Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

13. Święto przodków

Poranek Święta Przodków był mglisty i nieprzyjemnie zimny. To jednak nie popsuło nastroju Derwana, który był nadzwyczaj dobry, jeśli brać pod uwagę melancholijny charakter całego dnia.

Obudzony dość wcześnie przez siostrzeńca, jadł właśnie śniadanie z rodziną siostry. Musieli prędko się posilać, czekała ich bowiem wczesna wizyta w chramie. Wszyscy zbierali się rankiem w świątyni, by po złożeniu opiat dla dusz znajdujących się w Gaju Praojca udać się na kurhany. Tam całymi rodzinami miano spędzić cały dzień na pełnym zadumy ucztowaniu przy ogniskach rozpalanych tuż obok mogił.

Oprócz upewnienia się, że siostra i szwagier zabiorą ze sobą wszystko, co będzie im potrzebne do ucztowania przy mogiłach. Kowal miał tego dnia jedno bardzo ważne zadanie. Nie tracąc więc czasu, skończył posiłek i rzekł do Miliana:

—  Teraz cię szybciutko cię ubierzemy i wujek ci coś pokaże.

—  Dobze, wujasku — powiedział chłopczyk i prędko zeskoczył ze stołka.

Derwan pomógł mu założyć ostatnią warstwę ciepłego ubrania i sam założył kurtę. Poprawiwszy dziecku czapeczkę poszedł do swojej sypialni. Ukląkłszy na jedno kolano przy łożu, sięgnął pod jego drewnianą konstrukcję. Ze specjalnej skrytki wyciągnął owinięty skórami podłużny przedmiot. Była to najcenniejsza rzecz, jaka znajdowała się w jego domostwie, choć nie należała do niego. Cenniejsza nawet od odlewu amuletu dla dziecięcia dębu.

Mężczyzna przyłożył sobie zawiniątko do czoła, po czym powstał i przyjmując małą ciepła rączkę swojego siostrzeńca ruszył do swego warsztatu. Wczorajszego wieczora podłożył pod paleniskiem dużo drewna, by żar wciąż palił się rano. Usadził Miliana na stole, tak jak to zwykł był robić z Jabłonką. Obok malca ułożył ostrożnie to, co trzymał jak dotąd w prawej dłoni. W pełni skupienia odwinął stare skóry.

Oczom chłopca i kowala ukazał się piękny w swej prastarej prostocie nóż rytualny. Dość długi, o lekko zakrzywionym końcu w całości pokryty był pradawnymi znakami. Zielone oczy chłopca odbijały się na lśniącej klindze. Jak dotąd Milian nie widział czegoś równie wspaniałego, co wyszło z pod ludzkiej ręki.

— To nóż rytualny. Stałem się jego opiekunem, gdy umarł twój dziadziuś. On sam otrzymał go, gdy zmarł jego mistrz. Nikt nie robi już takich noży. Trwają wśród nas w jednym celu od setek lat. By przynieść godną śmierć koniom, które stają się opiatą dla Praojca.

— Wujasku, a znas te znacki? — zapytał zahipnotyzowany pięknem oręża malec.

— Niektóre tak, a niektóre są pradawną tajemnicą. Ich kształt to pierwsze, czego się nauczyłem, gdy byłem kowalskim uczniem. Niektórymi znaczę miecze i hełmy wojów, jeśli jakiś rodowy zażyczy sobie ochronny znak na swym orężu.

Derwan skończył mówić i począł energicznie poruszać miechem, by rozhulać żar. Następnie wziął w odzianą w rękawicę dłoń pradawny oręż i włożył go wprost w serce żaru tak, by jego rękojeść nie stykała się bezpośrednio z palącymi językami ognia. Gdy klinga nabierała powoli lekko pomarańczowej barwy, mężczyzna powiedział do chłopca:

— Raz do roku muszę go odrodzić. Właśnie na Święto Przodków. Dlatego na chwilę znowu powrócił do ognia. Gdy będziemy szli do chramu na pewno ostygnie na tyle, że Wierzba będzie mogła go chwycić gołą ręką.

Derwan posadził chłopca z powrotem na ziemi. Usłyszawszy poruszenie na podwórzu zorientował się, że siostra i jej mąż są już zapewne gotowi do drogi. Wciąż w rękawicy chwycił nóż i zanurzył go na chwile w oleju. Olej zaskwierczał strasząc swym sykiem Miliana, ciepły uśmiech wujaszka mówił mu jednak, że nie ma się czego obawiać.

Mężczyzna trzymając nóż ostrzem do ziemi, wyszedł z  chłopcem warsztatu. Całą rodziną udali się w stronę chramu. Ze względu na odrodzenie ostrza dotarli na miejsce ostatni.

Święto Przodków zebrało przed chramem całą okolicę. Dziwa w towarzystwie świętych dziewic czekała spokojnie na mający się odbyć rytuał. Wierzba w asyście Jabłonki okadzała właśnie mające dokonać swego żywota zwierzę. Święte zioła miały ogłuszyć je tak, by nie czuło bólu podczas konania. Stara poczciwa szkapa ostatnio okulała, więc nie mogąc dać już pożytku ludziom, czekał ją bardzo godny jak na wierzchowca koniec.

Ostatnim, kto się pojawił  przed świątynią był Derwan w towarzystwie rodziny siostry. Ostrożnie podszedł do Wierzby i rytualnie odrzekł:

— Oto odrodzony oręż.

— Niech się stanie ofiara — odpowiedziała Wierzba.

Podczas gdy Derwan oddał swoje okrycie rodzinie, by dołączyć do czekających przy koniu Mira i Jura, wiedźba po raz ostatni okadziła zwierzę. Mężczyźni wsparli je z trzech stron, by przytrzymać bezwładne ciało, gdy uleci z niego życie. Kowal zajął miejsce niedaleko łba konia, tak by pomóc Wierzbie pokierować strumieniem końskiej krwi, która miała trafić do przygotowanych rytualnych mis.

Staruszka odprawiła ruchem ręki drogą jej drobinkę, by ta nie naraziła się na oblanie końską krwią i wzniósłszy ręce ku niebu, rzekła:

— Praojcze i Przodkowie. Oto wasza święta opiata, Niech krew tego świętego zwierzęcia uraduje serca tych, którzy pragną pocieszenia. Niech ofiara dotrze do Gaju Praojca.

Niczego nieświadome zwierzę stało całkiem spokojnie, gdy cały tłum na czele z wiedźbą, świętymi dziewicami i nosicielką  pokłonił się mu, dziękując za dar jego życia. Staruszka poprawiła ułożenie dłoni na wciąż ciepłej rękojeści noża i w pełnym skupienia szacunku przejechała po pstrokatej szyi zwierzęcia. Krew trysnęła wyjątkowo niepodziewanie wprost na zaskoczonego kowala i wiedźbę. Zgromadzeni wydali z siebie westchnienie zaskoczenia. Owszem, zdarzało się, że krew tryskała na osoby biorące udział w ofierze, nigdy jednak nie zdarzyło się by padła wprost na kogoś. Szybko jednak jej strumień trafił tam gdzie powinien.

Mężczyźni przytrzymywali martwe zwierzę, podczas gdy Wierzba podmieniała misy pod stróżką ciepłej krwi. Derwan dzielnie trzymał koński ciężki łeb, żałując, że nie może się teraz przetrzeć. Miał  mokrą całą twarz, ucierpiała też znacznie jego odświętna koszula. ,,Końska krew za nic się nie spiera'' przeszła mu przez myśl anegdota Radzimira. Od maleńkości starzec był nią naznaczany w Wszechgaju, wiec co jak co, ale się na tym znał.

Nareszcie zwierzę opuściła znaczna część krwi. Mężczyźni mogli więc ułożyć je na ziemi. Miało tu zostać do wieczora, kiedy to mieszkańcy wioski mieli zabrać je do świętego gaju, gdzie Wierzba po uczynieniu wróżby miała je pochować w specjalnej mogile.

Miejscowi rozdzielili między siebie krew zwierzęcia i powoli zaczęto udawać się w stronę cmentarzyska. Oblepiony końską krwią Derwan ruszył ku rodzinie swej siostry, do której dołączyli już wuj z ciotką oraz niedawna para młoda. Milian radośnie cieszył się z towarzystwa nowej ciotki, do której przyzwyczaił się z charakterystyczną sobie szybkością. Luba poprawiała mu właśnie zapięcie kubraczka, gdy przy rodzinnej grupce pojawił się kowal.

—  Końska krew się nie spiera — powiedział imitując swojego starego wuja Ore.

— Niestety. Idę się przebrać. Nie zapalajcie ogniska beze mnie — powiedział Derwan, nie odbierając z rąk siostry kurty, którą mógłby pobrudzić.

Odłączył się od rodziny i lekkim truchtem, by się trochę rozgrzać, pobiegł do swego domu. Tam przywitawszy uradowanego Kudłacza, zrzucił z siebie zakrwawioną koszulę, którą natychmiast wrzucił do paleniska. Nie było z niej bowiem pożytku. Poszedł do studni z kostką mydła by jak najszybciej pozbyć się ze swojej twarzy i torsu lepkiej krwi. Szorując się porządnie, prędko uzyskał zamierzony efekt. Przejrzał się w studni i zadowolony z tego, że nie ma na nim już żadnych śladów, wrócić z powrotem do chaty. Tam osuszywszy naprędce twarz i włosy, włożywszy świeżą koszulę odnalezioną w kufrze i upewniwszy się, że psu niczego nie brakuje, ruszył ku cmentarzysku.

Rodzina kowala czekała na niego cierpliwie przy mogile swych przodków. Zielony wiosną i latem kurhan, teraz zszarzały, ozdobiony został dwiema misami z jadłem i czarką pełną krwi. Wreszcie, gdy Derwan pojawił się przy swej rodzinie, zapalono ognisko i wylano zawartość czarki na mogiłę. Wszyscy w zadumie patrzyli przez chwilę jak krew wsiąka w lekko zmarzniętą ziemię, po czym zasiądnięto wokół ognia.

Wszędzie słychać było rodzinny gwar rozmów. Nawet święte dziewice i nosicielka cieszyły się z towarzystwa dalszej rodziny Wierzby. Jedzono drobne przekąski i raczono się miodem i piwem. Dalsi krewni przechadzali się po całej okolicy, zatrzymując się na krótkie pogawędki z bliskimi. Dzieci latały samopas ciesząc się swoim towarzystwem. Jagoda prędko przybiegła po Miliana. Chłopiec spojrzał jedynie na ojca i matkę, by upewnić się, że może iść z kuzynką, po czym ruszył z nią ręka w rękę między mogiłami.

Nagle zaciekawiony zatrzymał się niedaleko dziewic i nosicielki i odrzekł do kuzynki:

— Mamusia mówiła mi, ze ta pani z welonem ma w brzuchu takiego dzidziusia, co wujasek Radzimir nim jest. Wies, on ma takie śmiesne ocy. Dwa kolory mają, ale zawse miło na mnie patsy i duzo mi opowiada. Ciekawe, cy bobas będzie tak samo pomalscony jak on. Anika była strasnie pomarscona.

— Jabłonka mówi, że ja też miałam same fałdy — odparła żartobliwie dziewczynka.

Roześmiane dzieci pobiegły ku kniei, a słysząca je wiedźba powiedziała żartobliwie do Dziwy:

— Oby to podobieństwo nie było takie duże, bo raczej nie chciałabym, żebyś nam urodziła osiemdziesięciolatka. Radzimir, jak pewno kojarzysz, jest najstarszym żyjącym dziecięciem dębu. To bodajże brat prababki chłopca, który nas mijał. Malec jest krewnym Jabłonki, to siostrzeniec Derwana. Starają się tu przyjeżdżać zawsze na Święto Przodków.

Dziwa uśmiechnęła się pod welonem. Wizja jej maleństwa jako staruszka z brodą, którego kojarzyła z noworocznej opiaty, dosyć ją rozbawiła.

— Byli wczoraj w chramie. Chłopiec był bardzo zawiedziony, że nie może mnie zobaczyć — powiedziała Dziwa.

— Niestety, wielu rzeczy nie jest mu jeszcze dane zrozumieć. Gdy dorośnie, w pełni pojmie dlaczego musi tak być.

— Dokładnie — powiedziała siedząca obok Dziwy Ruta.

Gdy słońce poczęło zachodzić, a okoliczni mieszkańcy skończyli ucztowanie, tłumnie udano się do świętego gaju, by dopełnić celebry Dnia Przodków

Gawiedź pokłoniła się świętemu bukowi pod którym miano zakopać zwierzę. Wierzba chwyciła pewnie rytualny nóż i jednym sprawnym ruchem otworzyła brzuch zwierzęcia. Wszystkich uderzył smród, lecz Wierzba, nie przejmując się niczym, szepcząc coś sama do siebie, badała kolejno jego organy. Oglądając je z każdej strony, szukała znaków od Praojca, po czym ostrożnie składała je w płytkim grobie. Zbadawszy wątrobę, śledzionę i płuca sięgnęła po ostatni organ, który miał przynieść jej jakiekolwiek wróżby. Duże końskie serce ledwo mieściło się w jej skostniałych dłoniach. Przybliżywszy je do twarzy wydała z siebie niepochamowany jęk. Ludzie zmartwili się wiedząc, że wiedźba spostrzegła coś złego. Lekko roztrzęsiona ułożyła organ do grobu, dając stojącym przy niej mężczyznom znak, że mogą włożyć tam końskie truchło.

Dziwa źle się poczuła, gdy dochodziło do oględzin ciała. Mimo, że nie wiedziała, iż staruszka trzymała w swych dłoniach serce zwierzęcia, od razu to poczuła. Ciesząc się z przypadkowego znajdowania się tuż przy niej Mira i Sambora, cichutko wyszeptała:

— Źle się czuję, słabo mi. Przytrzymajcie mnie proszę.

Mężczyźni strapieni jęknięciem Wierzby, nie chcąc siać paniki wśród tłumu faktem, że nosicielka źle się poczuła, otoczyli ją niby pocieszająco z obu stron.

Wytarłszy ręce o płótno, wiedźba rzekła do tłumu:

— Dużo rzeczy w mym życiu widziałam dzięki końskiemu sercu, były dobre i złe, ale to co spostrzegłam dziś to wyjątkowo paskudne wydarzenie. Przyjdzie nam myśleć o klanie naszego kniazia z wielką odrazą. Będziemy zmuszeni do jednego z najgorszych świętokradztw, jakie można sobie wyobrazić. Nasza krew będzie cierpieć zniewagę, będziemy na ustach całego Matecznika, a to co dla nas od dawna będzie bardzo cenne, stanie się wstrętnym haraczem, o którym powie niewypowiedziana jeszcze przepowiednia. Wida stanie się świadkiem upadku tego co święte, tego co od maleńkości dane nam było szanować.

Przerażeni Sambor i Mir poczuli jak ciało znajdującej się między nimi kobiety na chwilę wiotczeje, by po chwili wróciła do niego świadomość. Stojąca za nimi wraz z resztą rodziny ciotka Mila ruszyła, by wesprzeć ich z tyłu. Gdy tylko Wierzba przestała mówić, zmartwiona kobieta przemówiła do dziewki, próbując oszukać i ją i siebie:

— Och, to na pewno przez to końskie truchło, kochanie, chłopcy zaraz cię odprowadzą do chramu.

Dziwa również próbowała się łudzić, że to fetor na nią tak działał, a nie to, co usłyszała. Kręciło się jej w głowie, a welon wcale nie pomagał w uspokojeniu się. Jako że wróżba dobiegła końca, ludzie poczęli się rozchodzić. Wierzba podeszła do Dziwy i wiedząc, że ta źle się poczuła za sprawą końskiego serca, prędko żegnała mijających ją ludzi i rzekła:

— Wszystko w porządku, idziemy od chramu, zrobimy ci ziółek i odetchniesz bez welonu.

Mężczyźni odprowadzili nosicielkę, a Mila dołączyła do  rodziny. Wszystkich dorosłych przeraził widziany przed chwilą moment. Kładli to na karb straszliwości tego co powiedziała Wierzba, rozumiejąc, że nosicielka może być wrażliwa na takie wieści przez moc, którą ze sobą niosły. Pożegnawszy się bez entuzjazmu, rozeszli się do swych domostw.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro