Grudzień (2)
Zarówno Marcus, jak i jego siostra wpisali się na listę pozostających w Hogwarcie na czas świąt. Profesor Snape wyglądał na zaskoczonego tym faktem, ale wyraził to tylko przez lekkie uniesienie brwi. Rzadko komentował zachowanie i wybory swoich podopiecznych. To było w nim dobre. Ślizgoni uczyli się samodzielności i rozwiązywania problemów na własną rękę. Z drugiej strony, gdy ktoś miał kłopot, nie bardzo wiedział, co począć. W końcu zwrócenie się do nauczyciela czy innego ucznia było okazywaniem słabości, a przecież Dom Węża ma kształtować ludzi bez wad. Przynajmniej tak powiedział dziadek Kyrion, a Selwynowie tylko mu przytaknęli.
Okres bożonarodzeniowy oznaczał, że wolnego czasu będzie co niemiara. Terencia, martwiąc się o stan psychiczny brata, postanowiła umilić mu czas lekturami. W końcu nie miał z kim ćwiczyć gry w Quidditcha, bo z drużyny został w Hogwarcie tylko Draco. Marcus nie posiadał żadnych innych zainteresowań, ale za to o samej dyscyplinie sportowej mógłby czytać z nie mniejszą pasją niż tą, z jaką grał. Zatem znalezienie stosu ksiąg dotyczących Quidditcha zajęło Terencii całe przedpołudnie.
Kiedy wreszcie szesnasta książka trafiła na stolik, Terencia ułożyła wszystkie dzieła w trzy wieże i w każdą stuknęła różdżką, używając zaklęcia Wingardium Leviosa. Czuła zmęczenie, jakby właśnie przebiegła kilometrowy maraton. Udała się do wyjścia z biblioteki pod groźnym spojrzeniem pani Pince, a książki lewitowały za nią. Kobieta przypominająca sępa najwyraźniej bała się, że z jakiegoś powodu Terencia przestanie stosować zaklęcie na tych cennych skarbach. Upadek książki na posadzkę oznaczałby niechybne roztrzaskanie się jej.
— A co ty czytałeś, kiedy byłeś w Hogwarcie? — zapytała Ślizgonka, schodząc po schodach na niższe piętra.
— Czytałem wszystko, co praktyczne. Z opowiadań i bajek niewiele się można dowiedzieć. Nie znałem świata magicznego i zasad w nim panujących, więc musiałem się dowiedzieć wszystkiego w jak najkrótszym czasie. Nie dało się zaspokoić mojej ciekawości, póki jako prefekt nie zacząłem korzystać z działu ksiąg zakazanych.
Po plecach dziewczyny przeszły ciarki, gdy Tom wspomniał o dziale ksiąg zakazanych. Szybko przypomniał jej się incydent z drugiego roku, gdy Marcus z pomocą kolegów wypożyczył wrzeszczącą książkę o tytule "Dzieła doktora Tillotsona" i podrzucił ją do pokoju Terencii. Było to możliwe, gdyż schody do dormitorium dziewcząt w Slytherinie nie zapadały się tak, jak w Gryffindorze, gdy wszedł na nie jakiś chłopak. Dom Węża kształtował ludzi dobrze wychowanych, toteż wierzono w ich dobre maniery. Gdy dwunastoletnia Terencia otworzyła książkę, ta wydała z siebie mrożący krew w żyłach krzyk, a dziewczynka z płaczem pobiegła do profesora Snape'a. Nauczyciel wystosował do państwa Flint list i to miała być kara za to, co zrobił Marcus. Kolejny tydzień Terencia nie mogła spać, bo w myślach wciąż słyszała przerażające wycie i płakała w poduszkę. Nigdy nie próbowała dostać pozwolenia na wejście do działu ksiąg zakazanych.
Całe wspomnienie ukazało się w głowie Terencii tak, że i Tom mógł je zobaczyć. Blondynka aż złapała za poręcz schodów, aby nie upaść.
— Och, tak mi przykro, Terencio. Cóż, niektóre książki są obłożone zaklęciami, aby młodsi uczniowie ich nie czytali.
Jednak Ślizgonka tylko potrząsnęła głową.
— To przeszłość, w której byłam słaba. Nie ma co rozpamiętywać. — Dziewczyna zaczęła iść korytarzem na pierwszym piętrze w stronę kolejnych schodów.
Mijała właśnie łazienkę Jęczącej Marty, gdy nagle coś ją tknęło. Przyjrzała się uważniej drzwiom, spod których wylatywały delikatne opary i znikały tak szybko, jak się pojawiały. Na pierwszy rzut oka trudno było je zauważyć, ale nie umknęły bystremu spojrzeniu Terencii.
Może szósty zmysł lub przeczucie, może podświadomość, a może Tom kazał jej wejść do łazienki. Niewidzialna siła poprowadziła nogi uczennicy ku drzwiom. Książki lewitowały za nią i jej różdżką w lewej dłoni. Jeśli ktoś w środku zechciałby rzucić zaklęcie, podtrzymywanie ksiąg uniemożliwiało obronę.
Jednakże łazienka okazała się pusta. Oprócz Terencii i Toma w jej głowie nie było tam nikogo. Za to w powietrzu unosił się gryzący gardło dym. Dym pochodził z kociołka stojącego obok jednej z kabin.
— Ktoś nielegalnie waży eliksir. Musiał niedawno dodać jakiś składnik, dlatego z kociołka tak paruje — zauważył Tom. Czasem siła jego dedukcji przytłaczała Terencię. Dlaczego ona nie miała w sobie tyle sprytu?
Ślizgonka zbliżyła się do eliksiru ostrożnie. Od dymu oczy zaszły jej łzami, ale nie przeszkadzało to w określeniu zawartości kociołka. Eliksir był błotnistozielony i bulgotał, a na jego powierzchni pękały bańki.
Jednym z powodów, dla których Terencia nie lubiła Eliksirów, była zatęchła od oparów klasa, w której prowadzono zajęcia z tego przedmiotu.
— Tam jest książka. — Wzrok dziewczyny padł na księgę leżącą na posadzce. — "Najsilniejsze eliksiry"? Tak jak myślałem. Wiesz, co jest w kociołku?
— Nie jestem w tym dobra, Tom — odpowiedziała nieco urażona. Nie potrafiła podać poprawnego zastosowania jakiegokolwiek eliksiru, nie wspominając o rozpoznawaniu po kolorze.
— To eliksir wielosokowy. Co prawda nieukończony. W tej książce jest na niego przepis. Lepiej stąd iść — zasugerował chłopak.
Terencia wykonała polecenie. Gdy znalazła się na korytarzu, nagle poczuła, że opuszczają ją siły. Przylgnęła do ściany, oddychając ciężko. Świat w jej oczach zaczął się niebezpiecznie trząść, a różdżka wypadła z ręki. W tej samej chwili lewitujące książki opadły na ziemię z głuchym plasknięciem. Po chwili jednak wszystko wróciło do normy.
— Poczułaś się gorzej ze względu na te opary - stwierdził Tom, a Terencia nie miała zamiaru się z nim kłócić. — Chodźmy już na obiad. Pamiętaj, musisz mieć siłę.
Ale ona nigdy nie zasłabła po dwóch godzinach w zatęchłej sali Eliksirów.
***
Bożonarodzeniowy poranek przywitał Terencię ciszą. W dormitorium została sama, bo Elizabeth i Queenie wyjechały do domów. Nie spodziewała się też, że dostanie od nich cokolwiek, ponieważ dziewczęta, poza pierwszym rokiem nauki, nigdy nie czyniły jej prezentów, a ona im.
Za to pojawiły się inne podarki. Dziadek Kyrion i babcia Morgana wysłali jej piękne czarne kozaki na koturnie z zaczarowanymi podeszwami. Podobno mają nie zostawiać śladów na śniegu, a sam biały puch nie będzie się do nich przyczepiał. Cóż, w Juneau na pewno coś takiego było przydatne.
Od dziadka Cygnusa i babci Araminty otrzymała srebrną bransoletkę z zielonymi szmaragdami lub czymś, co przypominało szmaragdy.
Rodzice przysłali pasujące do bransoletki kolczyki, co zapewne było pomysłem Samanthy, oraz portret Wichury. Z drugiego prezentu dziewczyna była bardziej zadowolona. Postawiła ruszający się obraz na etażerce. W ramie psidwak machał do niej ogonem i cieszył się z obecności swojej pani, choć Terencia wiedziała, że nie jest prawdziwy.
Marcus dał jej parę rękawic ze smoczej skóry, a puchowych w środku. Blondynka poczuła się głupio, bo sama zapakowała dla niego wielkie pudło ze słodyczami. Tylko tyle.
— Wesołych świąt, Terencio — przywitał ją głos Toma w głowie.
— Wzajemnie, Tom.
— Wiesz — zaczął, gdy Ślizgonka zaglądała do szafy w poszukiwaniu białej koszuli i ciemnych spodni, które zwykła zakładać w świątecznych dniach. — Tak sobie pomyślałem, że skoro nikogo nie ma w twoim dormitorium, nie będzie problemu z nocnym wyjściem do Komnaty Tajemnic.
Serce Terenci zabiło mocniej. Komnata Tajemnic była ciemniejsza i straszniejsza niż Hogwart nocą. Ale tam mogła zobaczyć Toma, dotknąć, uzmysłowić sobie, że jest tak prawdziwy, jak ona. Przez chwilę walczyła ze swoim strachem.
— Dobrze. Tylko musisz sprawić, że kiedy zamknę oczy, a potem je otworzę, będę już na miejscu.
Chłopak zgodził się na to, a ona już zmierzała do łazienki przynależnej do dormitoriów dziewcząt.
***
Większość dnia Terencia spędziła w Wielkiej Sali, kosztując bożonarodzeniowych przysmaków i dyskretnie dokładając sobie puddingu. Starała się spędzić trochę czasu z Marcusem, ale on czytał książki, które przyniosła mu poprzedniego dnia. W pewnym sensie bardzo ją to cieszyło. Czytanie odciągało brata od myśli o chorej matce.
Poza siedzeniem w zamku udało jej się wyjść na spacer do Hogsmeade w towarzystwie Ramona. Siedział on na jej ramieniu i czyścił pióra. Nie miał ochoty na latanie, ale trudno było mu się dziwić. Musiał polecieć do Montrose z prezentami od niej i od Marcusa, a także wrócić z prezentami dla nich. Poza tym wybrał się także do Selwynów. Jedynie paczki z Juneau przyniosła wielka sowa śnieżna, która zajęła sporo miejsca w klatce niezbyt zadowolonego z tego powodu Ramona. Terencia przyniosła jej dużo mięsa ze śniadania, aby zwierzę nabrało sił i mogło wrócić w swojego domu. W końcu czekał ją lot przez ocean i dopiero w Fort Chimo zmieni ją kolejna sowa. Zdecydowanie korespondowanie z dziadkami mieszkającymi tak daleko wyczerpywało skrzydlatych listonoszy.
Nadszedł wieczór, a z nim kolacja, po której Terencia wreszcie poczuła, że ma dość babeczek, puddingu, ciasta oraz ciepłego śniegu, który wpadał do jej jedzenia co jakiś czas. To irytowało prawie tak bardzo, jak zawodzenie niektórych duchów. Nie każdy duch, który śpiewał kolędy, miał do tego predyspozycje.
Dziewczyna wróciła do pokoju wspólnego Ślizgonów. Marcus nadal czytał, Draco Malfoy grał z Blaisem Zabinim w szachy czarodziejów, kilka dzieciaków odrabiało prace domowe, a inni rozmawiali przy kominku, w którym płonął zaczarowany zielony ogień. Terencia usiadła na jednym z foteli i wpatrywała się w przeszklony sufit. Jezioro było ciemne, ale dało się rozpoznać przepływające co jakiś czas nad sklepieniem ryby lub Wielką Kałamarnicę.
— Tom, jak wyglądają święta w sierocińcu? — zapytała i wydawało jej się, że widzi zaskoczenie na twarzy chłopaka.
— Smutno, jeśli mnie pamięć nie myli — odpowiedział po chwili namysłu. — Od kiedy poszedłem do Hogwartu, każde święta spędzałem w zamku, a po skończeniu nauki nie musiałem wracać do sierocińca. Ale przedtem... Pamiętam, że pod najmarniejszą choinką leżały pudełka, do których pani Cole wkładała ubrania albo inne potrzebne rzeczy, które przysyłali darczyńcy. Jedzenie było okropne. Hogwarckie odpadki przy tym, co tam jadłem, to rarytas. A dzieci... Dzieci życzyły sobie, żeby ktoś je zaadoptował, żeby mogły wrócić do swoich dysfunkcyjnych rodzin. Zresztą takie życzenia padały przy każdej okazji. Mnie nikt, poza personelem, nie składał życzeń. Pamiętam, że raz udało się mi nakłonić szczura do wskoczenia do talerza jednego chłopca, którego nie lubiłem.
— To bardzo w ślizgońskim stylu — zachichotała Terencia w myślach, a w rzeczywistości aż się uśmiechnęła.
— A jak ty spędzasz święta? Prawdę mówiąc, nigdy nie obchodziłem świąt z czarodziejami poza Hogwartem.
Terencia prawie wzruszyła ramionami, ale przypomniała sobie, że to wyglądałoby dziwnie.
— Przed świętami tata zawsze dłużej przesiaduje w gabinecie. Musi dopilnować interesów. Mama wybiera... Wybierała się ze mną i z Marcusem na zakupy, a nasz skrzat domowy sprzątał i dekorował dom, a w dniu Bożego Narodzenia przygotowywał wszystkie potrawy. Świąteczne ciasteczka, tartę z syropem klonowym, pieczoną gęś, świąteczny pudding i takie tam. Wysyłamy prezenty dziadkom, a do kolacji zawsze siadamy w czarno-białych strojach. Wichurę ubieram w kubraczek, chociaż bardzo tego nie lubi. Ramonowi wkładam czapeczkę z pomponem i oboje towarzyszą nam przy kolacji. Dziadkowie od mamy odwiedzają nas pierwszego dnia świąt, a dziadkowie od taty robili to, póki się nie przeprowadzili tak daleko. W Juneau byłam tylko raz, ale latem, a tam i tak było zimno.
— Może mnie tam kiedyś zabierzesz? — Pytanie to wyrwało blondynkę z błogiego stanu.
Temat ten wracał do niej jak bumerang. Jeśli nie w Komnacie, to później. Tom często o tym wspominał, ale Ślizgonka jakoś nigdy nie chciała kontynuować rozmowy.
Tom... Tom taki jak w Komnacie. Żywy. Z krwi i kości. Potomek samego Salazara Slytherina, jej przyjaciel, który wie o niej najwięcej ze wszystkich. Być może zdolny do wyjawienia sekretów. Terencia ulegała wrażeniu, że ten chłopak nigdy nie odwróciłby się od niej, choć byłby człowiekiem, a przecież ludzie są zdradliwi i ufać można jedynie sobie.
A jednak pragnienie, by Tom stał przy jej boku, wzrastało z dnia na dzień i przejawiało się nie tylko w snach. Wtedy może nawet istniałaby szansa, że zwróci na nią uwagę.
— Jak to zrobić? — zapytała dziewczyna, nawet nie zdając sobie sprawy, że sformułowane pytanie ma niewiele wspólnego z poprzednimi słowami Toma.
— Taka bystra — wyszeptał filuternie. — Przypomnij sobie, dlaczego dziennik tak cię zszokował.
— Bo ty mi odpowiedziałeś.
Chłopak zaśmiał się pobłażliwie, lecz ona nadal nie wiedziała, co go tak rozbawiło.
— Atrament. Wniknął w papier. Cała ta energia, którą przelewałaś w dziennik, dawała mi siłę. Dlatego mogłem się pojawić w Komnacie Tajemnic. Mógłbym wyjść poza nią, ale do tego potrzeba dużo czasu. A przecież to wszystko można przyspieszyć. Wszyscy będą widzieli mnie tak, jak ty mnie widziałaś. Nie chciałabyś tego?
— Ale skoro nie piszę w dzienniku, to jak pozyskujesz tę energię? — zeszła z tematu Terencia, a serce zabiło jej szybciej ze zgrozą.
— Nie domyśliłaś się jeszcze?
Myśli Ślizgonki pędziły niczym galopujący koń. Tom potrafił zawładnąć jej ciałem, przemówić jej głosem, używać jej różdżki i rozmawiał z nią w myślach.
— Ze mnie — wyszeptała, jednak nikt w pokoju wspólnym tego nie usłyszał, ponieważ grupka Ślizgonów rozmawiała ze sobą dość głośno.
— Widzisz, twoja siła dedukcji jednak nie kuleje tak, jak do tej pory uważałaś. — Te słowa sprawiły, że Terencia poczuła się jeszcze bardziej osaczona. Przecież nie sformułowała tej myśli poprzedniego dnia. Lecz nie zszokowało ją to, być może dlatego, że od pewnego czasu domyślała się, że Tom czyta w jej głowie jak w otwartej księdze. — Kochanie, nie tylko atrament wsiąka w ten dziennik.
Terencia zadrżała. Nie rozumiała, o czym on mówił, ale nie było czasu na rozmowę czy rozmyślania na ten temat. Do salonu Domu Węża wkroczył Draco Malfoy, co bardzo zdziwiło blondynkę. Kiedy on wyszedł? Tuż za nim pojawili się Vincent Crabbe oraz Gregory Goyle.
— Na co czekacie? — zapytał wyraźnie rozdrażniony Draco, opadając na kanapę. Chłopcy popatrzyli jeden na drugiego i usiedli. — Aż się wierzyć nie chce, że Weasleye są czystej krwi. Robią obciach nam, czarodziejom, wszyscy! — mówił dalej Draco takim tonem, jakby chciał, żeby reszta osób w pokoju mu przyklasnęła.
Ale Ślizgoni rzucali tylko nerwowe spojrzenia w jego stronę. Oprócz Marcusa, bo ten nadal zaczytywał się w książce. Terencia zaś słuchała z zainteresowaniem. Oczywiście nikt nie zaprzeczał, by Weasleyowie plamili dobry wizerunek czarodziejów czystej krwi, ale odkąd większa część Hogwartu wyjechała na święta, Malfoy coraz częściej i coraz głośniej narzekał na tę konkretną rodzinę. Spowodowane to było najprawdopodobniej faktem, że prefektów w zamku pozostało dwoje, a w tym znienawidzony przez Draco za pochodzenie Percy Weasley.
Vincent nagle zbladł i zacisnął dłonie w pięści. Wyglądał dziwnie, a raczej dziwniej niż zwykle. Terencia nigdy nie zwracała na niego większej uwagi, ponieważ był od niej młodszy, a przy tym, tak jak Gregory, niewiele się odzywał. Ale w tamtej chwili nawet Draco zauważył, że coś jest nie tak.
— Co jest, Crabbe?
Goyle szturchnął kolegę, który nagle zaniemówił.
— To brzuch — odpowiedział Crabbe tak cicho, że gdyby reszta Ślizgonów rozmawiała, Terencia nie byłaby w stanie go usłyszeć.
— Wiecie — ciągnął Malfoy, jakby to wytłumaczenie całkowicie mu wystarczało. — Dziwne, że w Proroku Codziennym nie było dotąd słowa o tych atakach. Na pewno Dumbledore chce wszystko zatuszować. Ojciec zawsze mówił, że Dumbledore jak nic zrujnuje tę szkołę.
— Wcale nie — burknął tym razem Goyle.
Nastała chwilowa niezręczna cisza. Ślizgoni przy kominku wytężyli słuch, jakby zdziwieni, że Gregory śmiał sprzeciwić się Draco. To było do tego chłopca niepodobne. Zwykle, nawet jeśli Gregory miał inne zdanie niż Draco, nie mówił tego głośno, bo i nie miało to najmniejszego sensu. Mały Malfoy był niereformowalny i to głównie przez wpływ ze strony ojca.
— Co?! — Platynowłosy chłopiec aż wstał z kanapy. Terencia pomyślała, że mógłby jeszcze tupnąć nogą, by dać do zrozumienia, jak bardzo jest niezadowolony. — To niby ktoś szkodzi bardziej niż on?! No, gadaj!
— Mądrze gada ten pan Malfoy — zauważył Tom.
Terencia mu przytaknęła. Ona także nie darzyła dyrektora sympatią z uwagi na jego działania. Mogła pogodzić się z tym, że szlamy uczęszczają do Hogwartu, ale przyznawanie Potterowi punktów za łamanie regulaminu było niedorzeczne. Zresztą tak samo, jak ukrywanie magicznego kamienia w murach szkoły. Każdy czarodziej wiedział, że bank Gringotta to najbezpieczniejsze miejsce na ziemi. Przyzwolenie na trzymanie w szkole, miejscu, do którego uczęszczają studenci magii, trójgłowego psa.
Gregory przez moment wyglądał, jakby w jego głowie ciężko pracowały tysiące skrzatów, próbujących sklecić jakąkolwiek sensowną odpowiedź.
— Harry Potter? — Przypominało to bardziej pytanie, choć Draco wydawał się usatysfakcjonowany tą odpowiedzią.
— Słusznie. Masz rację, absolutnie! Święty Potter. A ludzie myślą, że jest dziedzicem Slytherina — zaśmiał się Draco, natomiast Ślizgoni przy kominku znów wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Jeśli zaraz mały Malfoy miałby się przyznać, że to on jest dziedzicem, wcale nie zdziwiłaby ich taka informacja.
— Ty chyba wiesz, kto jest tym dziedzicem.
— Nie mam pojęcia, już wam to mówiłem. — Chłopiec zaczął iść w stronę stołu, na którym ktoś nieopatrznie zostawił małą paczuszkę, zapewne prezent. Draco wziął go, siadając na krawędzi stołu. — Nie dociera do was? — zapytał z pretensją w głosie. Czasem niski iloraz inteligencji Crabba i Goyle'a złościł Malfoya. Potrząsnął prezentem, chcąc sprawdzić, czy coś jest w środku. — To twoje? — zwrócił się do Gregory'ego, lecz ten tylko pokręcił głową.
— Znalezione, niekradzione. Jak dziennik. — Terencia śledziła paczuszkę, która została ukryta w kieszeni małego Ślizgona.
— Za moich czasów takie zachowanie byłoby karygodne — odpowiedział sucho Tom.
— Ale ojciec mi powiedział, że minęło pięćdziesiąt lat od otwarcia Komnaty. — Nagle Draco znów wrócił do tematu dziedzica Salazara. — Nie mówił, kto otworzył, tylko że ich wylali. A jak wtedy otwarto tę Komnatę, szlama zginęła. Więc na pewno i tym razem jakaś szlama zginie. Według mnie to będzie Granger.
W tym momencie Crabbe podniósł się ze swojego miejsca gwałtownie i wyglądało to trochę tak, jakby chciał uderzyć Malfoya. Na szczęście złapał go Goyle.
— Co się z wami dzieje? Zachowujecie się... dziwnie.
— To przez jego brzuch — usprawiedliwił kolegę Goyle, a potem szepnął coś do Crabba.
I tym razem takie wyjaśnienie zupełnie wystarczyło Malfoyowi, który zaczął rozpakowywać paczuszkę uprzednio ukrytą w kieszeni szaty. Natomiast jego koledzy spojrzeli na siebie nawzajem i po chwili wybiegli z salonu Ślizgonów.
— Hej! Gdzie was niesie?! — warknął Draco, ale już nie usłyszał odpowiedzi.
Blondynka była wbita w fotel. Jej myśli pędziły z prędkością pikującej sowy. Jakaś szlama zginie? Granger? I kto będzie za to odpowiedzialny? Właśnie Terencia. Tylko ona wiedziała o potworze, ona pozwalała Tomowi na działanie. To prawie jakby sama nasyłała bazyliszka na ofiary. Może z jednej strony wydawało się to słuszne - oczyszczenie szkoły z brudnej krwi, jednak z drugiej śmierć byłaby czymś, co zapisano by w jej aktach. Moralność kazała jej bardziej martwić się martwymi kurczętami, lecz prawo czarodziejów zabraniało zabijania innych czarodziei, nie kurcząt!
— Terencio, kochanie, martwisz się — stwierdził Tom i po chwili dodał — niepotrzebnie. W końcu od początku wiedziałaś, że tym właśnie będziemy się zajmować. Oczyszczanie szkoły nie jest proste, ktoś musi umrzeć.
— Ja... po prostu nie sądziłam, że to będzie aż tak trudne.
— Spokojnie. To będzie jak zabicie kurczaków, a nawet prostsze. Bazyliszek wszystkim się zajmie, trzeba tylko mu dać znak.
— Znak? — zapytała nagle Terencia.
— Oczywiście. Szepczesz czasem do niego w języku węży, ale nie pamiętasz o tym, bo uznałem, że zaczniesz się obwiniać. Nie chcę, żeby cokolwiek spędzało ci sen z powiek. Wystarczą SUM-y i już jesteś okropnie zmęczona.
Tom zawsze miał rację. Zawsze wiedział, czego jej trzeba. Troszczył się o nią, rozmawiał, pocieszał, uspokajał, nie opuszczał jej. Jeśli ukrywał przed nią fakt, że nieświadomie przemawiała w języku węży, na pewno robił to z troski o jej dobro. Przynajmniej tak to sobie wtedy wytłumaczyła.
— Teraz też jestem zmęczona, Tom. — Dziewczyna westchnęła i przymknęła oczy. Naszły ją myśli, że skoro to bazyliszek zabije kogokolwiek, to przecież nie będzie to jej wina. Ona nie wsadza jego kłów w ciało któregokolwiek ucznia.
— Zaśnij. Śpij i odpocznij, a ja obudzę cię, gdy nikogo już nie będzie w salonie. Przyśni ci się, że jesteś w Komnacie. A może, nawet gdy się obudzisz, nadal tam będziesz. I ja będę tam z tobą.
~*~*~
No, okropnie długa część, ale jeszcze muszę tu wcisnąć kilka słów wyjaśnienia.
W pierwszej wersji tej części dialogi między Draco i Gregorym płynęły jak w książce, ale potem zorientowałam się, że Rowling (choć świetnie pisze) wsadza w usta bohaterów kolosalne monologi. A przecież w każdym wattpadowym poradniku trąbią o tym, że dialogi muszą być naturalne. Skoro nie były, to dwa tysiące słów musiało zniknąć i zastąpiłam je sceną z filmu. I tam już rozmowa przepływa swobodniej.
Może ktoś się zorientował, że scena, w której mały Puchon rozmawia z koleżanką na temat Harry'ego również pochodzi z filmu. Początkowo myślałam, że to będzie jedyna taka, bo jednak lepiej się opierać na książce. Ale jeśli ktoś czytał scenę z Klubu Pojedynków, mógł się zorientować o kolosalności monologu Lockharta. No mnie się tego fajnie nie pisało.
Podsumowując - nie bijcie, jak się okaże, że sceny pasują do filmu, a nie do książki. Chyba bardziej liczy się tu logika (tak myślę) :3
Kaszlkaszl, od teraz każda część będzie się pojawiać w miesiącu, w którym dzieje się akcja.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro