8. Nierostropna panna
Dziwa dość szybko zadomowiła się w nowym miejscu. Święte dziewice, jak i wiedźba i Jabłonka, od początku otaczały ją życzliwą opieką. Od pierwszego spotkania mała przypadła jej do serca, ale po prostu nie dało się jej nie lubić. Ciągle wpatrywała się w nią zachwytem swoimi modrymi oczętami, raz po raz pytając, czy dobrze się czuje i niczego jej nie trzeba, zachowując się przy tym nad wyraz nadgorliwie, co było wprost przeurocze.
Dziwie pozwolono odpocząć od odwiedzin obcych, korzystała więc z okazji, spędzając czas na polanie pomiędzy chatami świętych dziewic, ciesząc się jesienną pogodą w ich towarzystwie. Sama nie mieszkała w ich chatach, lecz w specjalnej izbie na tyłach chramu. Zawsze było tam przyjemnie ciepło i Dziwa żartowała, że co jak co, ale tej zimy nie będzie marznąć. Znajdowało się tam wąskie łoże z dobrze wypchanym siennikiem, stołek, gdzie mogła położyć kaganki oraz sporo miejsca na jej skrzynię z wyprawą. Na jej prośbę jedna ze świętych dziewic przyniosła tam też krosna, z których Dziwa miała zamiar robić użytek w wolnym czasie.
Nosicielka miała bowiem swoje obowiązki, które kumulowały się w pierwszych tygodniach pobytu. Pierwszym jej obowiązkiem było uczestniczenie w codziennie składanych przez święte dziewice ofiarach. Drugim zaś było przyjmowanie darów na rzecz świątyni lub drobnych upominków dla niej samej. Miało to mieć miejsce na początku jej pobytu w chramie, potem zaś wizyty okolicznych mieszkańców miały stać się sporadyczne.
Owe odwiedziny nosicielki miały też swoje zasady. Dziwa nie musiała nosić w chramie welonu, był on przeznaczony do wyjść na zewnątrz, chyba że w chramie miał pojawić się meżczyzna, by złożyć jej ofiarę. Wtedy musiała założyć swą woalkę. Było bowiem tak, że od chwili, gdy jej ojciec zasłonił jej twarz zielonym welonem, aż do momentu, gdy przekroczy próg swojego nowego domu w dniu zaślubin z ojcem dziecka, jedynie wieszczowie mogli widzieć jej twarz. Dlatego też jedna ze świętych dziewic - Ruta pilnowała wejścia do chramu, by wiedząc, kto nadchodzi, uprzedzić wcześniej Dziwę. Było to zajęcie dość nudne, ale będąca już w średnim wieku, płowowłosa Ruta wcale się tym nie przejmowała. Miłując Praojca, godnie przyjmowała na siebie nowe obowiązki i otaczała Dziwę nieustanną opieką.
Oprócz Ruty w chramie żyły jeszcze trzy inne święte dziewice. Starsza już wiekiem Jara, choć pomarszczona i pochylona, rozpromieniona pilnowała świętego ognia, z lubością przyglądając się siedzącej po przeciwnej stronie ognia Dziwie. W chramie mieszkały także dwie bliźniacze siostry, Daga i Mira. Choć obie miały czarne kręcone włosy, nie były identyczne. Mimo tych samych pociągłych twarzy i mimo tego samego wzrostu miały inne kolory oczu. Od maleńkości czuły potrzebę służenia w świątyni, chcąc w pewien sposób zadość uczynić za swe przyjście na świat. Było bowiem tak, że ich matka zmarła na skutek gorączki połogowej, która przez wiele dni po ich urodzeniu dręczyła jej ciało. Choć dorastały później pod troskliwą opieką macochy, ich serca nie pałały chęcią umiłowania drugiego człowieka. Pragnęły służyć Praojcu.
Trzecim obowiązkiem nosicielki było uczestniczenie we wszystkich uroczystościach, jakie miały miejsce w okolicy. Od samego początku nastawiono ją więc, że przyjdzie jej być gościem na wielu zaślubinach.
***
Pierwszeństwo w odwiedzeniu Dziwy miały panny, które jeszcze przed pierwszymi mrozami miały stać się mężatkami. Gdy tylko więc uznano, że Dziwa wystarczająco już wypoczęła, Wierzba szepnęła im słówko zachęty i już następnego dnia do chramu pobieżała skromna grupka panien.
Akurat w chramie była także Jabłonka, toteż Dziwa miała zabawną okazję przyjrzenia się temu, jakie relacje łączą dziecko z każdą z nich. Miały pojedynczo wchodzić do chramu i składać na podołku Dziwy swoje kosy, by później spaliła je ona w świętym ogniu. Potem zaś każda z nich w małym woreczku miała otrzymać popiół do wykorzystania w czasie zaślubin.
Pierwsza do chramu weszła, lekko przestraszona powagą mającej miejsce chwili, Jagna. Była to dość pulchna dziewczyna o miłej dla oka okrągłej twarzy, z której emanowało zakłopotanie. Jednak gdy tylko spostrzegła Jabłonkę, uśmiechnęła się do niej życzliwie. Złożywszy Dziwie jak najbardziej staranny pokłon, który ta bardzo doceniła, położyła na jej podołku swoją brązową kosę. Potem zaś zadowolona usiadła na ławie tuż przy wejściu do chramu, obdarowując przy tym Dziwę życzliwym uśmiechem, która ta prędko odwzajemniła. Jabłonka, trzymająca się z boku nosicielki, przedstawiła jej pół szeptem nieznajomą:
— To moja sąsiadka Jagna, bardzo dobrze gotuje.
Dziwę rozbawił ten drobny szczegół udzielony przez dziecko, biła z niego prawdziwa życzliwość tej małej istotki. Mira okadziła wejście do chramu i zaprosiła kolejną dziewkę do środka. Jabłonka bardzo rozpromieniła się na jej widok, toteż Dziwa przyjęła, że musi być dziewczynce bardzo bliska.
Płowowłosa, piegowata dziewczyna także rozpromieniła się na widok dziecka. Skłoniwszy się równie pięknie jak Jagna, podarowała Dziwie swoją płową kosę, po czym usiadła zadowolona obok swej towarzyszki. Tu także pojawił się komentarz:
— To Luba. Wychodzi za mojego wujaszka — powiedziała dziewczynka z wyraźną dumą.
Wejście do chramu po raz trzeci zostało okadzone i do świątyni weszła ostatnia spodziewana dziewka. Dziwę wyraźnie zaskoczyło z jaką niechęcią patrzy w jej stronę, zdziwiło ją to znacznie, czuła na sobie oceniające swoją osobę spojrzenie owej dziewczyny, kątem oka spostrzegła wyraźną złość i irytację na twarzy swojej ulubionej drobinki. Jabłonka wyglądała, jak gdyby miała za chwilę siłą wyprowadzić dziewkę z chramu. Opanowała się jednak w swej gwałtownej dziecięcej złości, dziewczyna zaś pokłoniła się Dziwie i złożywszy również i swoją czarną kosę na jej podołku, usiadła obok pozostałych.
Jabłonka i tutaj nie poskąpiła komentarza, ograniczyła się jednak do trzech wycedzonych zza zaciśniętych usteczek słów:
— Tej nie lubię...
Dziwa zaś, tak jak poinstruowała ją we wcześniejszej rozmowie Wierzba, wstała ze swego stołka i pokłoniwszy się ku świętemu ogniu, z szacunkiem złożyła na nim kosy dziewcząt. Powrotnie usiadła na swym stołku i walcząc z lekkimi mdłościami, które przybyły wraz ze swądem palonych kos, cierpliwie czekała.
Zaciekawiło ją jak dwie z dziewcząt patrzą na ostatnią przybyłą. Tak jakby się jej wcale nie spodziewały. Zirytowana czymś wyraźnie Jabłonka, pogładziła Dziwę po włosach i z miłością odparła:
— Na mnie już pora, muszę iść do wujaszka...
Dziwa pogłaskała płowowłosą główkę i pożegnała się z dzieckiem, które skinąwszy wyraźnie jedynie w stronę dwóch pierwszych panien, zniknęło za drzwiami chramu. Kosy zaś paliły się z wolna. Jagna zaś, wyraźnie zaaferowana przybyciem Rosy do chramu, starając się poczynić się jak najmniejszy hałas, zapytała:
— Rosa, co ty tutaj robisz?
Czarnowłosa uśmiechnęła się krzywo i odpowiedziała z wyrazem zadowolenia i wyższości na twarzy:
— Jak to co, a tak, wy nie wiecie, między mną a Derwanem wszystko już ustalone — powiedziała tajemniczo i rzuciła lekko pogardliwe spojrzenie w stronę Dziwy.
Dziwa nie rozumiała bijącej od niej niechęci, jednak wzięła to na karb, że dziewczyna może mieć po prostu taki charakter. Rzuciło się już o uszy imię mężczyzny, o którym ona mówiła. Ach tak, był to zapewne wuj Jabłonki. Dziewczynka opowiadała jej bowiem na początku jej pobytu w chramie, o tym, kto ją prowadził ku świętemu ogniu. Okazało się, że był to jej wuj Nadar. Miał on dwóch synów, starszy z nich musiał być narzeczonym płowowłosej dziewki, na którą mała tak życzliwie zareagowała. A Derwan? Kim dla niego był? Dziwa poznała już tyle koligacji Jabłonki z mieszkańcami wioski, że ciężko jej było sobie przypomnieć. A tak, bratankiem Nadara. Patrząc na jego przyszłą małżonkę, Dziwa szczerze mu współczuła.
Kosy się wreszcie spaliły i Wierzba wręczyła każdej z dziewcząt woreczek z popiołem. Każda z nich skłoniła się ku świętemu ogniu, po czym w ciszy wyszły z chramu. Dwie z nich przy tej okazji, życzliwymi skinieniami głowy pożegnały się z Dziwą i świętymi dziewicami. Ostatnia zaś nie zawracała sobie tym wcale głowy.
***
Jesienne dni mijały Derwanowi we względnym spokoju. Skupiał się jedynie na pomniejszych naprawach i przygotowywał się powoli na nastanie zimy. Zajmował się wtedy tworzeniem ozdób i amuletów ofiarnych dla kniazia lub też innych mniej, lub bardziej zamożnych mieszkańców swojej okolicy. Kniaź lubował się w jego dziełach, jako że Derwan był kiedyś czeladnikiem u starego Peruna. Teraz zaś Perun ze względu na swój wiek i chorobę bawił jedynie wnuki na swych kolanach, pozostawiwszy swój warsztat synowi, który niestety nie miał zdolności do tej misternej sztuki. Dlatego też Derwan przejął schedę po swym mistrzu w tej dziedzinie.
Do dziś bardzo dobrze wspominał ten okres swojego życia. Perun był mistrzem w swym fachu i grodowym kowalem. Raz na kilka lat miał zwyczaj poszukiwać wśród ludu nad wyraz pojętnych czeladników kowalskich, by zabrać ich do swego warsztatu dla doskonalenia szlachetnego rzemiosła. Derwan miał zaszczyt spędzić u niego cztery lata, przy okazji zostając jego ostatnim uczniem. Perun, nieszczęśliwie dla kowala, ze starości tracił wzrok na skutek zaćmy. Moc wiedźb i wieszczów nie była mu w stanie pomóc, lecz starzec pogodził się ze swym losem. „I tak się dużo napatrzyłem i narobiłem" zwykł mawiać mistrz w ostatnim roku terminowania Derwana w jego kuźni.
Derwan dzięki swemu mistrzowi udoskonalił swoje zdolności obróbki metalu, ale także zdobył umiejętności potrzebne do wyrobu ozdób i amuletów. Sztuka ta niosła za sobą również pewien pradawny mistycyzm. Każdy ornament niósł za sobą inne znaczenie. Inaczej wyglądały amulety ofiarne, inaczej te przeznaczone dla wojów lub też wieszczów i wiedźb.
Były one opiatami, ale też podarkami na różne okazji. Każde dziecko w niedługim czasie po narodzeniu otrzymywało swój pierwszy amulet. Do dziś z lekkim wzruszeniem wspominał, jak tuż po urodzeniu się Jabłonki, wykonał po raz pierwszy w swoim rodzinnym warsztacie bardzo misterny i trudny amulet przedstawiając kwiat jabłoni. Co prawda, dziecko otrzymało go długo po tym jak odpadł mu pępek i naznaczono je popiołem, lecz wszyscy byli pełni podziwu dla jego dzieła.
Przygotowania amuletów spędzały mu ostatnio sen z powiek. Chciał bowiem podarować Lubie prezent z okazji jej ślubu z Wirem. Amulety przedstawiające lipowe liście szły mu dość dobrze, chciał jednak wyjątkowo się w tym przypadku postarać, wszakże dziewczyna wchodziła do jego rodziny. Inną bardzo ważną, acz odległą kwestią, było wykonanie amuletu dla dziecięcia dębu. Derwan miał duży problem z utrzymaniem skali swych prac, amulet przeznaczony dla dziecka musiał być o wiele mniejszy niż ten dla dorosłych. Dodatkowo nigdy nie wykonywał amuletu przedstawiającego liść dębu. Kilka razy jedynie widział na prośbę Peruna amulet kniazia. Starzec za każdym razem dawał wtedy młodemu kuksańca w bok i mówił ,,A teraz koniec bujania w obłokach. Masz mi tu zapamiętać każdy szczegół. Ja już takiego nie wykonam, ale coś czuję, że jeszcze dożyję, by jako tako zobaczyć twoją pracę, a pamiętaj, że ja mogę wszystko zobaczyć rękoma. Żeby mi przez ciebie omen wszechmocy Praojca ze szkaradą na szyi nie chodził. Pomacaj, takie cienkie ma być.''
Kilka dni po nieszczęśliwym spacerze i dziwnych odwiedzinach Jabłonki, która ze zgrozą w oczach stwierdziła, że Rosa oszalała i Derwan ma się jej strzec, co ten, mimo ogromnej miłości do małej, puścił mimo uszu, Derwan postanowił zrobić jesienne porządki w składziku. Musiał tam zrobić miejsce na zimowe zapasy, po które miał zamiar udać się za klika dni na targ.
Skrupulatnie przestawiał i oglądał więc nagromadzone tam sprzęty, z lekkim ukłuciem nostalgii odkurzając stare matczyne krosna, które nadal były w całkiem dobrym stanie i inne niezbędne dla kobiety rzeczy. Spokojnie zagłębiał się w ciemnym składziku, gdy nagle sięgając po coś na górnej półce topornej spiżarki, strącił ramieniem zapomniany od dawna przedmiot. Drewniana konstrukcja, spadłszy z dość dużej wysokości, roztrzaskała się o podłogę, strasząc swym hukiem drzemiącego w izbie Kudłacza. Szczeniak z piskiem schował się pod siennik, a Derwan zaklął siarczyście. Na podłodze leżała bowiem zupełnie roztrzaskana kołyska. Dębowe deski, ozdobione starannie wyrytymi symbolami, które miały za zadanie ustrzec śpiące w nim niemowlę przed złymi mocami, leżały bezładnie na kupce pośrodku składziku.
Z wielkim uczuciem smutku Derwan podnosił po kolei każdą z nich. Drewno było już stare i zapomniane, nie dziwiło go więc, że straciło swoje właściwości. Odkładając deseczki na kupkę w rogu izby, przewiązał je sznurkiem i pomyślał „Będzie co zanieść nosicielce.". Nie zdążył bowiem jeszcze złożyć jej ofiary, jako że ciotuchna uparła się, w przypływie imitujących te babcine uczuć, że wykona dla dziecięcia dębu wełniany kocyk. Nie zanosiło się więc by zawitali tam jeszcze w przeciągu tygodnia, a chcieli udać się do chramu w rodzinnej grupie.
Zirytowany porankiem Derwan zabrał się do pracy w kuźni, postanowiwszy trochę popracować nad podarkiem dla Luby. Praca zajmowała praktycznie całą jego uwagę, nie dostrzegł więc, że dzień zbliżał się już do wieczora. Nagle Kudłacz, brykający dotychczas na podwórku, zaalarmował go swoim ujadaniem. W obrębie jego gospodarstwa pojawiła się Rosa, ze sporym zawiniątkiem w dłoniach. Sądząc po przyjemnym zapachu, musiało być to ciasto. Zdziwiło go to dość znacznie, z jego wiedzy zdobywanej na skutek obcowania z ciotką, wynikało, że Rosa ma raczej dwie lewe ręce do gotowania.
Dziewczyna weszła do kuźni i rozpromieniwszy się na widok amuletu, nad którym Derwan pracował na stole, rzekła:
— Witaj, Derwanie. Robiłam właśnie ciasto i pomyślałam, że przyniosę trochę dla ciebie.
—Nigdy nie słyszałem, żebyś piekła, ale dziękuję za podarek. Niestety, nie mam dzisiaj czasu na rozmowy, bo, jak widzisz, jestem zajęty. — Powiedział Derwan, wskazując na polerowany właśnie wisiorek.
Pełen tryumfu uśmieszek zagościł na twarzy Rosy, przyjrzała się przez chwilę amuletowi, po czym rzekła, myśląc, że to, co leżało teraz na stole, miało w przyszłości być jej własnością:
— Dobrze, nie będę ci przeszkadzać, dobrego wieczoru — powiedziała dziewka i wyszła z kuźni.
Derwan mógł więc dokończyć swoją pracę w spokoju. Gdy już uporał się z robotą, zaniósł wisiorek i ciasto do domostwa. Nakarmił głodnego Kudłacza, a sam z lenistwa postanowił zjeść na wieczerzę ciasto. Trzeba było przyznać, że było dość smaczne, lecz miało pewien dziwny, niedający się rozpoznać posmak. Derwan nie przejął się tym jednak zbytnio, był bowiem bardzo zmęczony. Od razu po zjedzeniu ciasta udał się na spoczynek i zadziwiająco szybko zapadł w głęboki sen.
Nie wiedzieć czemu, Derwan obudził się w środku nocy, zlany potem i wyraźnym uczuciem dyskomfortu. Powracając z krainy snów do rzeczywistości, zorientował się, że jego ciało przypomniało sobie o pewnej ze swych ról. Niepokojącym był jednak fakt, że tego typu „niespodzianki" przytrafiały mu się zazwyczaj przy porannym przebudzeniu i nie towarzyszyło im owo dziwne odczuwane przez niego otępienie. Lekko zaskoczony, leżał więc wsłuchując się w ciszę nocy, w poszukiwaniu źródła tego, co go obudził. Po chwili posłyszał warczenie Kudłacza. Podszedł więc do głównej izby, by zobaczyć na co warczy pies. Szczeniak w wyczekiwaniu stał przy drzwiach i zaciekle, acz cicho warczał. Znając już swojego psa i mowę jego ciała, otumaniony Derwan, jak najciszej zamknął na zasuwę od środka drzwi wejściowe, po czym ostrożnie pozamykał na haczyki nieliczne, znajdujące się w niej okna.
Następnie wziął szczeniaka na ręce i usiadłszy na sienniku, wyczekiwał nocnego gościa. Cokolwiek, co było w jedzonym przez niego wieczorem cieście powoli przestawało działać, choć jeden jego składnik był nadal bardzo aktywny. Derwan połączył ze sobą fakty i rzekł ni to do siebie, ni to do szczeniaka:
— Przeklęty korzeń lubczyku, mogłem się domyślić.
Niespodziewanie ktoś spróbował otworzyć drzwi do domostwa. Mężczyzna ostrożnie, lecz nie bez wyraźnej siły, przytrzymał pokaźny pysk szczeniaka, by powstrzymać zajadłe ujadanie. Zza drzwi można było usłyszeć szkaradnie w ustach kobiety brzmiące przekleństwo. Po chwili szamotanie przeniosło się na drewniane okiennice, by po kilkunastu pełnych irytacji szarpnięciach ustać.
Po kilku minutach Derwan mógł oswobodzić pysk psa. Pogłaskał go za uszami i postawiwszy psiaka na ziemi, rzekł:
— Bardzo dobry pies, pan kupi ci za tę pobudkę dużą kość. A teraz z powrotem do spania.
Pies zdawał się rozumieć słowa swego pana, bo momentalnie położył się na swoim posłaniu tuż przy palenisku. Derwan zaś, wciąż źle czując się na skutek dodatków w cieście, udał się do swojej sypialni.
Rankiem obudził się dość wypoczęty, mimo nocnych odwiedzin. Jak gdyby nigdy nic, wstał, by się ubrać i zjeść śniadanie. Jednak tego ranka, pierwszymi słowami z jego ust nie było przywoływanie do siebie Kudłacza. Szczeniaka, miast imienia, tego dnia obudził dobiegający z sypialni jego pana gromki, pełen irytacji krzyk:
— Ten przeklęty korzeń nadal działa!
Derwan nerwowo przechadzał się po izbie, nie mając pojęcia, co ma zrobić. Korzeń lubczyku wciąż działał, a on nie miał pojęcia, kiedy przestanie. Nie mógł normalnie iść do kuźni, w obawie, że ktoś zobaczy jego przypadłość, wszakże nie dało się jej jakkolwiek zamaskować. Z tego powodu nie mógł też udać się do Wierzby, która na pewno miała przy sobie jakieś antidotum na działanie tego parszywego ziela.
Kowal irytował się tym bardziej, im większy dyskomfort odczuwał. Musiał jednak zadbać o Kudłacza, który drapiąc o drzwi wejściowe, domagał się wypuszczenia na podwórze. Ostrożnie więc otworzył odrzwia, wypuszczając z domu szczeniaka, po czym ponownie je zamknął.
Gdy już jego gniew zelżał, postanowił, że zje śniadanie, a potem obmyśli plan jakby tu zakamuflować swój stan, by dotrzeć chociaż do chaty wujostwa i tam zaczekać na pomoc. Już w myślach słyszał, jak wuj i ciotka śmieją się z całej sytuacji, tylko zastanawiał się, co rozśmieszy ich bardziej. Fakt, że Derwan był tak głupi, by przyjąć ciasto, czy nocna próba wejścia do jego domu. Mężczyzna dziwił się, że Praojciec pozwala rodzić się tak głupim i irytującym dziewkom.
Nagle ku swemu przerażeniu posłyszał znajomy dziecięcy głosik, przywołujący do siebie radośnie Kudłacza. Derwan zaklął siarczyście potykając się o stołek, dopadł do swych drzwi wejściowych i zaparł się o nie całym ciałem, sycząc przy tym z bólu. Nie mógł dopuścić do tego, by to kochane przez niego dziecko zobaczyło go w tym stanie.
Dziecko zapukało do drzwi, zdziwione, że wuj nie jest jeszcze o tej porze w warsztacie. Derwan szybko obmyślał, jakby tu odwieść dziecko od chęci wejścia do domu, jednocześnie zachęcając je do przysłania doń Wierzby. Zażenowany tym, co ma zrobić, zakasłał więc najlepiej jak potrafił i udając zachrypnięty głos, wycharczał:
— Nie mogę ci otworzyć, bo jestem bardzo chory — powiedział i zakaszlał po raz kolejny. — Wczoraj wieczorem źle się poczułem i dzisiaj jest mi jeszcze gorzej. Nie wchodź więc tu do mnie, ale poproś Wierzbę, żeby mnie odwiedziła. Na pewno mi pomoże.
Mała Jabłonka przeraziła się na słowa wujaszka, ale prędko wykrzyczała do zamkniętych drzwi:
— Dobrze, wujaszku, już po nią pobiegnę.
Kowal usłyszał jak dziecko się oddala, po czym podniósł się z klęczek, by postawić sobie stołek przy drzwiach i zaczekać na wiedźbę. Trochę bolało go to, że oszukał dziecko, które zapewne się teraz o niego martwi, ale cieszył się, że nie musi wyjść z domu i stara Wierzba będzie jedyną osobą wiedzącą o jego przygodzie z ciastem.
Jabłonka na złamanie karku biegła w stronę domostwa swojej starszej. Wierzba żyła w starej, zarośniętej z zewnątrz bluszczem chatce na skraju lasu, niedaleko wioski. Mała wiedziała, że właśnie tam ją znajdzie, bo po odwiedzeniu wujaszka miała pomóc wiedźbie w sortowaniu ususzonych po lecie ziół, które zebrały razem na okolicznych łąkach.
Pokłoniwszy się szybko domowemu dębowi Wierzby, bez pukania wpadła do jej chaty. Stara kobieta zdziwiła się, ujrzawszy ją tak zdyszaną i zmartwiwszy się, odłożyła ususzoną wiązankę krwawnika i spokojnie czekała, aż mała uspokoi swój oddech i powie, jej co się stało. Dziecko przez chwilę łapało nerwowo powietrze, po czym rzekło:
— Wujaszek jest bardzo chory, nie chciał mnie wpuścić do domu. Prosił, żebyś do niego przyszła, i strasznie kaszlał.
Wierzba zdziwiła się na słowa dziewczynki i wstawszy ze stołka, na którym siedziała, sięgnęła po swój węzełek, gdzie trzymała najpotrzebniejsze zioła i ruszyła do chaty kowala. Fakt, że straszliwie zaniemógł, bardzo ją zaniepokoił wszak od dzieciństwa Derwan miał silny organizm i zawsze przechodził wszelkie dziecięce choroby dość łagodnie, w dorosłości zaś może dwa razy przyszedł do niej po zioła na lekkie przeziębienie. Jego dzisiejsza niemoc dziwiła ją więc bardzo, wszakże nikt wiosce tej jesieni nie chorował.
Przeszła więc spokojnie przez całą wioskę, witając się z mijanymi chłopami, aż wreszcie przekroczywszy rzeczkę, dotarła do gospodarstwa kowala. Za bramą przywitał ją sporawy już, kudłaty szczeniak, łasząc się i liżąc jej starcze dłonie. Pogłaskała szczeniaka po łebku, po czym skierowała się ku chacie. Stanąwszy przed drzwiami, zapukała i zapytała:
— Witaj, Derwanie, co ci jest?
Usłyszała poruszenie za drzwiami i, chwilę później, zdrowo brzmiący głos mężczyzny:
— Witaj, Wierzbo. Co mi jest? Nie jestem pewny, ale chyba korzeń lubczyku.
Wiedźba prędko pojęła słowa kowala i zaniosła się gromkim śmiechem, domyśliła się bowiem, kto był sprawcą jego ,,niemocy". Zaniechała jednak dalszego śmiania się, rozumiała bowiem, że jeżeli Derwan sam nie był w stanie poradzić sobie z problemem, musiał teraz cierpieć ogromny dyskomfort.
Zdając sobie sprawę, że dziewka, która upatrzyła sobie za cel biednego kowala, nie zna się kompletnie na ziołach i pewnikiem wcisnęła mu cały korzeń lubczyku, nie bacząc, że może mu zrobić krzywdę, stara wiedźba zamyśliła się, po czym pogrzebała w swoim węzełku w poszukiwaniu odpowiedniego antidotum. Wydobyła odpowiedni woreczek, po czym podeszła do studni i nabrawszy wody z wiadra, wlała wodę do poważnej czarki, którą zawsze nosiła ze sobą i wsypała doń całą zawartość woreczka. Pomieszała napój i odczekała trochę aż zioła oddadzą swoją leczniczą moc wodzie, po czym zadowolona z koloru napitku, podeszła do drzwi i zapukawszy do drzwi raz jeszcze, powiedziała:
— Proszę, oto lekarstwo dla ciebie, smakuje paskudnie, ale dość szybko pomoże.
— Dziękuję — powiedział Derwan i uchyliwszy lekko drzwi, przyjął czarkę.
Nie bacząc na okropny smak napoju, wypił zawartość czarki w mgnieniu oka, czekając na wybawienie od swego kłopotliwego stanu. Wiedźba również czekała na to, czy lekarstwo zadziała, postanowiła więc z ciekawości wypytać, gdzie też Rosa przemyciła cały korzeń lubczyku.
— W czym ci to ziele podała? — zapytała zaciekawiona staruszka.
— W cieście. Mogłem się domyślić, ale byłem bardzo głodny, bo przyszła akurat przed wieczerzą. Na szczęście, jej plugawe starania zniweczył Kudłacz. Tak się rozszczekał, gdy zbliżała się do chaty, że mnie rozbudził i mogłem zaryglować drzwi i okiennice.
Wiedźma roześmiała się raz jeszcze, dziwiąc się upartości tej dziewki. Co prawda, Derwan był przystojny i na pewno był dobrym kandydatem na męża, jednak córka garbarza oparzyła sobie go jedynie ze względu na jego status, a nie o to powinno chodzić przy wybieraniu sobie osoby, z którą się ma zamiar spędzić całe życie. Wierzba ufała tedy, że to był jej ostatni wybryk względem Derwana, i już się poddała, jeśli chodzi o wymuszanie na nim małżeństwa.
Derwan poczuł, jak za sprawą ziół jego ciało się rozluźnia, a dyskomfort znika. Po porannym problemie nie było już śladu, tedy wstał ze stołka i otworzył drzwi swej chaty, by podziękować za zioła wiedźbie. Staruszka ucieszyła się, widząc, że z Derwanem wszystko w porządku i poklepała go żartobliwie po ramieniu. Jednak oto na jego twarzy zagościł kolejny grymas, który wiedźma w pełni rozumiała. Inne życiowe funkcje kowala dały o sobie znać, żądając wizyty w wychodku. Kowal pospiesznie podziękował wiedźbie i czmychnął w róg swego gospodarstwa, by sobie ulżyć, wiedźba zaś, zadowolona z udzielenia pomocy, pogłaskała pałętającego się koło niej szczeniaka i ruszyła do swej chatki, gdzie czekała na nią Jabłonka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro