Arietta
Dzięki, Lilli. Zakończyłaś w tak dramatyczny sposób, że wszyscy spodziewają się piorunów, walki i epickiej klęski. Tak naprawdę, po prostu poszliśmy na lody. Opuściliśmy teren obozu i szliśmy udeptaną ścieżką prowadzącą na stację benzynową, przy której znajdował się mały market. Ciekawy jest fakt, że jeszcze wczoraj mało kto o niej pamiętał, a odkąd zaczął się „Tydzień Zagłady", wszyscy nagle sobie przypomnieli o jej istnieniu.
– Serio musimy się pospieszyć. Deszcz będzie padać w przeciągu piętnastu minut – stwierdził Eric, patrząc na niebo. Ciemnych chmur było naprawdę wiele i wydawały się być ciężkie niczym te niewyważone miecze, którymi miałam okazję ćwiczyć.
– Myślicie, że Zeus znowu pokłócił się z Posejdonem? – zapytał Michael, wkładając ręce do kieszeni.
Lara pokręciła głową.
– Coś ty. Założę się, że to przez Herę. Pewnie ma gorszy dzień i przelała swój humor na męża – powiedziała wszechwiedzącym tonem i poprawiła szelki plecaka.
Westchnęłam. Moje życie strasznie się skomplikowało odkąd okazało się, że mój tata to grecki bóg Apollo. Dotychczas wszystko było jasne. Coś się stało? Wiem o co chodzi, a jak nie, googluję to w przeglądarce. Proste! Teraz nawet głupi deszcz sprawiał problemy. Jakiś czas temu po prostu stwierdziłabym, że prognoza pogody jednak się nie myliła. Teraz z kolei, dyskutuję o problemach małżeńskich dwóch bogów, w których nawet nie do końca wierzę.
– A może to wina Hefajstosa? – podsunęłam, nie wierząc, że to robię. – Może się wkurzył i w obawie, że ziemia zapali się od jego gniewu, Zeus zażądał deszczu? No wiecie, dla ochłodzenia atmosfery.
Michael obrzucił mnie krzywym spojrzeniem. Chyba go uraziłam. Ciekawe w jaki sposób. Niespecjalnie obrażając jego boskiego rodzica? A może próbując wpasować się w towarzystwo? Nie mówiłam tego nikomu, nawet Lilli, ale w Obozie Herosów czułam się nie na miejscu. Za dużo zmian w za krótkim czasie. Trudno było przyswoić informacje, że mój tata ma kilka tysięcy lat, światem rządzą niezrównoważone osobistości siedzące na szczycie Empire State Building, a resztę życia mam spędzić uciekając od potworów i chroniąc się w obozie, którym kieruje bóg wina, a pomaga mu centaur z duszą nauczyciela. Przyznajcie sami, to nie są rzeczy, które przyjmuje się do wiadomości, a potem idzie się dalej jakby nigdy nic. Lilli jest wyjątkiem potwierdzającym regułę.
– Jeśli to miał być żart, to nie był śmieszny – stwierdził Michael, zakładając ciemny kosmyk lekko za długich włosów za ucho.
Zmarkotniałam. Naprawdę chciałam się wpasować. Chciałam być taka jak oni. Tyle że, im bardziej się starałam, tym mniej mi to wychodziło. Jedynym miejscem, do którego już się przyzwyczaiłam, był domek numer siedem. Domek Apollina. Tam mieszkam wraz z piątką przyrodniego rodzeństwa: Ryanem Leder, Taylorem Measure, Danem Canetis, Patrickiem Ilios i Lucy Solispuer. Są naprawdę super i wydają się być tylko trochę mniej stuknięci niż ja. Chociaż... Czasem wydaje mi się, że zazdroszczą mi dzieciństwa. Z tego, co wiem, jestem jednym z nielicznych herosów, które znały swojego boskiego rodzica jeszcze przed uznaniem. Apollo – wcześniej znany mi jako Febus – wprawdzie nie spędzał ze mną i mamą dużo czasu, ale pojawiał się w naszym życiu. To on nauczył mnie grać na skrzypcach i zaszczepił miłość do tego instrumentu. Niewielu półbogów ma takie szczęście. Większość z nich skacze z radości, gdy widzi swojego boskiego rodzica raz na rok.
Westchnęłam. Strasznie to wszystko skomplikowane. Spojrzałam przed siebie i zobaczyłam wyłaniających się zza zakrętu Austina Stivsona i Lucasa Barrosa. W rękach taszczyli torby z zakupami. Rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami, co jakiś czas wybuchając ironicznym śmiechem.
Korzystając z okazji, że pochłonięci dyskusją jeszcze nas nie zauważyli (co, zważając na to, że było nas ośmioro i robiliśmy hałas jak stado dzikich centaurów, wydaje się być niezłym wyczynem), Michael huknął potężnym głosem:
– Uwaga, za wami! Ogromny minotaur w różowej peruce! Ma w ręku miotacz popcornu!
Chłopcy natychmiast puścili torby i wydobywając broń, odwrócili się tylko po to, by zobaczyć jedno wielkie nic. Pustą drogę, którą przebyli chwilę temu.
Lucas przewrócił oczyma i opuścił swoją spiżowo-ognistą włócznię. Jest najspokojniejszym dzieckiem Aresa, jakiego znam. Większość z nich co dwie minuty wypowiada komuś wojnę. W porównaniu ze swoim rodzeństwem, Lucas jest oazą spokoju. Po Obozie krążą pogłoski, że jego darem jest wywoływanie w innych złych emocji. Dla równowagi on promieniuje opanowaniem. Dlatego też teraz szybko pojął, że Michael ich nabrał. Austin wciąż jednak rozglądał się nerwowo, trzymając berdysz w gotowości.
– Ostatnio boksowałem się z minotaurem przebranym za klauna. Zaskoczył mnie w przymierzalni. Akurat miałem na sobie koszulkę „Czerwonych Gitar". Przez tego cyrkowca cała się podarła! Ten tu, to musi być jego siostra! – stwierdził, szukając zagrożenia.
Michael podszedł do niego i klepnął go w ramię. Ledwo powstrzymywał śmiech.
– Dałeś się nabrać, nerwusie. Opuść to, bo zaraz komuś oko wybijesz.
Niezadowolony syn Posejdona schował broń. Pewnie złościł się, że nie mógł odegrać się na siostrze klauna.
Podeszliśmy do nich i przywitaliśmy się.
– Dobrze, że zareagowaliście – powiedział Eric. – Herosi nie mogą ignorować takich ostrzeżeń.
Miałam ochotę dodać: „W sensie, że fałszywych?", ale stwierdziłam, że zostałoby to źle odebrane.
Lara poprawiła włosy, które dosłownie latały na wietrze, tworząc blond chmurę wokół jej głowy. Moim skromnym zdaniem powinna zacząć je splatać. Tak dla wygody.
– W sensie, że fałszywych, tak, Mądraliński? – zapytała, spoglądając na Erika.
Spodziewałam się oburzenia, bądź reakcji podobnej do tej Michaela. Tymczasem Eric wraz z prawie całą naszą grupką wybuchnął śmiechem.
Patrzyłam na to w osłupieniu. Byłam pewna, że gdybym to ja wypowiedziała te słowa, ogólny nastrój byłby zupełnie inny. Po chwili spuściłam głowę, by nie pokazać mojej markotnej miny. Mimo to, jedna osoba zauważyła, że coś jest nie tak.
– Hej, Ari, wszystko okej? – Lilli podeszła do mnie. Patrzyła na mnie swoimi niebieskimi oczami i wydawała się być szczerze zmartwiona.
Dlatego właśnie zrobiłam to, co każdy by zrobił. Zamiast opowiedzieć o swoich troskach i zmartwieniach, uśmiechnęłam się dziarsko i pomyślałam „scenariusz numer jedenaście".
– Naturalnie. Po prostu nie mogę się doczekać tych lodów. Idziemy?
***
– Czy ja dobrze widzę? – Michael stanął w wylocie wąskiej, sklepowej alejki i ani myślał ruszyć się z miejsca.
Lara zajrzała mu przez ramię i wybałuszyła oczy.
– Nie wierzę, to...
– Bombowo Arbuzowa Guma Balonowa! – krzyknęli równocześnie i rzucili się w stronę niewinnego regału ze słodyczami.
Eric odprowadził ich spojrzeniem, a potem pokręcił głową, jakby zawiedziony ich poziomem inteligencji.
Lilli klepnęła go w ramię i wskazała półkę z krzyżówkami i sudoku.
– Może to ci poprawi humor – zaśmiała się. Na jednym zeszyciku z zadaniami widniała karykatura Ateny i hasło reklamowe: „Rozwiązuj krzyżówki Prości, a mądrości nawet Atena ci pozazdrości!". Eric nie wyglądał na zachwyconego.
– Wyluzuj, brachu – Martin wyjął z kieszeni portfel i szybko przeliczył ile ma pieniędzy. – Miałem kupić szpinak na koktajl odmładzający.
Uniosłam brwi. Nie wyobrażałam sobie picia zielonego koktajlu, w którym pływają kawałki jakiegoś zielska. Nie jestem nawet pewna, czy Lilli byłaby zachwycona tym pomysłem, choć jest córką bogini plonów i natury.
– Ja też powinienem coś kupić. Jutro robię śniadanie – mruknął Tony.
Nina pokiwała głową i chyba zamierzała się odezwać, ale przerwał jej ekspedient, który wyrósł jak spod ziemi. Był niski i chudy. Miał rude włosy do ramion, a w ręku trzymał jakieś papiery i małe urządzenie podobne do komórki.
– Przysięgam, że już was gdzieś widziałem! – stwierdził entuzjastycznie i rozłożył ramiona, jakby chciał nas wszystkich przytulić.
Martin zmarszczył czoło. Muszę przyznać: nawet taką błahą rzecz robił przystojnie. (Yyy... Czy można przystojnie marszczyć czoło?)
– Niemożliwe. My pana widzimy pierwszy raz, panie... – zmrużył oczy i odczytał imię z plakietki przyczepionej do koszuli mężczyzny – Hork.
– Nigdy nie widziałem milszej grupy młodych ludzi. No przysięgam, po prostu. Nigdy! – zakrzyknął Hork i objął zaskoczonego Martina ręką. Pozował przy tym, jakby chciał im zrobić selfie.
Lilli uśmiechnęła się. Miała minę zwycięzcy, jakby przejrzała szalonego sprzedawcę.
– Dziękujemy. Czy pan przypadkiem nie próbuje nas namówić do kupienia... – rozejrzała się po regałach z produktami. – No, czegoś z pana z sklepu? – zapytała. W sumie logiczne. Sprzedawcy robią różne dziwne rzeczy, by zareklamować swój produkt.
Hork roześmiał się serdecznie.
– Skądże! Przysięgam, że nie!
– Za dużo pan przysięga, jak na mój gust – mruknął pod nosem Eric. Chyba tylko ja go usłyszałam, ale rudy mężczyzna otworzył szeroko oczy. Rozejrzał się dookoła i teatralnie nachylił się nad chłopakiem.
– Czy ty właśnie powiedziałeś „przysięga", młody herosku? – upewnił się.
Ciekawe skąd wie, że jesteśmy herosami – przemknęło mi przez głowę. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że żaden normalny człowiek nie ma prawa tego wiedzieć.
Tymczasem Hork kliknął kilka przycisków w swoim urządzeniu i spytał mimochodem:
– Lubisz nietoperze, Eriku Wright?
Nim chłopak zdążył cokolwiek odpowiedzieć, z głośników urządzenia dobiegło dziwne skrzypienie.
– Skrzyp... Trzask. Przysięgam, że jestem nietoperzem. Szszszsz...
Wybałuszyłam oczy. Słowo „przysięgam" było powiedziane głosem Erika. Dalsza część zdania też, choć dźwięk był trochę zniekształcony.
– Co ty... – chłopak nie skończył zdania. Znieruchomiał na chwilę, a potem zamknął oczy i zaczął biegać po sklepie, wydając z siebie piskliwe odgłosy. Co chwilę wpadał na regały, ale najwyraźniej mu to nie przeszkadzało.
– Kim ty jesteś? – spytał Martin, przeszukując kieszenie spodni. Pewnie starał się znaleźć jakąś broń. Biegający na oślep syn bogini mądrości był jasnym dowodem na to, że Hork jest jakimś greckim potworem, a nie zwariowanym sprzedawcą.
– Przysięgam, że już się przedstawiałem – stwierdził Hork i założył ramię na ramię.
Martin stracił cierpliwość. Przestał przetrząsać kieszenie i zrobił krok w stronę ekspedienta.
– Weź przestań mi tu przysięgać i...
– Szszsz... Przysięgam, że jestem wykrywaczem metalu. Trzask. Skrzyp... – odezwało się urządzenie głosem syna Afrodyty. Sekundę później ciemnoskóry przystojniak zaczął chodzić po sklepie, piszcząc przy każdej metalowej rzeczy.
Lara i Michael wyłonili się zza regału. Wcześniej już ocenili sytuacje. Poruszali się w bojowych pozach, trzymając w ręku prowizoryczny oręż. Zauważyłam, że kieszenie mieli wypchane paczkami z Bombowo Arbuzową Gumą Balonową.
– Nie ważcie się przysięgać! – krzyknęła Lara, biegnąc w stronę Horka. Wymachiwała żółtym parasolem w czerwone groszki. – To jakiś potwór!
Hork uśmiechnął się i spokojnie wprowadził do swojego urządzenia kilka komend.
– Trzask. Trzask. Przysięgam, że jedyne co może utrzymać mnie przy życiu to Bombowo Arbuzowa Guma Balonowa. Szszsz... – rozległ się trochę sztuczny głos Lary.
– Ale z ciebie geniusz! – pochwaliłam ją sarkastycznie. Nawet ja nie zrobiłabym takiej wpadki! Chyba...
Lara nie odpowiedziała. Była zbyt zajęta odpakowywaniem i wpychaniem sobie do buzi wszystkich gum, które miała w kieszeniach. Po chwili zrobiła w tył zwrot i pobiegła do regału, na którym było więcej tych słodkości.
Rozejrzałam się. Lilli kucała przy półce z ziołami w doniczkach i coś szeptała. Michael zamachnął się swoim parasolem, celując w Horka, ale ten zrobił zręczny unik. Tony stał parę kroków za mną i grzebał w torbie, którą miał przewieszoną przez ramię. Nina kucała wystraszona pod regałem pełnym płyt z bajkami animowanymi. Chyba coś mówiła, ale nie potrafiłam jej usłyszeć. Reszta naszej grupy biegała po sklepie, bądź oblegała półkę z Bombowo Arbuzowymi Gumami Balonowymi.
Musiałam coś zrobić. Jak na razie, Michael zajmował Horka, ale nie wiedziałam jak długo wytrzyma. Rozejrzałam się w poszukiwaniu jakiejś broni. Tak się złożyło, że żadne z nas nie miało przy sobie miecza, włóczni, czy chociaż sztyletu. Prócz Michaela, który nie wiadomo skąd wytrzasnął okrągłą tarczę.
Nagle usłyszałam triumfalny okrzyk. Tony Graperay wymachiwał nad głową czerwoną śniadaniówką. Miałam ochotę go walnąć. Właśnie walczymy z potworem, a ten geniusz myśli o jedzeniu!
Cofnęłam się, aż natrafiłam plecami na regał z napojami. Obejrzałam się i zobaczyłam, że tymianek, nad którym pracowała Lilli, zaczął szybko rosnąć.
Obok mnie przebiegł Eric. Potknął się o kosz z owocami, ale nawet mimo to nie otworzył oczu. Z błogim uśmiechem wstał i pędził dalej, piszcząc jak nietoperz.
Łuup! Mimowolnie podskoczyłam i przeniosłam wzrok na Michaela. Hork pchnął go tak mocno, że poleciał aż na lodówki z mrożonkami. Jego tarcza potoczyła się w stronę Niny Hardway, a sam syn Hefajstosa wpadł do nich, bez świadomości.
Co to za potwór, który jednym uderzeniem potrafi pozbawić przytomności syna Hefajstosa? Jak to się w Obozie mówi: dzieci tego boga mają twarde łby. Mimo to, Michael leżał bez ruchu, obsypany paczkami mrożonych warzyw na zupę.
Hork uśmiechnął się zwycięsko i ruszył, by dobić chłopaka. Wtedy coś uderzyło w posadzkę obok niego i rozległa się mała eksplozja.
– No nie wierzę! Przysięgam, że następnym razem nie chybię! – złościł się Tony, zapominając o skutkach słowa „przysięgam". Wyjął ze śniadaniówki kolejną, małą rzecz (czyżby to była rodzynka?) i ponownie rzucił w stronę sprzedawcy.
– Skrzyp, skrzyp. Przysięgam, że jestem kretem. Szszsz...
Nie miałam ochoty oglądać jak chłopak zaczyna udawać kreta. Obróciłam się i wzięłam pierwszą lepszą rzecz z regału. Duża butelka coli. Cola, cola, cola... Mentosy!
Rozejrzałam się po sklepie. Dział ze słodyczami oblegała Lara.
– Lara! Koło ciebie są Mentosy! Są dla ciebie niebezpieczne! Rzuć je do mnie, a je zneutralizuję! – krzyknęłam, wyciągając rękę. Wręcz uwielbiam wymyślać historie na poczekaniu. (Słyszeliście ten sarkazm?).
Lara zareagowała paniką. Prawie natychmiast kilkanaście opakowań cukierków poszybowało w moją stronę. Odkręciłam colę, wsypałam do niej jedną paczkę Mentosów i szybko rzuciłam nią w Horka. Następnie sięgnęłam po kolejną butelkę i powtórzyłam całą operację. Wprawdzie wybuchająca cola nie robiła Horkowi większej krzywdy, ale z pewnością odwracała uwagę od wielkiego tymianku rosnącego za jego plecami, którym zajmowała się Lilli.
– Piii! Piiiii! Piiiii! – zapiszczał mi nad uchem Martin, wskazując na metalowe kosze z owocami i poszedł dalej.
– Hork naprawdę nazywa się Horkos i jest bogiem! – niespodziewanie usłyszałam cieniutki głos. Z początku nie wiedziałam do kogo należy. Chwilę mi zajęło stwierdzenie, że to Nina. Chyba pierwszy raz słyszałam, by coś powiedziała.
– Niech zgadnę, bogiem przysięg! – sarkastycznie odkrzyknęła Lilli. Tymianek wystrzelił do przodu i oplótł Horkosa dookoła, a w powietrzu rozległ się głos:
– Szszsz... Przysięgam, że jestem baletnicą. Trzask! Trzask!
Tymiankowe więzy poluźniły się, a Lilli zaczęła tańczyć coś, co przypominało „Jezioro Łabędzie". Śliczny utwór, tak swoją drogą.
Wtedy przypomniałam sobie o przypince od taty. Zmieniała się w skrzypce. Mój przyrodni brat Dan powiedział mi kiedyś, że dzieci Apollina potrafią walczyć muzyką. Cóż, czas sprawdzić, czy mówił prawdę.
Odpięłam znaczek z bluzki. W moich rękach natychmiast zmaterializował się instrument. Szybko przejrzałam w głowie listę utworów. Który z nich najlepiej nadaje się na walkę z bogiem przysięg? Wybrałam „Skłamałam" Edyty Bartosiewicz. Wprawdzie piosenka przeznaczona jest dla lubego, ale głównym motywem w tekście jest fraza „skłamałam" bądź „z palca wyssałam". Słowa całkiem adekwatne do łamania przysięg, nie?
Wzięłam skrzypce pod brodę i zaczęłam muzykować. Mimo, że nigdy wcześniej nie próbowałam grać tego utworu, doskonale wiedziałam, jak mam układać palce i ruszać smyczkiem. Starałam się przelać w dźwięk przekonanie, że moi znajomi z Obozu nie przysięgali naprawdę. Horkos zwrócił się w moją stronę i tylko przyglądał mi się uważnie.
Wtedy Nina zaczęła obrzucać go płytami. Na pierwszy ogień poszła „Mulan", a zaraz za nią „W głowie się nie mieści" wraz z „Piękną i Bestią". Oczywiście, nie wyrządziły mu żadnej szkody. Horkos wciąż tylko patrzył na mnie.
W takim razie postanowiłam zacząć śpiewać. Po raz pierwszy grałam na skrzypcach i śpiewałam jednocześnie (tego się raczej nie robi, wierzcie mi), ale chyba odniosłam zamierzony efekt. Horkos zareagował, jakbym go walnęła piorunem. Zadrżał i kuląc się, zasłonił uszy.
– Skłamałam! Skłamałam! – zaśpiewałam głośniej, podchodząc bliżej boga przysięg. Ten upadł na kolana i dalej zasłaniał uszy.
– Przysięgam, chcę byś skończyła! – skrzeczał. Piosenka chyba nie przypadła mu do gustu. Właściwie, nie dziwię mu się. Także według mnie ta piosenka nie jest zbyt ładna.
Uśmiechnęłam się triumfalnie i zagrałam krótką skrzypcową solówkę. Horkos pokładał się na ziemi, a ja zyskałam więcej pewności siebie. Zakończyłam skrzypcowy przerywnik i zrobiłam błąd: postanowiłam improwizować, by odnieść jeszcze lepszy efekt.
– Skłamałam, nic nie przysięgałam! – zaśpiewałam, zmyślając słowa, by były bardziej adekwatne do sytuacji.
Horkos jakby się ożywił. Po chwili mimo rejwachu usłyszałam swój własny głos:
– Trzask. Skrzyp... Przysięgam, że jestem kaczką. Szszsz...
Przestałam grać. Skrzypce zamieniły się w przypinkę, a ja wbrew swojej woli zaczęłam tańczyć „Kaczuszki". Ostatnie, co pamiętam, to wściekłość na siebie, że tak głupio wpadłam. Potem moja świadomość się urwała.
***
Chyba odleciałam. Stałam na krawędzi wulkanu i zdawałam sobie sprawę, że naprawdę mnie tu nie ma, ale nie potrafiłam się obudzić.
Przede mną, na platformie lewitującej w powietrzu, ustawione były trzy trony. Jeden został złożony z tysiąca pastelowych opakowań po balsamach do ust eos. Drugi był w połowie czarny, zrobiony z zwęglonych drzewców i prętów, a w drugiej połowie szary, zdobiony czarnymi, harmonicznymi wzorami. Trzeci tron był najokazalszy. Zbudowany z najróżniejszych przedmiotów do zadawania przemocy, od mieczy i tarcz zaczynając, przez karabiny i granaty, a na chochli kuchennej kończąc. Dwa siedziska były zajęte. Pierwsze i ostatnie.
Na pastelowym w malowniczej pozie spoczywała piękna kobieta. Miała długie, falowane włosy, których blado rudy kolor przechodził w jasny róż. Jej zwiewna suknia wyglądała jak niebo przed wschodem słońca. Eos – pomyślałam. Bogini jutrzenki była naprawdę piękna.
Na tym zrobionym z arsenału wojennego sztywno siedziała druga kobieca postać. Potężnie zbudowana, ubrana w mundur z czasów pierwszej Wojny Światowej. Na jego połach błyszczało mnóstwo odznaczeń i medali. Zaczerwienione palce zaciskała na połyskującym karabinie, a tlenione blond włosy związała na czubku głowy. Biła od niej wrogość, gniew i groza. Wydawała się być typem osoby, która potrafi skłócić nawet najlepszych przyjaciół. Z trudem przypomniałam sobie jej imię. Enyo. Bogini wojny i przemocy. Córka Aresa.
– Co z tym synalkiem Eris? Jakieś wieści? – ryknęła.
Druga bogini wzruszyła ramionami i zaczęła malować paznokcie.
– Nie mój dzieciak. Skąd mam wiedzieć? Chcesz kupić dwupak eosów? Dla ciebie w promocji – machnęła ręką, w której trzymała pędzelek i przed Enyo pojawiło się zdobione opakowanie z dwoma balsamami.
– Nie wydurniaj się – skarciła ją bogini przemocy i odepchnęła kosmetyki. – Szykuj się na swoją akcję. Nie powinnyśmy długo czekać. Została jeszcze piątka dzieciaków. Weźmiesz dwójkę najmłodszych. Ja się zajmę pozostałą trójką. Reszta już gotowa.
Eos skinęła głową i wyciągnęła przed siebie dłoń, by podziwiać pomalowane paznokcie.
– Pewnie. Nauczę ich, jak dobierać odpowiednie odżywki do paznokci. A potem znikną.
Sen się rozmył, a ja zaczęłam słyszeć znajome głosy.
– Patrzcie, budzi się.
– Zawsze tak tu trafia. Za każdym razem.
Śmiech.
Otworzyłam oczy. Leżałam na swoim łóżku w domku numer siedem. Koło mnie stali Patrick, Taylor i Dan. Podniosłam się i wstałam. Z trudem odparłam pokusę powiedzenia „kwa".
– Co mnie ominęło? Jak się tu znalazłam? – zadałam najważniejsze pytania, odruchowo wygładzając koszulkę.
Taylor ponownie się zaśmiał. On prawie ciągle się śmieje. Nawet w nocy. Śpisz sobie spokojnie, a tu nagle budzi cię wybuch śmiechu z drugiego końca pokoju. Koszmarów można dostać.
– Nina wezwała pomoc przez iryfon – wytłumaczył Patrick. – Wiesz, jest córką Iris. Podczas uznania dostała od niej bransoletkę, dzięki której może tworzyć magiczne połączenie w każdym miejscu.
– Zebrała się grupa obozowiczów i pobiegliśmy wam na pomoc – wtrącił Dan. Jak zwykle był umazany farbą w spreju, ale tym razem na jego ciuchach dostrzegłam też brązowe plamy coli. – Horkos wił się na ziemi cały w tymianku, mentosach, coli i rodzynkach. Nina leżała nieprzytomna wśród płyt z bajkami, Martin chodził bez sensu i piszczał, Lara obżerała się gumami, Tony próbował wykopać dziurę w podłodze, Lilliana skakała po alejce z makaronami, Eric utknął w regale z chipsami, Michael siedział półprzytomny, obsypany mrożonkami i gadał coś bez sensu, a ty... – wybuchł śmiechem. – A ty tańczyłaś „Kaczuszki" i domagałaś się suchego chleba!
Oblał mnie rumieniec wstydu. Udawałam kaczkę na oczach innych półbogów? Ups.
– Byłaś bardzo uroczą siostrą kaczką – ze śmiechem dodał Taylor.
– Ta kaczuszka dzióbek ma, ta kaczuszka skrzydła ma, i ogonek też ma, kwa, kwa, kwa, kwa! – podśpiewał Dan. Po chwili wraz z Taylorem tańczyli na środku pokoju.
Patrick pokręcił głową.
– Coś w tym jest – stwierdził, ale nie zaczął wygłupiać się z nimi.
Spojrzałam na blondyna, a potem na okno. Powoli zaczynało się ściemniać.
– Która godzina? – zapytałam.
– Przed ósmą. Ryan z Lucy poszli po składniki na kolacje – odparł.
– Do tamtego sklepu?
– Nie, teraz trzeba dalej. Do miasta. Pewnie wzięli autobus.
W tym momencie otwarły się drzwi i do domku wbiegła pozostała dwójka lokatorów. Lucy pisnęła na mój widok i przybiegła się przywitać, a Ryan – nasz grupowy – odłożył dwie siatki pełne jedzenia i także podszedł.
– Widzę, że już nie jesteś ptakiem – zauważył. Trudno było mi wywnioskować, czy się cieszy, czy nie.
Skinęłam głową.
– Na szczęście. Jak złamaliście przysięgę? – zapytałam. Byłam naprawdę ciekawa. Pewnie za pomocą jakiejś mikstury z rumianku i alg morskich. Albo czegoś jeszcze bardziej skomplikowanego.
Czarnowłosy z trudem powstrzymał chichot.
– Spalony keczup z niedojrzałych pomidorów – powiedział tylko i odwrócił się, by rozpakować zakupy.
Skamieniałam.
– Czekaj. Co?
Ryan zignorował mnie, więc spojrzałam na Patricka. To on był naszym głównym medykiem.
– Ech, szkoda gadać – stwierdził i też zostawił temat.
Bezradnie spojrzałam na Lucy. Może chociaż pięciolatka mnie poratuje.
– Mieliśmy pizzę i Patrick zrobił domowy keczup. Ale ciocia Marika nie dała mu dobrych pomidorów. Były całe zielone! Jak kosmici! No, a potem był pożar i przyszedł wujek Austin i zalał nam domek. A potem wszystko suszyliśmy. I był ten śmierdzący keczup. Dan stwierdził, że nikt go nie zje i dla żartu cię poczęstował. A Patrick na niego nakrzyczał, bo ty spałaś, wiesz? I nagle przestałaś kwakać przez sen i Ryan pobiegł z keczupem do innych domków i ciocia Lilli przestała być baletnicą – wytłumaczyła skwapliwie, ciesząc się, że może pomóc.
Wbiłam w nią tępe spojrzenie. Teraz rozumiałam jeszcze mniej, niż przed chwilą.
– Jak długo byłam nieprzytomna? – zapytałam ostrożnie.
******************************
Podobało się? Osobiście, lubię tą część. Pomińmy pytania, czemu Arietta - Amerykanka - śpiewa słabe polskie piosenki, bądź skąd Austin wziął koszulkę z polskim zespołem. Uznajmy, że to taka... Polonizacja, ok?
Chyba dzisiaj wrzucę wszystko do końca, bo potem znów nie będę mogła znaleźć czasu, by się za to zabrać.
Pozdrowionka,
WildAntka
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro