Część 7
– Jakim prawem? – Zapytałem przez zaciśnięte zęby, ale ona nic nie zrozumiała i tym samym jeszcze bardziej mnie nakręciła.
–No cóż, taką masz fizjologię, niestety...–
– Kto dał wam prawo, by przywracać mnie do życia?! – Przerywam temu czemuś i zaczynam głośno krzyczeć.
– Uspokój się... – Mówi stanowczo, ale dla mnie jest już na to za późno.
– A wal się ty wstrętna kreaturą! – Uwalniam cały swój gniew – Pewnie nawet nie wiesz co to znaczy! Uważacie siebie za ludzi?! Nie macie o nich pojęcia, po cholerę mnie budziliście?
– To dla ciebie wielka szansa... – Co ona pieprzy, jaka szansa?! Tego nie mogę już znieść, w sekundę dopadam potwora numer 1998 i z całej siły zaciskam dłonie na jej szyi, jednocześnie przygniatając całym swoim ciałem. Zabiję to coś! Zabiję!
– Wiesz gdzie sobie wsadź tę szansę? – Zęby wciąż mam zaciśnięte, postać pode mną szamocze się, ale wyraźnie widać, że ciężko jej oddychać- nic dziwnego, przez te ich dziwne nosy! Jestem jak oszalały z gniewu, słyszę za sobą jakieś dźwięki, ale jestem tak pochłonięty swoją ofiarą, że zupełnie nie zwracam na nie uwagi.
Nagle coś odciąga mnie od celu i mocno przytrzymuje w miejscu. Rzucam się i wyrywam, ale wszystko na marne- białe macki trzymają mocno. 1998 głośno łapie oddech i patrzy na mnie przerażona.
– Dlaczego... – Mówi cicho, kiedy dwoje ,,ludzi" wyprowadza mnie z mieszkania, mój były współlokator kroczy za nami, zwieszając swą ogromną głowę. Prowadzą mnie przez białe korytarze, w pewnym momencie przechodzimy przez jakąś ścianę i znajdujemy się w dużym, prostokątnym pomieszczeniu. Gdzieś już to widziałem...a tak, na filmie- to tu ich tworzą, poznaję kapsuły i szpikulce... Do pomieszczenia wchodzi jeszcze jedna postać, staje naprzeciwko mnie i uśmiecha się z triumfem.
– Mówiłem że trzeba było od razu go uśpić... – A więc to ten doktorek.
– Wal się. – Odpowiadam beznamiętnie, on zaś marszczy brwi- teraz to ja się uśmiecham, bawi mnie kiedy ten pseudo-mózgowiec nic nie rozumie...
– Niniejszym stwierdzam że stworzony osobnik nie przystosuje się do życia w Nowym Świecie, skazuję go na śmierć. – Powinienem się przejąć? Czy to dziwne, że na myśl o ponownej śmierci nie czuję strachu tylko...ulgę? Jeszcze chwila i faktycznie będę mógł to wszystko potraktować jak sen... Marszczę brwi spoglądając na 1998- po jej...jego...twarzy coś spływa...łza? Tak, nie mogę się mylić- czarna ciecz wypływa wprost z oka. Nie sądziłem że te istoty mogą mnie czymś zaskoczyć... A może jej coś uszkodziłem?
Doktor odwraca się i zaczyna szykować jakąś strzykawkę... chcą mnie uśpić. Jak psa. W tej chwili walczę sam ze sobą...nie mogę się na to zgodzić- chcę zginąć jak człowiek, na moich warunkach- trzymające mnie ręce są tak zaaferowane i pewne swego, że jakimś cudem udaje mi się z nich wyplątać- to jeden, szybki ruch. Biegnę do przeciwległej ściany, znajdują się tam kapsuły- dwaj...ochroniarze oczywiście ruszają za mną- z mieszaniną szoku i wdzięczności, widzę jak 1998 podstawia im swoją długą nogę i obaj lądują na ziemi. Mam kilka sekund- więcej nie potrzebuję. Sięgam po długi, metalowy szpikulec i mocno ściskam go w dłoni, patrząc wprost na moją wybawicielkę.
– Dziękuję. – I Zatapiam metalowe ostrze we własnym sercu, przez kilka sekund czuję ból wywołany przerywaniem tkanek, czuję oplatając mnie ręce...zamykam oczy i odchodzę, wydając ciche westchnienie triumfu. Wracam do domu .
KONIEC
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro