VII. Nowe zadania
— Zaraz zaraz, ale po co od razu te krzyki — wtrącił się dobrotliwie Hank, podnosząc ręce, zanim książę Taszmen-Kah zdecydował się na jakieś mniej dżentelmeńskie rozwiązanie sprawy, której zresztą ja absolutnie nie rozumiałem. Zaraz jednak to ze strony arystokraty wyszła propozycja czasowego zawieszenia broni. Chyba.
— To sprawa między ja i ten pan tylko — ofuknął ostro Hanka; wyraźnie nie był przyzwyczajony, by ktokolwiek mu się sprzeciwiał. Po tym obdarzył mnie bardzo wyniosłym spojrzeniem. — Z pan muszę porozmawiać ja na osobność!
Zdawało się, że nie mam innego wyboru, tylko poddać się jego woli, więc chcąc nie chcąc kiwnąłem głową. Hank przyjął minę sugerującą, że nie będzie się pchał między walczących i już tylko wskazał mi to przejście z drabinką, które nas tu przyprowadziło.
— Porozmawiajcie w korytarzu, panowie, nikt wam nie będzie przeszkadzał. A ty, Otto, zjaw się potem w swoim pokoju, to będzie ten, o, z numerem 7. Zostawię ci tam instrukcje!
Na to również odpowiedziałem ruchem głowy. Potem Hank nas opuścił, ja poprowadziłem księcia w dół i już zaraz faktycznie byliśmy sami. A wtedy postanowiłem bronić swej niezależności i dobrego imienia, mając jednocześnie na uwadze to, co usłyszałem wczoraj w okrętowym mikro-kasynie: ten człowiek zdecydowanie stał po naszej stronie. Może nie wiedział po prostu, że i ja powoli wdrażałem się w ten tajemniczy ruch? Ach, w ogóle uświadomiło mi to na dobre, że moja misja się powiodła. Fiszer i Kosma będą zadowoleni, już to czułem.
— O co panu chodzi? — oburzyłem się w końcu. Już mogłem. — Wypełniam tu właśnie bardzo ważne zadanie, bardzo ważne!
— O, pan wypełniasz? Pan? Bo mi wydaje się, że moje zadanie o wiele bardziej pilne jest, a teraz przepadło! Przez pan!
Zamrugałem kilkukrotnie, wpatrując się w zagniewane oblicze cudzoziemca. Mówił zupełnie poważnie, tego mogłem być pewny. Niezły pierwszy krok, teraz tylko należało upewnić się, o co dokładnie byłem oskarżany. Zerknąłem w stronę, z której przybyliśmy, a potem nachyliłem się do niego konspiracyjnie.
— Nie śmiem zaprzeczyć ważności tego, co zamierzał pan zrobić— zacząłem dyplomatycznie — ale może powie mi pan w takim razie, o co dokładnie chodzi?
Książę nasrożył się trochę, zupełnie bez skrępowania zlustrował mnie wzrokiem i wahał się jeszcze chwilę. W końcu jednak szybkim ruchem wydobył coś z rękawa swej obszernej szaty. Zdążyłem się już przestraszyć, bo może tak naprawdę to on był źle oceniany, może to psychopata i zaraz mnie zaszlachtuje — ale nie sięgał ani po nóż, ani po pistolet, po nic tak naprawdę, co mogłoby być w jakikolwiek sposób użyte jako broń. Trzymał bowiem drobny, piękny flakonik. W środku przelewał się leniwie czerwony płyn.
— Oto jest — rzekł, szukając przez chwilę słów — to od-trucizna.
— Odtrutka?
— Tak, tak. Do cofania skutki trucizny, rozumie pan? Miałem to... miałem dać kapitanowi.
Zawahał się wyraźnie, ale ja nie śmiałem go już popędzać. Zaraz usłyszałem i tak wszelkie potrzebne wyjaśnienie. Książę uspokoił się trochę, przytknął palec wskazując i kciuk do końców brwi, schylił na moment głowę. Kiedy wreszcie siępoderwał, mówił już całkiem sprawnie.
— Vera Veretti.
— Fałszywe nazwisko.
— Tak! Pseudonim. Mówili panu? Dobrze. Ale niedobrze, że to trucicielka i że chciałaby otruć sam pan kapitan. Tak ja przypuszczam. Miałem dać kapitan te krople: dwie po posiłku i nie ma lęk, że otruty. A teraz pan popsuł mój plan, teraz kapitan może nie przeżyje, pomyśli pan co wtedy? A co on tam robił! Kim jest!
— Otóż ja, ma się rozumieć, jestem tu z polecenia Gustawa Fiszera i detektyw Kosmy, mój drogi panie, a robię, to zapewne moja własna sprawa.
— O nie nie, drogi pan — tu książę pokiwał mi palcem tuż przed samym nosem. — To sprawa dla nas wszyscy. Ale... och, tak...
Zamyślił się znowu, tym razem na szczęście na krócej; a gdy znowu się ocknął, uczynił to poprzez wciśnięcie mi w rękę tego nieszczęsnego flakonika. Uniosłem pytająco brwi.
— To dodatkowe zadanie dla pan — oznajmił dumnie książę. — Skoro pracuje teraz i dla nich, to nie będzie dla niego na pewno problem. Zmusi kapitan do wzięcia krople albo sam mu je wleje, nie mój biznes to! Powodzenie niech sprzyja.
I nie zdołałem nawet dobrze się sprzeciwić, bo kiedy ja tylko fuknąłem coś zupełnie pozbawionego sensu, książę Taszmen-Kah już zamiatał swoją zdobną szatą i odchodził korytarzem z taką gracją, że doprawdy niewiele brakowało, by wyobrazić go sobie przy tym jak w podobny sposób sunie przez pałacowy korytarz, między grubymi kolumnami z alabastru...
Ale póki co pozostawał na okręcie Astrokonkwistadora, ja również — i z tego, co rozumiałem, właśnie wpadło mi w ręce całkiem niespodziewane zadanie dodatkowe. Kto by pomyślał, bo i niby czego ten turbaniasty elegancik się spodziewał? Jeśli on nie mógł już dzisiaj zobaczyć z powrotem kapitana, to ja tym bardziej, choćbym się nie wiem jak postarał! Ale może jednak... no właśnie. Wpatrzyłem się we flakonik, wziąłem go pod światło i jakiś czas obserwowałem przelewanie się w nim czerwonego płynu. Może jednak była jakaś szansa, ostatecznie znajdowałem się teraz bliżej rezydencji Kąkolika, a ostatecznie miałem przecież łeb na karku. Zawsze dało się coś wykombinować, kombinować...
***
Tym razem śniadanie spożyłem już przebrany w prosty uniform marynarza (złożony z białej bluzy, szerokich spodni i granatowej krawatki) i z ludźmi, którzy byli de facto o wiele przyjemniejszym towarzystwem, niż generał i hrabina. Wciśnięci w małą kantynkę za kuchnią, siedzieliśmy w szóstkę przy okrągłym stole i zajadaliśmy się stosem kanapek z masłem orzechowym na przemian z pozostałą owsianką. I nie, nie było to najwykwintniejsze śniadanie w moim życiu — ale było miłe! Hank raczył nas opowiastkami o tym, jak wygląda życie prywatne kormoranów, zdawało się bowiem, że czytał o tym ostatnio jakąś powieść. Potem ja musiałem nazmyślać trochę o sobie, chociaż szybko okazało się, że to nawet nie była aż tak kwestia zmyślania. Ci ludzie nie pytali o jakieś wielkie historie. Pytali o moją codzienność i niegdysiejszą pracę, o znaczki pocztowe, śmiali się z szefów-tyranów pozostałych hej tam, gdzieś na lądzie. Kiedy Hank próbował układać jakieś niestosowne kuplety na ten temat, ja zwróciłem się do siedzącego obok mnie Ernesta.
— Jak tu miło! Codziennie rozpoczynacie w ten sposób dzień?
— Codziennie — odrzekł Ernest poważnie. Zdążyłem już zauważyć, że taka jest jego specyfika: zawsze miał tę samą minę, nie uśmiechał się, a oczy miał takie, jakby widziały już doprawdy niejedną przerażającą rzecz, mądre, głębokie. I zawsze mówił monotonnie, przeżuwał słowa, ale było to na swój sposób zachwycające. — Codziennie ubierasz się i witasz z tymi samymi ludźmi, schodzisz do kantyny, czasem przedtem masz jeszcze własne zadania, ale wykonujesz je sam, bo tak należy, bo tak jest łatwiej kumulować skupienie; i potem przestajesz być sam, otacza cię ten tłumek, niektórzy mówią, że to dobra fucha, ale niełatwo to ocenić, życie jest trudne w ocenie, Otto, życie jest trudne, myślisz, że ludzie są dobrzy albo źli, a któregoś dnia ten dobry wbija ci nóż do masła w kark, a zły próbuje cię ratować, bo na przykład wisisz mu sporą sumę pieniędzy, to jest życie właśnie.
— Wielkie nieba, Erneście — jak zwykle po jego monologu trudno mi było pozbierać własne myśli, ale wtedy dla równowagi wpadał w rozmowę z powrotem albo bardzo radosny Hank, albo jedyny żeński głos zespołu marynarskiego: Konsuela, żwawa panna wyraźnie nawykła do ciężkiej pracy. Podczas którejś rozmowy sama wyznała, że wychowywała się w towarzystwie dwunastu braci, ekstremalne warunki nie były więc dla niej niczym szczególnym. Przy tym śniadaniu dała zresztą tego dowód, łupiąc orzechy gołymi rękami. Robiło to wrażenie, bez dwóch zdań. Piorunujące.
Po posiłku przychodził czas na codzienne zajęcia na statku. Ostatni z marynarzy, bliźniacy Rhett i Brett, ruszyli oliwić jakieś przekładnie głęboko w czeluściach statku. Konsuela zajęła się sprzątaniem sal do gier i innych pomieszczeń użytkowych, a Hank miał przejść się po pokojach gości i sprawdzić, czy aby nikomu niczego nie brakuje po upływie tej jednej doby spędzonej na pokładzie. Ernest, który miał zmywać naczynia po śniadaniu, uraczył nas anegdotką o tym, co zadziało się w sali jadalnej, gdy wchodził tam pozbierać naczynia.
— Ten książę w dziwnym nakryciu głowy — (Taszmen-Kah, podpowiedział pamiętający wszystko Hank) — narobił jakiejś awantury, jak gdyby nie chciał w ogóle siedzieć przy jednym stoliku z kapitanem, tak, wykłócał się o to z towarzyszącą mu damą, i nawet potem, gdy już mieli wychodzić, robił jej wyrzuty, że nie chce widzieć się z tym człowiekiem. Ja sądzę, że jest o nią zwyczajnie zazdrosny.
— Zastanawiające — odrzekłem tylko, głęboko zamyślony. Wyglądało na to, że książę miał mimo wszystko łeb na karku, może tylko dzięki jego wymyślonym humorkom nie doszło do zatrucia kapitana podczas śniadania. Ciągle miałem szanse na rozmowę z kapitanem w tej sprawie, nikłe bo nikłe, ale jednak.
Póki co bardziej interesować mnie miały jednak inne zadania.
— Otto! — instruował mnie Hank, gdyśmy wychodzili znowu korytarzem dla załogi. — Na ciebie czeka dziś nasza okrętowa biblioteka. Brzmi banalnie, ale z tymi książkami to bywa różnie, sam rozumiesz... Trzeba pozbierać te, które poodkładali na stoliki pasażerowie, sprawdzić czy na półkach panuje porządek, czy żarówki w lampach się nie poprzepalały, czy jest odpowiednio cicho... Dasz radę, jestem pewien. Zobaczymy się na obiedzie!
— Dopiero na obiedzie?
— Cóż, nasza biblioteka jest... spora, rozumiesz.
— Ach, jeszcze jedno, Hank! Nie wiesz może, czy kapitan będzie na obiedzie?
Hank zatrzymał się i popatrzył na mnie nieco podejrzliwie — ale tylko przez chwilkę. Potem znowu uśmiechał się, jak to on miał w zwyczaju.
— Zdaje się, że na dziś będzie już jednak miał dość wrażeń, rozumiesz. Zapewne zaszyje się w kajucie do końca dnia, to taki typ... Ale, mój drogi, jeśli masz jakieś pytania, to zawsze możesz kierować je do mnie!
Podziękowałem już tylko, ciesząc się w duchu, że moja ciekawość została odebrana w taki sposób, po czym nie zwlekałem więcej. Powinienem na spokojnie wdrożyć się w swoje obowiązki marynarza i nie przeszkadzać zbyt wiele, tak jak zostałem poinstruowany przez Fiszera i Kosmę. Zbierać informacje, dowiadywać się, zapamiętywać, oto co miałem robić. Jedyne, co szczerze mnie zaskoczyło, to fakt, że — o ile dobrze rozumiałem — załoga Astrokonkiwstadora miała być tymi niezupełnie godziwymi ludźmi. I owszem, może sam kapitan budził pewne zastrzeżenia, ale reszta? Czy ktoś tak pogodny, jak Hank, mógłby w ogóle sprawić komuś krzywdę, mógłby chociaż raz krzywo spojrzeć? Sam już nie wiedziałem, co myśleć w tej kwestii. Wolałem może o tym nie myśleć, ot co.
Póki co miałem zająć się biblioteką. Pamiętałem z planu, gdzie mogę ją znaleźć, pamiętałem też, że jest rzeczywiście duża w porównaniu z innymi pomieszczeniami, kiedy jednak dotarłem już na miejsce, co tu dużo mówić, sam widok zaparł mi dech w piersiach.
Biblioteka Astrokonkiwstadora nie była ani spora, ani duża. Była ekstremalnie gigantyczna. Wchodziło się do niej przez witrażowe drzwi, wyobrażające tańczące driady i najady, a gdy się już weszło, zdawało się, że była to brama do prawdziwie błogosławionego miejsca. Biblioteka miała trzy kondygnacje, dwie otaczały więc tę pierwszą w formie łukowatych balkonów. Nad wszystkim wisiała wydłużona kopuła, również witrażowa i — jak sądziłem — oświetlona sztucznie, zważywszy na to, że nad nią musiały być kolejne piętra statku. Tym razem kolorowe szkiełka układały się w postacie jakichś mężnych ludzi, kobiet i mężczyzn, których może nie do końca rozpoznawałem, ale od których biła, po prostu — wielkość. Przy ścianach i pod nimi biegły całe rzędy półek, zastawione gęsto książkami o różnych grubościach, w różnych okładkach, książkami starymi i nowymi, o tematyce dotyczącej chyba całego świata. Tu konkretny dział dotyczył historii i sztuki, tam biologii czy prawa, aż do uprawy roślin doniczkowych i metod przygotowywania krewetek na słodko. Na żądnych lektury pasażerów czekały skórzane fotele ustawiane pod ciężkimi lampami, stwarzającymi jednak pewne miłe wrażenie domowego zacisza. Nie mogłem oprzeć się poczuciu, że znam to miejsce, a na pewno niektóre jego elementy — i gdy sięgnąłem pamięcią, odnalazłem je prawie wszystkie w kajucie samego kapitana Kąkolika. Dwa niezwykle podobne, pełne przepychu pomieszczenia!
Wiedząc jednak, że nie przyszedłem tu podziwiać, tylko pracować, zabrałem się za zbieranie samotnych książek. Z początku długo zajmowało mi odnalezienie ich ojczystych półek, ale w końcu pojąłem system księgozbioru, był on zresztą bardzo przejrzysty i czytelny. I co by nie mówić, codziennie mógłbym pracować w takiej atmosferze! Cisza i spokój, zapach pergaminu, co jakiś czas tylko szelest przewracanych kartek albo szepty gości siedzących w fotelach, od czasu do czasu detektyw Kosma między półkami... Zaraz. Detektyw Kosma!
— Dzień dobry, panie Ot — przywitała się nonszalancko, akurat gdy odkładałem na półkę "Życie po życiu, czyli poradnik dla ludzi zmieniających często tożsamość". — Jak mija panu dzień?
— Nie narzekam! — odparłem, nadal zaskoczony. Kosma rozejrzała się krótko i kiwnęła głową, byśmy weszli głębiej między półki. Szykowała się, widać, poufna rozmowa.
— Podobno widział się pan dzisiaj z księciem — zauważyła wprost, gdy byliśmy już sami. — Nie musi pan nic mówić, wiem wszystko prosto od niego. Cóż, mógł być pan zdziwiony. Książę bywa porywczy, nie konsultował z nikim swojej decyzji... Poszedł do kapitana i myślał, że ten go wysłucha! Uznałam, że powinien pan wiedzieć, to był zapewne nieprzyjemny incydent...
— Nie był taki zły — mruknąłem wymijająco, nie zaznaczając, czy mówię o incydencie, czy o samym księciu. Zaraz powiedziałem zresztą więcej: wspomniałem o tym, że to mi książę przekazał teraz flakonik z serum na trucizny. Kosma wyglądała na odrobinę zatroskaną całą sprawą. Ściągnęła wargi.
— Jeśli chcesz coś z tym zrobić, Ot, musisz być ostrożny. Bardzo ostrożny — powiedziała w kńcu, patrząc mi prosto w oczy. — To nie zabawa. Jeżeli ta kobieta chce otruć kapitana, jak twierdzi książę, to wyraźnie ma w tym jakiś cel i strach zgadywać, jaki dokładnie. Może chodzić o jego majątek, ale w takim razie nie planowałaby tego tutaj, na pełnym morzu... z tego, co słyszałam, do najbliższego portu przybijemy pojutrze. Zapewne w ramach atrakcji, a może i po to, by niektórzy goście zechcieli już wysiąść.
— Och, zatrzymujemy się? Gdzie?
— W Zatrutej Zatoce przy Wyspie Wyzysku.
— O ironio — mruknąłem niemrawo.
— Prawda? Dobrze byłoby zadbać o to, żeby w tym czasie nie wydarzyła się żadna katastrofa. Bardzo chciałabym, Ot, żeby ten statek dopłynął do celu, na koniec świata albo gdziekolwiek on tam płynie. My z Fiszerem wysiadamy wcześniej, tobie też bym to proponowała.
— Wcześniej?
— Opowiem ci później. Dzisiaj jednak mam dla ciebie coś innego.
Z pewnym zainteresowaniem patrzyłem, jak detektyw Kosma sięga za pazuchę swojej marynarki typowo męskiego kroju, by wydobyć zaraz stamtąd kopertę. Podała mi ją z bardzo poważną miną.
— Kapitan ma gdzieś u siebie specjalną maszynę, rodzaj telegrafu pozwalającego wysyłać wiadomości na wiele mil.
— Zapewne w pomieszczeniu komunikacyjnym... tym, do którego prowadzą drzwi bez klamki.
— A więc właśnie. Wymagam od ciebie, Ot, żebyś się tam włamał, nadał zaszyfrowaną wiadomość, którą masz w tej kopercie i zaczekał na odpowiedź. Potem dostarczysz ją mi, to niezwykle ważne.
— Och... czy ja wiem, czy dam radę — zająknąłem się nagle. — Może to prosto powiedzieć, pani detektyw, ale trudniej zrobić! Cóż, postaram się, jak sądzę... na kiedy powinno to być zrobione?
— Na wczoraj.
— Och!
Wgapiłem się w kopertę ze szczerym powątpiewaniem, ale w końcu ostrożnie wsunąłem ją do głębokiej kieszeni swoich marynarskich spodni. Udało mi się nawet wreszcie blado uśmiechnąć. Zasalutowałem.
— Zrobię, co w mojej mocy.
— Wierzę w ciebie, Ot — rzekła pokrzepiająco detektyw Kosma i również odpowiedziała uśmiechem. — Dasz radę. A teraz przepraszam, ale gwizdnąłeś mi sprzed nosa książkę, której szukałam. O, właśnie tę. Nic tak nie poszerza horyzontów, jak uczenie się o nowych metodach przebrań.
— Lustra i dym — mruknąłem ze zrozumieniem.
Kosma puściła mi oczko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro