Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 7: ,,Jednak nie jesteś spostrzegawcza"

Na początek chcę coś powiedzieć. Dziękuję za wszystkie komentarze <3 Jesteście najlepszymi czytelnikami na świecie. Nie wiem, co widzicie w moich beznadziejnych historyjkach... Wróciłam tylko dla Was, bo jesteście kochani <3 Wena się trochę ulotniła, ale postarałam się i coś tam wyszło... Nie jestem pewna. Powiem tylko, że zbliżamy się do końca tej książki. Nie wiem, dlaczego to opowiadanie jest najbardziej lubiane z moich wszystkich trzech. Ja na przykład nie przepadam za nim, ciężko mi się je pisze i reprezentuje ono kiepski poziom XD. Ale chcieliście, to macie^^ Jest długi, ale myślę, że nie zanudzę XD. Ale się rozpisałam. Zapraszam do czytania:

Następny dzień był normalny. Usiedliśmy wszyscy razem w stołówce, nawet z Nelsonem, opijając nasze zwycięstwo. Nawet Jack i Max go polubili. Jestem doprawdy ciekawa, czemu przedtem mieli do niego jakieś uprzedzenia. Wszystkie inne walki przmijały bardzo miło. Max i Annie odpadli. Dzisiaj półfinały. Trochę się stresuję, ale mój partner mnie wspiera. W końcu to tylko zabawa.

Do tego wszystkiego doszły rozmyślenia o moim ojcu. Jestem ciekawa, jak zareagował na moje zniknięcie. Są dwie opcje: Albo dostał zawału, albo się po prostu przestraszył. Tęsknię za nim trochę.

- Dlaczego tak babrasz w tej sałatce? - zapytał Peter, wyrywając mnie z zamyślenia.
- Co....? Ach... Ja... Nie jestem głodna - wyrzuciłam plastikowy talerz do kosza i ponownie usiadłam obok robotycznego przyjaciela. 
- Nie martw się tymi półfinałami. Przecież walczysz z Libby, to po prostu nie może być trudne wyzwanie - zaśmiał się Max.
- Hej! - wspomniana dziewczyna rzuciła w niego ogryzkiem. Zauważyłam, że nawet da się ją lubić.
- Tym się akurat nie martwię - mruknęłam.
- Więc o czym myślisz? - zapytała Wendy.
- Zapewne o mnie - poruszył zabawnie brwiami Jack.
- Nie, pacanie - warknęłam, na co się tylko zaśmiał - Myślę o tym, co będzie po tym wszystkim. Wy jesteście ninjami, więc wrócicie do swojego klasztoru... A ja? Zostanę kowalem? - westchnęłam.
- To proste, weźmiemy cię ze sobą - uśmiechnął się Max. 
- A co z moim ojcem? Hmm? - spojrzałam na niego wyczekująco.
- Jego też weźmiemy - odpowiedział.
- Taa, może mojego kota też, co? - burknęłam.
- A żebyś wiedziała - uśmiechnął się cwaniacko.
- Debil.
- Idiotka.
- Pomyłka ewolucji.
- Kretyn.
- Kocham cię kuzyneczko.
- Ja ciebie też.
- Wy to macie problemy - Annie przewróciła oczami.
- Ciebie też bierzemy ze sobą - Max odwrócił się do swojej dziewczyny.
- Taa, jasne. Mieszkam na drugim końcu Ninjago, to nie przejdzie.
- To cię porwiemy - wtrącił Jack.
- Co na to moi rodzice? Hmm? 
- Ich też weźmiemy.
- Kota też - dodała Wendy.
- Zabawne - Annie prychnęła.
- Mam szczęście, że mnie nie chcecie wziąć - uśmiechnął się Nelson.
- A żebyś wiedział, że nie chcemy - rzucił Jack - Śmierdzisz na kilometr, już się boję, co byś zostawiał po sobie w łazience.
- Ej! - Nel poczochrał Jacka po włosach - Nie śmierdzę.
- Pięknie pachniesz... - wtrącił Peter.
- To, że jestem gejem, nie znaczy, że polecę na pierwszego lepszego robota - burknął Nelson - Ale masz idealny nos.
- Może dlatego, że jest androidem? - dodała Libby, widocznie zirytowana całą sytuacją - Jak mi ktoś powie, że Lara fajnie marszczy czoło, to dostanie ogryzkiem.
- Czy ty czytasz mi w myślach? Właśnie miałem to powiedzieć - Jack uśmiechnął się. Po chwili dostał ogryzkiem.
- Spokój - odezwałam się - Zaraz idziemy na walkę. Libby, przygotuj się na ból.
- Żyjąc z tymi małpami, jestem przyzwyczajona do każdego rodzaju bólu - odparła, a Jack i Max zaśmiali się.

~~~

Już po walce. Wygraliśmy, to było jasne. Libby trochę się wkurzyła, ale przegrała z resztkami honoru. Jestem taka zmęczona. Mimo wszystko, to była trudna walka. Jeszcze jedna walka i finał... Zaraz zaraz... Walczyć będą Jack i Peter... O cholera. To znaczy, iż jest 50% szans, że w finale spotkam się właśnie z nimi. Cóż, to tylko zabawa, prawda? Mogę przegrać. Przecież nikt mnie za to nie zabije. 
- Laro? - zawołała mnie pani Skylor.
- Słucham? - odparłam, patrząc na nią zmrużonymi oczami.
- Ja... mam pytanie... Bo... czemu twój ojciec nie przypłynął razem z tobą?
Zmarszczyłam brwi.
- Po co pani ta wiedza?
- Zależało mi na tym, by wszyscy rodzice byli tu ze swoimi pociechami - odpowiedziała stanowczo.
- Nie mógł - ucięłam dyskusję i poszłam dalej. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia. Mogłam zostawić jakąś karteczkę, czy coś. 
- Lara!!! - krzyknął ktoś za mną zdyszanym głosem. Znowu? Westchnęłam i odwróciłam się.
- Co chcesz? - mruknęłam zmęczonym głosem.
Jack odrzucił mokrą od potu grzywkę z twarzy i osunął się na ziemię, opierając się o ścianę. 
- Zdałem sobie sprawę, że jak ja i Peter wygramy, to będę musiał walczyć z tobą.
Usiadłam obok niego.
- Tak, też niedawno się domyśliłam. Ale... Co w związku z tym? - zapytałam.
- Nie chcę z tobą walczyć - odparł.
- Czemu? Jakoś wcześniej normalnie biłeś dziewczyny. Ja akurat nie rozpłaczę się przy jednym siniaku i dobrze o tym wiesz.
Zaśmiał się.
- Jednak nie jesteś spostrzegawcza - rzucił, patrząc w moje oczy.
- Hmm? - wydusiłam - O co ci cho... - nie skończyłam, bo mnie pocałował. Co do cholery?! Ja się nie pisałam na miłość. Ja nie chcę. Jednak nie mogłam się od niego oderwać. Za bardzo było to przyjemne. 
- Teraz już wiesz? - zapytał po pocałunku, uśmiechając się jak debil.
- Ja... - spojrzałam na swoje palce, licząc na jakąkolwiek pomoc z ich strony. Głupie kończyny, nie pomagają. Jack też nic nie mówił. Patrzył prosto w moje oczy. 
- Jesteś nieznośny - odpowiedziałam w końcu.
- Wiem o tym.
Położyłam głowę na jego ramieniu i westchnęłam ciężko. To będą długie dni.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro