Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I. Pół prezentu od nieznajomego

Z kobietami, co chyba każdy mi przyzna, bywa tak, że albo są, albo ich po prostu nie ma. Ta moja — że też przytoczę jej imię: Luiza — zrobiła jakąś taką sztuczkę, że umiała te dwa stany połączyć. I tak, o ile na naszym pierwszym słodkim randez-vous w mniej już słodkim, bo drogim jak sam diabeł barze koktajlowym "Jogurtowy Sen" faktycznie BYŁA, tak teraz — nie było jej. Teraz, to znaczy: gdy czekałem przed obrotowymi drzwiami Kina Poniedziałkowego, obserwowany przez wielkiego homara z kiczowatego plakatu reklamujący najnowszy film, na który wespół mieliśmy się dziś udać. Czekałem, a czekania nic nie wydłuża bardziej, niż spoglądanie co i raz na zegarek. A zerkałem.

Robiło się wszak jakoś niekomfortowo, gdy mijały mnie kolejne pary, a ja stałem jak ten bałwan, za przeproszeniem, w tej marynarce koloru pistacjowego, spodniach białych jak górskie stoki w styczniu i z kapeluszem słomkowym w ręku, choć pogoda nie sprzyjała temu aż tak bardzo, ale moda już owszem. Luiza modę lubiła i zdecydowanie robiłem to tylko dla niej... a ona się nie pojawiała. Ha, to zresztą temat wcale ciekawy, bo kto wie — a nuż spóźnianie się było teraz właśnie w modzie? Nie wiem! Magazyn Najnowszych Nowych Nowinek czytałem tylko z numeru wczorajszego, bo dziś, jak się dowiedziałem w saloniku prasowym, modne było wykupienie wszystkiego w pierwszych dziesięciu minutach otwarcia sklepu. Pech chciał, że przybyłem w kwadrans po tym czasie. Pech straszliwy.

A może, w związku z tym (tak zacząłem sobie myśleć, gdy do seansu pozostały cztery minuty, a ja nadal stałem w miejscu), Luiza już wcześniej była w tym kinie? W pierwszych właśnie dziesięciu minutach od otwarcia, to jest od godziny jedenastej przed południem? Ale żeby na dziesięć minut! To nie starczy nawet na pół tego filmu, nawet ten przeklęty monstrualny homar nie zdążyłby zjawić się na ekranie, a to, zdawało się, była główna gwiazda tego głośnego hitu. Czas mijał, no cóż, a mi pozostawały tylko i wyłącznie te niespokojne przemyślenia. Dociekania. Domysły. W końcu jednak stało się. Najpierw zegar na ratuszowej wieży wybił godzinę dziewiątą wieczorem, a zaraz po tych suchotniczy bileter zwrócił się do mnie z okienka:

— Panie, już pan nie masz co czekać, film zara puszczamy!

— Mówi się: zaraz! — ofuknąłem go w zamian. Niegrzeczna to, bez dwóch zdań, rzecz i wysoce niesympatyczny nawyk, by poprawiać błędy językowe obcych ludzi, ale ja już się czułem zagniewany. Tym bardziej, kiedy zaraz minęło mnie stadko wymalowanych krzykliwie panien (znak czasu!), rozchichotanych w zmierzaniu prawdopodobnie na jakąś srogą potańcówkę. Ach, można by pomyśleć, że łatwo byłoby mi do nich przystać i już się niczym więcej dziś wieczorem nie martwić! Ale gdzie ja tam pasowałem, jeszcze by mnie wyśmiały. O beznadziejna wstydliwości!

Nie było rady. Wrócić do domu, kopiąc po drodze kamyki, a potem paść do łóżka i nie myśleć o tym, czy to jest rzeczywiście czwartkowy wieczór czy nie, i czy cerowałem skarpetkę specjalnie na tę okazję. Choć tak. Cerowałem byłem. Ostatecznie jutro też jest dzień i można zacząć od nowa.

Zanim jednak ruszyłem faktycznie w stronę dzielnicy, którą zamieszkiwałem, spadło na mnie coś niespodziewanego. I mam tu na myśli, całe szczęście, tylko metaforyczne znaczenie tego określenia. Nie oberwałem w głowę doniczką z tuberozami, nie wgniotła mi kapelusza żadna cegła. Stało się zdarzenie, zdarzyło się stanie — bo stał pod ścianą kina pewien człowiek. A gdym przechodził obok, ozwał się, nie przestając stać:

— Psst. Te!

W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że wołał na tramwaj, ale kiedy w tym mieście nie było nawet szyn pod tramwaje! Ale zawahałem się, mogłem się mylić, kto by nadążył za biegiem infrastruktury miejskiej. Chciałem iść dalej, gdy wtem...

— Proszę pana!

Jeśli można wołać szeptem, to ten człowiek tak właśnie czynił. Zatrzymałem się wreszcie, rozejrzałem. Ni żywej duszy w pobliżu, tylko ja. Tylko ja mogłem być tym proszę panem. Zerknąłem ostrożnie w kierunku, z którego dochodził głos.

W pierwszej chwili się zląkłem. Człowiek ten stał w cieniu, otulony długim płaszczem i z kapeluszem na głowie. Pod rondem było czarno — poza dwoma czerwonymi punkcikamo. Te właśnie przestraszyły mnie zrazu najbardziej, wydało mi się bowiem, że to maleńkie oczka przybysza i że wpatruje się we mnie jak jaki potworny homar. Ale wtedy dwa żarzące się kółeczka skąpała na chwilę chmura dymu i zrozumiałem, choć to dziwne, że to nic innego, tylko papierosy.

— Palisz pan dwa naraz? — wypaliłem sam, nim zdołałem się powstrzymać, ale ten typ spod ciemnej gwiazdy nie lubił chyba, gdy zadawało mu się pytania, bo nie odpowiedział od razu. Wciągnął mnie za to w swój cień, jak gdyby nigdy nic, wtedy jednak zdołałem też ujżeć jego twarz wyraźniej. A była to twarz pociągła, ostra, z drobnymi ustami i dużymi oczami podbitymi workami cieni. Spodziewałem się, że włosy ukryte pod kapeluszem muszą być równie czarne, co opadnięte brwi, i przylizane na gładko.

Czerwony żar oświetlił na chwilę tę twarz w dramatyczny sposób. Jakiś czas tak staliśmy, bardzo niekomfortowa sprawa, a ten tylko kopcił swoje dwa papierosy naraz.

— Pali pan? — padło wreszcie cichutkie pytanie. Pokręciłem szybko głową, bo już wyciągał papierośnicę z kieszeni płaszcza.

— Ja palę zawsze dwa. Jeden mi nie wystarcza — wyjaśnił. — Żyję w nieustającym stresie, proszę sobie wyobrazić. Niech mi pan wybaczy, jeśli w pierwszej chwili byłem odrobinę oschły.

Teraz dostrzegłem też ciemne plamy na jego palcach jak zapałki, bodaj od atramentu, a także samo to, że palce te drżały jak u starca. Dziwna rzecz, człowiek wydawał się bardzo młody!

Przełknąłem ślinę i odważyłem się w końcu odezwać.

— A więc ma pan do mnie jakąś sprawę? Chyba... nie dosłyszałem nazwiska!

— Pan pierwszy.

Tym mnie zaskoczył. Nie miałem jednak nic do stracenia, prawda?

— Otto Ot.

— A, pięknie. Gustaw Fiszer.

Jak na kogoś, komu tak bardzo drżą ręce, uścisk dłoni miał pewny i silny. Nadal jednak ciemne jego oczy błądziły gdzieś po chodniku, plus był jednak taki, że wreszcie nie wahał się mówić.

— Zainteresował mnie pan, panie Ot.

Przysiągłbym, że zrobiło mi się goręcej.

— Ależ to nie tak! — wzbroniłem się natychmiast. — Ten strój to nie moja fantazja. Czekałem tu na kobietę!

— Ach... Ale i z mojej strony to wcale nie tak.

— Nie tak?

— Nie.

— Aaa... Więc jak?

Tym razem chwilę pomilczał, jednego papierosa zdążył już wypalić, rzucić na ziemię i zdeptać. Nie wydawał się być ani odrobinę zmieszany tym małym nieporozumieniem, podczas gdy mi nadal było dosyć głupio.

— Wie pan, panie Ot — podjął w końcu. — Zawsze marzyło mi się, żeby pewnego dnia zostać pisarzem. Mój ojciec kształcił mnie na profesora nauk fizycznych, zaledwie, widzi pan, skończyłem studia. One to mnie tak zniszczyły.

(Rzeczywiście wyglądał na zniszczonego, jeszcze trochę i przestałby chyba rzucać cień.)

— Ale ja chcę zostać pisarzem. A pan, panie Ot... Pan, jak tam stał przed wejściem do kina, w garniturze nie należącym do pańskiej zwykłej garderoby, zerkając na zegarek częściej, niż statystyczny mężczyzna w pańskim wieku... Pan wydał mi się doprawdy bardzo literacki. Pomyślałem więc sobie zaraz: gdybym napisał moją pierwszą powieść, to ten człowiek byłby jej bohaterem. I zachciałem poznać swojego bohatera.

— Zachciał pan?

— O tak...

Przyznam, że na tym etapie rozmowy dość już byłem skonfundowany, a to niewątpliwie nie miał być koniec. Fiszer w dalszym ciągu patrzył mi jednak gdzieś na buty, niebieski w mroku i melancholijny, i wbrew temu, co mówił, wcale nie czułem, by trawił go aż tak silny głód poznania. Trochę nerwowo poprawiłem krawat.

— Może ja panu postawię drinka, panie Fiszer? — zaoferowałem ku zaskoczeniu nawet siebie samego. — Miałem dziś plany, ale teraz, zdaje się, nic z tego...

— A, ta kobieta? — Tu wreszcie spojrzał na mnie dłużej!

— Tak, pewna... panna z towarzystwa, poznałem ją tam, gdzie pracuję, a dziś już nawet nie przyszła, proszę sobie wyobrazić... Nie wiem nawet, czy to taka znowu strata!

— Niewielka pewnie. Dziękuję za zaproszenie, ale dobrze mi w tym cieniu.

O tak — pomyślałem zgryźliwie — rzeczywiście było w nim coś z wampira. Raczej nie zauważył tego, jak się wzdrygnąłem.

Zastanowiłem się zresztą, jak długo ten człowiek stał tu i mnie obserwował, sam niezauważony, skoro wiedział to wszystko. Mogłem się chyba martwić, ba, powinienem pewnie! Miasto rodzi obłąkańców z pewną zastanawiającą łatwością, której rzadko kto poświęca uwagę, a jednak... W tym chudym dżentelmenie nie widziałem zagrożenia. Osobliwy był, owszem, ale nie stanowił typu drapieżnika. Nie wyobrażałem sobie, by w kieszeni płaszcza, w którym sam zdawał się tonąć, mógł nosić nie tylko papierośnicę, ale i nóż czy rewolwer. Nie on. Nie ktoś, kogo nazwali Gustawem. Gucio!

Dopiero po dłuższym czasie zdałem sobie sprawę, że mi się przygląda, nareszcie otwarcie. Zamrugałem bez zrozumienia.

— Coś pan mówił — przypomniał łagodnie.

Kolejny atak mrugania.

— Ja?

— Tak. O kobiecie.

— A... Nie przyszła...

I nim zdążyłem pomyśleć dwa razy, gorzej, niż choć raz pomyślałem, już opowiadałem mu o Luizie i jej zamiłowaniach w kwestii mody, mód wszelakich, które mi zupełnie do gustu nie przypadały, ale że panna mnie zauroczyła, to postanowiłem dać jej szansę i oto miałem. Bar nie był mi potrzebny, by wysnuć ponure nomen omen spostrzeżenie z cyklu "Moje życie miłosne jest tak biedne, że kradnie chleb gołębiom", co on uznał za ciekawą metaforę, w końcu zaś mówiłem nawet o tym, że i moja praca nie jest jakaś prawdziwie zadowalająca, kran w mojej kawalerce przecieka, szafka nocna się nie domyka, a jak chcę otworzyć szafę, to muszę najpierw uderzyć w jej róg, więc każdy poranek zaczynam od głośnego łupnięcia.

— Wydawało mi się, że jak się zakocham, to będzie chociaż po trosze kolorowo! — żaliłem się w końcu, gestykulując żywo. Z kina, o którego ścianę sam się teraz opierałem, wychodzili już niektórzy goście; widać seans zdążył się skończyć. — A tu widzi pan, panie Fiszer, kolejne tylko rozczarowanie.

— Tak. Tak, życie to bardzo piękna bajka, ale taka z rozczarowaniem zamiast magii — rzekł spokojnie, a mi wydało się, że musi kogoś cytować. — I z goryczą zamiast słodkich zakończeń.

Tu umilkł, a w pół-gwarze nocnego miasta wydało mi się, że to jednak nie wszystko, co ma mi do powiedzenia. Wyraźnie się wahał. Jego ręka podążyła gdzieś w kierunku kieszeni, podczas gdy do mnie docierało właśnie, że bardzo skutecznie zapomniałem o upływie czasu i choć zostałem wystawiony do wiatru, to jakoś wcale nie czułem się tak znowu źle! Ta znajomość, choć zadziwiająca, miała w sobie jakiś dziwny urok... A już na pewno milsza mi była, niż byłby czarno-biały film z monstrum w roli głównej, kto by pomyślał! Z kinematografią nie da się toczyć wojen.

— Mam coś — rzekł wreszcie Fiszer. Zdałem sobie sprawę, że wcale nie sięgał tym razem po papierosy (może dwa mu na jakiś czas wystarczały!), ale po coś innego, co w pierwszej chwili uznałem za kostkę. Kubiczny kształt mieszczący się w dłoni, srebrne pudełeczko! Coś w rodzaju tych, które dołączają jubilerzy jako opakowanie dla pierścionków. Może stąd wynikała więc moja pierwotna niepewność, ale zaraz wyciągnąłem rękę i przyjąłem jednak to, co — jak uznałem — musiało być swego rodzaju prezentem.

— Dla mnie? — upewniłem się. Fiszer skinął głową.

— Ale to dopiero jedna część — rzekł zmienionym głosem. — Proszę mnie dobrze posłuchać! Drugą otrzyma pan jutro, rozumie pan? Jutro: gdy przyjdzie pan przed godziną dwunastą do Portu Północ. Tam mnie pan spotka.

— Ależ... — zająknąłem się — ależ w porcie? Jest przecież ogromny, może dokładniejsze jakieś miejsce?

— Nie, nie przegapi pan, zapewniam.

— I przed dwunastą... Kiedy ja mam pracę!

Tu znowu nastąpił moment, kiedy człowiek ten przerywał jakieś swoje tabu i spoglądał mi prosto w oczy. Zadziwiło mnie to spojrzenie.

— Przyjdzie pan, jeśli odpowie sobie na jedno pytanie, uwaga: czy nie jest pan zmęczony? Ja jestem. Dlatego będę w Porcie Północ na dwunastą.

— To wszystko bardzo jest jakieś mgliste...

— Tak. Dobranoc!

To była, jak się okazało, kwestia chwili. Ja ledwie podniosłem głowę, a on już uchylał mi kapelusza na pożegnanie, odwracał się i odchodził, bym całkiem zdumiony mógł jedynie odprowadzić go wzrokiem. Bez większych wyjaśnień, bez dalszej rozmowy. Złapał mnie dla obdarzenia bardzo niezrozumiałą wiedzą, a teraz mogłem tylko stać w miejscu, jak wcześniej, z szeroko otwartymi oczami i srebrnym pudełeczkiem w dłoniach, które to — jak się wkrótce okazało — i tak zamknięte było na trzyznakowy szyfr. A więc nie pozostało mi nic, poza niewiadomymi. Ale nie... Było coś jeszcze. To drgnięcie w sercu, kto by pomyślał? Drgnięcie na myśl o jakiejś nowości, bo tak, nowe to to wszystko było ponad wszelką miarę, a ja, no cóż! Ja od tak dawna nie doznałem już w życiu niczego nowego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro