25. Zmiana nastawienia
Po powrocie od teściów Derwan wziął sobie do serca postanowienie, że wreszcie załata dach przyszłego kurnika. Hełm rodowego był już gotowy i to przed czasem, więc mężczyzna mógł zabrać się za swe rodzinne obowiązki.
Już dwa dni sprzątał i łatał niewielkie pomieszczenie. Dziś nareszcie wszedł na dach, by dokonać ostatecznej naprawy. Przeklinał raz po raz to, że tak późno zabrał się do tej roboty. Szkody były bowiem spore, ale z ulgą oszacował, że powinien je usunąć jeszcze tego samego dnia.
Od wczesnego ranka w gospodarstwie roznosiły się więc odgłosy piłowania, stukania i pukania. Dziwa doskonale słyszała też różnorakie przekleństwa i narzekania. Pracując tego dnia na zewnątrz, uznała, że takie są po prostu uroki wszelkich domowych reparacji.
Kudłacz tymczasem spokojnie pałętał się po podwórku, od czasu do czasu zaglądając do przenoszonego z miejsca na miejsce koszyka, w którym drzemała lub czuwała Jarzębinka. Matka specjalne stawiała ją w lekkim cieniu, bo kwietniowe słońce przyniosło ze sobą pierwsze upały. Było tak ciepło, że sama miała na sobie letnią suknię z krótszymi rękawami. Dziecko leżało zaś w koszyku w samej pieluszce przykryte jedynie zwiewnym kocykiem.
Żar lał się z nieba na tyle, że około południa młoda kobieta chroniła się w cieniu, który dawał dom, mając już dosyć błądzenia po słońcu. Osłoniwszy oczy ręką, zerknęła na dach obórki i zapytała krzątającego się na nim męża:
— Zejdziesz na dół na chwilę? Słońce strasznie praży.
Przybijający coś właśnie do dachowej belki mężczyzna odwrócił się przez ramię i powiedział:
— Nie. Jeszcze trochę popracuję i będę kończył. Pogoda jest dobra, ale zapowiada się deszcz.
— Przecież jest ukrop. Na niebie nie ma praktycznie żadnej chmurki, gdzie ty widzisz oznaki deszczu? — mówiła z niedowierzaniem kobieta.
— Oj, widzę, widzę. Idą chmury z południa. Jakoś zawsze o tej porze tak jest, że przed Nowym Rokiem mamy wielką ulewę.
— Czy będzie grzmieć? — zapytała struchlała Dziwa, biorąc marudną przez gorąc Jarzębinkę na ręce.
— Nie powinno. Pierwsze letnie burze nawiedzają nas po nowym roku. Trochę może i powieje, ale burzy nie będzie.
Młoda kobieta odetchnęła z ulgą. Przez dłuższą chwilę siedziała z dzieckiem na podołku. Mała z dnia na dzień coraz rozumniej spoglądała na świat. Teraz ssąc zapamiętale paluszki, pomrukiwała ze zmęczeniem, mrużąc swe dwojakie oczka. Matka pogładziła spoconą główkę i rzekła z czułością:
— Za gorąco ci, tak? No, niestety, tak latem bywa. Ale zaraz pójdziemy popracować do ogródka i znajdę ci jakiś przyjemny cień i sobie pośpisz, a mamunia wyrwie wszystkie wstrętne chwasty i zbierze trochę rabarbaru.
— Czy ja dobrze słyszę, rabarbar? — zapytał kulinarnie zaintrygowany ojciec dziecka, schodząc na chwilę z dachu.
— Mam dobre wieści, szacowny małżonku. Zatęskniłam za ciastem ciotki Bożenki, którym raczyła cię u siebie w domu. Rabarbar z naszego ogródka jest już na tyle dobry, że dzisiaj do kolacji zaserwuję nam ciasto, bo jakoś tak mam wielką na nie ochotę.
— Och, jaka cudowna nagroda za moje dzisiejsze trudy — powiedział mężczyzna, znikając w przedsionku po słomę, którą miał uszczelnić dach.
— Najpierw trzeba sobie zasłużyć. Ja na przykład skończyłam plecenie wiązowych nici. Chcesz brązową koszulę czy wolisz szary, naturalny odcień? Nie wiem, czy i jak mam je jutro zabarwić.
— Szara mi wystarczy. Nie daj, Praojcze, pobrudziłbym barwioną i plama zeszłaby z kolorem.
— Dobrze, bardzo słuszny wybór. I mniej z nim roboty. Podzielę więc sobie nici na przepaskę i jutro je zabarwię. Może nie będziesz miał koszuli na nowy rok, ale na urodziny Jabłonki raczej tak.
— Ach, właśnie te urodziny. Pomyślałem, że coś jej kupimy, jak po powrocie z Wszechgaju pojedziemy do grodu. Rozmawiałem z wujem Nadarem i powiedział, że możemy zabrać jego konia, to i spokojnie będziemy mogli zwieźć drób.
— Najpierw kurczaczki i kaczuszki muszą mieć, gdzie zamieszkać — zażartowała Dziwa, usypiając zmęczoną gorącem Jarzębinkę.
— Och, będą miały, na pewno. Została mi jeszcze tylko strzecha — powiedział, obruszając się sztucznie Derwan i ruszył z naręczem słomy do przyszłego kurnika.
Młoda matka potrzymała jeszcze trochę śpiące dziecko w ramionach i ułożyła je w koszyku. Delikatnie okrywszy je jego ulubioną szmatką, ostrożnie podniosła zewnętrzne łóżeczko maleństwa i udała się do ogródka.
Plewiła, a że nie było to jej ulubione zajęcie, oddała się rozmyślaniom. Skupiła się powrotnie na wizycie w rodzinnych stronach, którą odbyła kilka dni temu. Z ulgą przyznała, że przebiegł ona nad wyraz pomyślnie. Wszyscy byli zachwyceni jej dzieckiem, bardzo polubili także Derwana. Zresztą on również bardzo dobrze czuł i zachowywał się w nowym towarzystwie.
Wizyta dobrze wyeksponowała jego pozytywne cechy. Cioteczki zachwycały się jego apetytem i chyba u każdej bez grymaszenia zjadał proponowane posiłki, chociaż nie wszystkie należały do tych smacznych. Był trochę przytłoczony poznaniem wielu osób naraz, ale do każdej odnosił się z szacunkiem, próbując rozwinąć między nimi nić sympatii. Jak zwykle cały czas zwracał uwagę na samopoczucie jej i dziecka. Bardzo mocno poczuła to podczas ich jazdy powrotnej do domu.
W ostatnim czasie uświadomiła sobie wiele rzeczy. O sobie, ale także o tym, jak odbierała tworzoną przez nich relację. Czuła się trochę zagubiona w swoich różnych potrzebach, z których nie za bardzo zdawała sobie dotąd sprawy, ale w głębi siebie była zadowolona z rozwoju ich związku. No może nie zupełnie. Wciąż nie za bardzo wiedziała, jak dokładnie odbiera ją jej mąż jako osobę. Szanował jej zdanie i okazywał sympatię, ale nie miała pojęcia, co dokładnie sądzi na jej temat. Komentował jedynie wykonaną przez nią pracę i okazywał zrozumienie dla jej prostych zmartwień i odczuć, ale nigdy nie przedstawiał jej swojej opinii wobec dokładnie jej osoby.
Trochę ją to trapiło, ale wyczuwała, że są chwile, w których jej mąż nie zachowywał się tak, jakby dokładnie tego chciał. Rozumiała, że może mieć to związek z jego przeszłymi złymi wspomnieniami. I tak bardzo cieszyło ją to, że opowiedział jej o swoim młodzieńczym zawodzie, w lesie podczas ich wyprawy po korę. Miała wtedy poczucie, że jest dla niego kimś ważnym, że chce, żeby wiedziała o nim i te dobre, ale i te przykre i złe rzeczy. Od początku ich znajomości nie wybielał swojej osoby w przytaczanych prze siebie wspomnieniach. Dziwiło to ją, bo gdy była bardzo młoda, matka i starsze kobiety przestrzegały ją przed tym, że ludzie, których będzie dopiero poznawać, mogą wybielać się, korzystając z jej niewiedzy.
Dokończywszy plewienie jednej grządki, podniosła wzrok i krytycznie przyjrzała się swoim postępom. Wszystko wyglądało schludnie i rosło w miarę dobrze. Dziwa nie była wzorową ogrodniczką i nie przepadała za tego typu robotami, ale wiedziała, że zadbanie o przydomowy ogródek jest bardzo ważne. Jej rodzina musiała przecież coś jeść. Mogli sobie pozwalać na kupno kaszy, mąki i innych rosnących na większych polach roślin, ale z resztą powinni być samowystarczalni. Kupowanie wszystkiego w grodzie było bardzo żmudne.
Podniosła się na chwilę, by zerknąć do leżącego w cieniu dziecka. Uśmiechnęła się do rozwalonego tuż obok koszyka Kudłacza i podrapawszy go za uszami, zapytała sapiące zwierzę:
— Zmęczyło cię już szlajanie się i postanowiłeś odpocząć? Ach, muszę znaleźć dla ciebie jakiś stary grzebień, bo strasznie gubisz teraz futro.
W istocie szara szczecina liniała strasznie i wokół kupra Kudłacza widać było kępki sierści, które jeszcze nie odpadły. Pańci było szkoda tego, że pies męczy się w upale, ale też żal jej było całego domu w sierści.
Zabrała się więc za ponowne plewienie z poczuciem misji ulżenia psinie w jego niedoli. Szło jej dość niemrawo przez gorąc, ale myśl o upieczeniu placka dodawała jej animuszu. Całkiem zakurzona otrzepała się wreszcie z ziemi i zabrawszy ze sobą rabarbar i koszyk z dzieckiem, ruszyła przed dom.
Zaskoczył ją widok naprawionego dachu. Myślała bowiem, że załatanie go zajmie jej mężowi o wiele więcej czasu. Najwyraźniej bardzo się myliła, bo Derwan wyraźnie odświeżony po ciężkiej pracy, siedział bez koszuli na ławie przed domem i reperował grzędę.
— Zasłużyłem dzisiaj na ciasto? — zapytał zaczepnie Dziwę, która postawiła przy nim koszyk z dzieckiem.
— Wygląda na to, że tak. Już trochę się bałam, że będę musiała je zjeść sama – odpowiedziała zaczepnie Dziwa i zniknęła z rabarbarem we wnętrzu domu.
Mężczyzna zdziwił się trochę na widok tego, co z niego ze sobą przyniosła. Z grzebykiem w dłoni ruszyła na poszukiwania Kudłacza. Doprowadziwszy zwierzę pod dom, zabrała się za wyczesywanie gęstego futra.
— Strasznie gubi ostatnio sierść i wszystko fruwa po domu — powiedziała, widząc zdziwienie siedzącego na ławie męża.
— Dobrze, dobrze, rób z nim, co uważasz.
Gdy sierść opuszczała zwierzaka kępkami, Derwan dokończył naprawianie grzędy. Odniósł ją zadowolony z zakończenia roboty i dumnie zamknął kurnik.
— No, to teraz mam zasłużony odpoczynek — powiedział z ulgą, rozsiadłszy się powrotnie na ławie.
Zainteresowany oznakami przebudzenia płynącymi z koszyka wyciągnął zeń Jarzębinkę. Dziecko było trochę markotne po obudzeniu, więc rozbudzało się przez chwilę, leżąc na piersi ojca. Wiercąc się, wydawała z siebie pojedyncze dźwięki.
— Ale z nas teraz dwa golaski. Tylko tatkę grzeją jeszcze włosy na torsie — rzekł żartobliwie do wciąż niezadowolonej z gorąca kruszynki, poprawiając jej czuprynkę. — Wiem, że ci gorąco, ale w nocy będzie na pewno zimniej, to odetchniesz.
— Och, na pewno będzie jej lepiej, kiedy ją umyję wieczorem, na całe szczęście mocno się teraz nie poci. Za to ja czuję się jak zmokła mysz. Przygotuję ciasto i też się umyję.
— Bardzo dobry pomysł i dobra kolejność. Zimna woda ze studni i placek to to czego nam dziś potrzeba.
Młoda kobieta dokończyła czesanie psa i spojrzawszy na chmurzące się niebo, stwierdziła:
— Rzeczywiście, miałeś rację, z tych chmur na pewno lunie.
— Znam się trochę na tych stronach. Ale chociaż podleje to, co dzisiaj wyplewiłaś i nie będę musiał latać z wiadrem po ogródku.
— Jakbyś nie latał, to nie byłoby rabarbaru. Ani ogórki by nie wzeszły. I nie byłoby nic, co potrzebuje dużo wody. Pójdę wszystko ogarnąć, bo mała nie wydaję się jeszcze głodna.
— Dobrze, my sobie posiedzimy w tym przewiewnym cieniu — powiedział mężczyzna i poprawił sobie dziecko na piersi.
Drobinka istotnie przez upał nie była skora do jedzenia. Wydając z siebie markotne pomruki, spędziła dalszą część popołudnia na ławie z ojcem. Od czasu do czasu odpowiadała jednak bezzębnym uśmiechem na wygłupy swojego tatki.
Zajęty łaskotaniem dziecka mężczyzna nie zauważył zbliżającego się do jego gospodarstwa gościa. Zdziwił się więc, słysząc końskie rżenie. Podniósłszy wzrok, ujrzał samotnego jeźdźca, który był już bardzo blisko granic jego gospodarstwa. Bardzo dobrze rozpoznawszy, kogo widzi, podniósł się razem z dzieckiem z ławy i energicznie pobieżył ku bramie.
— Sambor, aleś wyrósł! — zażartował jak zwykle z potężnego mężczyzny.
— To przez kobyle mleko — zaśmiał się młodzian.
Zszedł ze swego potężnego konia i puścił go na chwilę wolno. Kudłacz zafascynowany nowymi zapachami zaprzyjaźniał się z jego nogawicami.
Wyższy od kowala o głowę płowowłosy mężczyzna uściskał się z nim, mając uwadze trzymane przez niego dziecko. Spojrzał na nie badawczo i rzekł:
— Dzień dobry, kruszynko. Radzimir prawie kazał mi cię opluć, ale się wymigałem. Wujko przyjechał z daleka, ale miałem po drodze.
— Konie do Widanku?
— Nie, trochę dalej na wchód od Widaku. Ale jak rodowy płaci, czasu się nie traci. Cztery sztuki sprzedałem. Pociągowe, więc droższe niż te chudziny do popisów.
— O, to widzę, się obłowiłeś. Chodź, damy tej biednej szkapie pić, widać długo dzisiaj jechaliście.
— Będzie od rana. Teraz zatrzymałem się u Nadara i Mili, żeby przekazać im pozdrowienia od wszystkich, ale wiadomo, u kogo każdy mój klanowy w tej okolicy nocuje.
— Wiadomo, wiadomo.
Gdy szli tak do stajenki, miodowe oczy mężczyzny błądziły ciekawie po zafascynowanej nową postacią drobince.
— Nawet bez otwartych oczu powiedziałbym, że to twoje. Milian i Anika też od razu mieli takie czuprynki — powiedział młody Bukowiec, uśmiechając się do dziecka.
— Cóż, od razu to ona taka nie była. Urodziła się całkiem łysa. Włosy rzuciły się jej po wyborze — Powiedział Derwan, gładząc mimowolnie czuprynkę.
— A to ciekawe. Wujko podobno urodził się od razu długi na półtora łokcia, więc prastara Czeremcha od razu wiedziała, kto jest ojcem. Tylko w naszej klanowej gałęzi rodziły się tak długie noworodki.
Gdy gość przekraczał progi gospodarstwa, Dziwa akurat kończyła doprowadzanie siebie i domu do porządku po pracy. Zaintrygowana wyraźnie prowadzoną przez dorosłych rozmową, która dobiegała z podwórza, ruszyła ku wejściu do domu. Jej mąż prowadził do stajni nieznanego jej mężczyznę. Młoda kobieta pierwszy raz w życiu widziała tak wysoką osobę. Od razu pojęła, że jest to zapewne jakiś krewny szwagra Derwana.
— Dziwo, mamy gościa. To kuzyn Orego, Sambor. Samborze, to moja żona Dziwa.
— Bardzo mi miło — powiedział z grzecznością przybysz, skłaniając w geście szacunku głowę.
— Mi również — odpowiedziała kobieta i podeszła do męża, by zabrać od niego dziecko.
Drobinka chętnie przeszła w ramiona matki, a powinowaty rodziny przedstawił okoliczności swojej wizyty gospodyni.
— Wracam z grodu Mojmira. Sprzedawałem tam konie.
— O, to bardzo daleko — stwierdziła kobieta. — Dobrze, że przybyłeś, zanim zaczęłam pełne przygotowania do kolacji. Dorobię trochę potrawki, w sam raz na posiłek po długiej drodze.
Zniknęła w domu wraz z dzieckiem, by zabrać się za dalsze gotowanie. Bardzo cieszyła się, że naszła ją dzisiaj ochota na placek i ma czym podjąć gościa. Tymczasem Derwan pomógł Samborowi z jego jukami i koniem. Zadowolona szkapa machała ogonem, pijąc świeżą wodę ze studni. Jeździec również odświeżył się po długiej drodze.
Wieczór z gościem minął w przyjemnej atmosferze. Co prawda, pani domu nie do końca rozumiała pewnych zachowań jej męża, który odnosił się do niej tego wieczora dość protekcjonalnie, cały czas siedząc dziwacznie blisko niej. Nie, żeby to jej jakoś przeszkadzało, ale było to dość niespotykane. Fakt faktem, zazwyczaj jedli posiłki mając siebie naprzeciwko, a nie z boku.
Sambor jadł z zadowoleniem ciastko, które jeszcze ciepłe stanęło na stole tuż po sycącej potrawce.
— Dobrze, że obaj jesteśmy raczej niepijący. Bo nie miałbym ci, czego postawić na stole — Zażartował Derwan, zupełnie naturalnie obejmując kibić swojej małżonki.
— Ha, ha, ha, bardzo dobrze, ty potworze. Miałem wtedy tylko czternaście lat — rzekł ironicznie młodzian, nie przerywając jedzenia ciasta.
— Nie moja wina, że się schlałeś. Jakbyś nie wyglądał dla mnie na więcej, nie dolewałbym ci gorzałki.
— A więc to ty jesteś Samborem od wspólnego spania w krzakach po weselu Adli — zaśmiała się Dziwa, połączywszy ze sobą fakty.
— Tak, to ja. Noc rozpusty zakończona tygodniem wymiotowania żółcią od zatrucia — przyznał pokornie Bukowiec.
— Ze mną było źle tylko trzy dni. Ale to mi w zupełności wystarczyło — rzekł speszony Derwan.
— Cóż, dobrze, że byłam wtedy bardzo daleko. Raz Siemowit przesadził z trunkami na nowy rok i musiałam go zaciągać pianego do domu. Odpłaciłam mu się pięknie za fatygę. Bladym świtem otworzyłam wszystkie okiennice i zaczęłam głośne porządki w moim kufrze. Do tego, kiedy wreszcie zwlókł się z siennika, wypiłam na jego oczach cały dzbanek wody. Na złość.
Mężczyźni stęknęli na myśl o katuszach brata siedzącej z nimi kobiety.
— O, jak dobrze, że prawie nic nigdy nie pije — stwierdził Derwan, poprawiając się na ławie.
— Dokładnie, jesteś za ciężki, żebym jakkolwiek cię mogła podnieść, więc w wypadku pijaństwa zostawiłabym cię tak, jak byś leżał — powiedziała z udawaną powagą Dziwa.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Sambor zjadł już swój kawałek ciasta, bo gdyby się nim wciąż delektował, zapewne krztusiłby się ze śmiechu. Wizja porzuconego przez małżonkę Derwana doprawdy go rozbawiła. Wspomnienia bowiem wróciły do niego w zabawnej odsłonie. Po pamiętnym weselu obaj byli raczej potulni niczym baranki, niewinnie pośpiewujące stare przyśpiewki w porzeczkach na tyłach domostwa. Potem zaś potulnie niczym małe dziatki zasnęli, nie wadząc nikomu agresją czy obrażaniem.
Cierpienia, które ich potem obudziły, to już zupełnie inna sprawa.
Cały wieczór i noc były bardzo deszczowe. Dziwa wybudzana przez dziecko z ciarkami na plecach wsłuchiwała się odgłosy dobiegające z zewnątrz. Dom jednak był na tyle szczelny, że młoda kobieta czuła się dosyć komfortowo. Nigdzie nie posłyszała odgłosów kapania. Od czasu do czasu słyszała jedynie pochrapywanie śpiącego tuż obok męża.
Mimo że padnięta przez gorąc drobinka nie zafundowała jej dzisiaj nocnych harców i tak wyraźnie źle jej się spało. Raz po raz przewracała się z boku na bok, nasłuchując odgłosów burzy. W końcu jednak tuż po ostatnim karmieniu przed świtem stwierdziła, że raczej już nie będzie burzy. Ulewa ustała i było naprawdę bardzo cicho.
Kobieta przykryła szczelniej zapadające w sen dziecko i wiążąc sennie koszulę, rzekła doń cichutko:
— Nie ma już ulewy, to może mamunia porządniej pośpi. Dobrze by było, jakbyś zrobiła to samo.
Jako że nie odpowiedziało jej nic oprócz miarowego oddechu niemowlęcia, z westchnieniem zawinęła się swoim skrawkiem letniego koca. Sięgnąwszy do kołyski, poruszała nią przez chwilę, by miarowe ruchy ostatecznie pomogły jej dziecku zasnąć. W półśnie przerwała kolebanie i dosunąwszy się w cieplejszą część siennika, zapadła w ostatnią przedporanną drzemkę.
Jeszcze na długo przed świtem rozbudziło ją nieprzyjemnie bliskie chrapanie. Lekko zdezorientowana i zaskoczona zlokalizowała je tuż nad swoim uchem. W jeszcze większą konsternację wprawiło ją to, że była obejmowana. Nie było to dla niej nieprzyjemne, ale dość dziwnie się czuła w takiej sytuacji po raz pierwszy.
Wciąż lekko zakłopotana niczym młode dziewczę, spróbowała się delikatnie wyswobodzić. Miało to odwrotny do zamierzonego skutek, bowiem leżący za nią mężczyzna bezwiednie przyciągnął ją jeszcze bliżej. Dziwa postanowiła więc poddać się w swej obecnej niemocy i spróbować zasnąć.
Okazało się to dość łatwe. Mimo że od spodu obejmowało ją twarde ramię, zdołała się przesunąć tak, by nie uciskało jej żeber. Zignorowawszy podszepty swych niedawno odkrytych potrzeb, ułożyła się nieco wygodniej i wyzbywszy się wcześniejszego zakłopotania, stwierdziła, że jest jej naprawdę dobrze. Ciepły męski tors przyjemnie grzał jej plecy, a obejmujące ją ręce dawały poczucie miłej bliskość. Zanim się więc obejrzała, zapadła w głęboki sen, którego nie zakłóciło już nic.
Młody Bukowiec szczęśliwie dotarł w rodzime strony, nie zaznawszy żadnych przykrych przygód, czy to na stepie, czy też przeprawiając się przez Buk. Zadowolony z zarobku odłożył swoją jego część do skrzynki i od razu zmieniwszy wierzchowca, udał się, by zawieźć zapłatę swojemu klanowemu, jako że i jego konia dane mu było sprzedać. Wiedział, że zastanie go u siebie, jako że ze względu na starczy wiek nie wypuszczał się już na popas, uczestnicząc jedynie w święcie z okazji jego rozpoczęcia.
Powitany przez rozliczne prawnuczęta starca, które zostawszy z nim na okres wędrówki, jak zwykle pałętały się po jego sadybie, z uśmiechem powitał swą drogą ciotkę. Staruszka obcałowała jego szorstkie policzki, ciesząc się, że go widzi.
— Samborku kochany, jak dobrze, żeś przyjechał. Ciotunia zaraz ci uszykuje coś dobrego. Tyle dni w drodze.
— Dobrze, ciotuchna. A wujko gdzie?
— W głównej izbie.
Młodzieniec skinął i ruszył ku wejściu do budynku mieszkalnego. Otwarłszy ze skrzypieniem stare dębowe drzwi, wszedł do przestronnego głównego wnętrza. Znajome zapachy uderzyły jego nozdrza. Siano, czeremcha i bukowy dym były charakterystyczną wonią tego miejsca. Dziarsko podszedł do siedzącego przy palenisku starca. Dwojakie oczy zdobiące pooznaczaną głębokimi bruzdami czasu twarz prawdziwie uśmiechnęły się na jego widok.
W ciszy okazał swemu klanowemu szacunek, przykładając jego powykręcaną przez reumatyzm dłoń do czoła. Dłoń ta dobra i skora do ciepłych pieszczot potrafiła pogrozić palcem lub wytarmosić za niewdzięczne ucho. Czasem palnęła go w łeb, ale nigdy nie widział, by uderzała z brutalną siłą. Dobrze było czuć znajome, miłe sercu ciepło. Właściwe jedynie tym, którzy prawdziwie troszczyli się o losy swoich bliskich.
— Witaj, mój drogi chłopcze. Cieszę się, że wróciłeś cało.
— Też się cieszę, wujko. Była to droga długa, ale i opłacalna. Oto część zapłaty za twojego konia — powiedział Sambor, wręczając mu skurzany woreczek.
Starzec podziękował skinieniem i wskazawszy krewniakowi przeciwległe siedzisko, spytał zaintrygowany:
— No, opowiadaj. Jak tam dziecko?
— Dziecko jak dziecko, za to dziewka ładna.
Radzimir parsknął śmiechem na usłyszaną odpowiedź. Doprawdy, żałował, że musi czekać jeszcze dobre trzy lata, zanim zacznie przekonywać Sambora do kandydatki na żonę dla niego. Od dawna kogoś już sobie dla niego upatrzył, ale dziewczyna była zwyczajnie jeszcze za młoda, by myśleć o zamążpójściu.
— Brzydkich Praojciec nie wybiera.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro