Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Scena III

Wszedłem do celi wraz z kapralem i jednym z więźniów. Przed nami leżał „osłabiony", a raczej opętany Konrad. Wszystko teraz mogło zależeć jedynie od nas, ode mnie. Jeśli szybko nie zrobię czegoś, aby zaprzestać trans w którym jest Konrad możemy już nigdy nie odzyskać z powrotem tego kim był.
- W imię ojca i syna i ducha świętego – powiedziałem cicho, jakby sam do siebie. Więzień, który dotrzymywał mi towarzystwa zaczął krzyczeć do Konrada. Bez skutku. Nic nie słyszał. Nie mógł, nie był tu z nami – Pokój temu domowi, pokój grzesznikowi – mówiłem dalej nie zważając na słowa więźnia. Mówiąc „grzesznik” oczywiście miałem na myśli samego opętanego.
- Na boga, on zasłabł. Jest chory, spójrz jak się miota, jak się dąsa – mówił przerażony więzień nie domyślając się co właśnie dzieje się z jego towarzyszem. Zacząłem się modlić. Bez zastanowienia, bez dłuższego słuchania o przekonaniach więźnia. Konrad nie jest chory.
- Mój drogi, odejdź już do celi. Zostaw nas w spokoju – powiedział za mnie Kapral, abym nie musiał zaprzestawać swojej modlitwy ku spokoju duszy Konrada. Więzień jednak pozostał wśród nas absolutnie nie pomagając mi w możliwym odegnaniu złych sił.
- Próżno modlitwy mówicie, zabierzmy go z ziemi i połóżmy na łóżku. Księże Piotrze – mówił wręcz jęcząc żałośnie więzień. Jego głos coraz bardziej zaczynał mnie dekoncentrować.
- Zostaw go tutaj – przerwałem na krótką chwilę modlitwę, aby zganić krótkim zdaniem młodzieńca.
- Położę mu chociaż poduszkę – mówiąc to położył pod głowę Konrada poduszkę z jednej z leżanek w celi – Znam już takie przypadki. Długo śpiewa, rozmawia, a następnego dnia zdrów jak ryba. Kto wam głupstw nagadał, że zasłabł? – drążył temat więzień spoglądając na niespokojnie twarz Konrada. Twarz, która była usiana udręką, szaleństwem, błagała o pomoc. Błagał o modlitwę nic nie mówiąc.
- Panie, ciszej proszę. Ksiądz Piotr musi się za waszego kolegę pomodlić. Widziałem przez dziurkę od klucza co mu się działo, a co widziałem pozostanie już na zawsze w mojej pamięci. Od razu pobiegłem do kmotra, on człowiek pobożny i zawołał księdza Piotra. Wie co robi, widzisz chorego? Nie jest z nim dobrze – zaczął tłumaczyć swój pogląd sytuacji Kapral. Nie mylił się, z Konradem nie jest dobrze. Potrzebna jest pomoc Boża, nie tylko lekarza.
- Nie rozumiem, oszaleję z tej niewiedzy – wymamrotał cicho jakby sam do siebie więzień i odwrócił wzrok od naszej trójki. Najbardziej to nie rozumiem co on dalej tutaj robi. Skoro uważa, że z niewiedzy oszaleje to znaczy, że każdy człowiek już oszalał będąc tak głupim i niczego nieświadomym nawet o tym nie wiedząc?
- Oszaleć? Z niewiedzy? Wielka głowa z ciebie, panowie tylu ludzi mądrych, tyle nauk każdy ma w głowie, a on mówi, że tu oszaleje. Wiem co widziałem, z jego ust słowa nie zrozumiałem. Coś w jego oczach i tu, nad czołem było jednak coś niepokojącego. Coś dającego zły znak. Uwierz, z tym człowiek źle się dzieje. On nie umiera, widziałem już nawet jak dziecko kona. Tak śmierć nie wygląda. Wszyscy w obliczu śmierci choćby nie wiadomo jak pewnie głowy do luf przystawiali, wszyscy mają strach w oczach, kiedy pomiędzy ich oczy trafi im się kula. Jeśli mu nie pomożemy, zobaczysz sam zaraz czy on święty czy przeklęty. Zobaczysz jego śmierć, ujrzysz gdzie on trafi. Nie zapomnisz tego obrazu. Idź waćpan do swojej celi. My przy Konradzie będziemy siedzieli – wypowiedział swój monolog Kapral z dumą patrząc jak więzień wychodzi z celi i odchodzi w ciemną dal. Kapral stanął bliżej mnie i zaczął przyglądać się choremu.
- Tysiąc lat, wytrzymam nawet dziesiątki tysiąców tysięcy. Wszystko wytrzymam. Modlitwa nic nie zdziała. Istnieje przepaść bez dna i bez granic – mamrotał Konrad. Nic nie zrozumiałem z jego słów. Dłońmi szukał czegoś wokoło, cały się pocił, a z zamkniętych oczu spływały mu krople łez.
- Słyszysz jak szlocha? – spytał Kapral zatroskany stanem poety. Jego obecność jednak nie pomoże mi w dalszych czynnościach. Nie zrozumiałby nic, a kto wie czy nie postradałby zmysłów z nadmiaru tego co się może tu stać.
- Wyjdź stąd, pilnuj by nikt tu nie wszedł, by nikt nie słyszał, nie widział. Nikt mi przeszkodzić nie może – zwróciłem się do Kaprala najspokojniej jak tylko potrafiłem. Boję się. Nie chcę przez przypadek skrzywdzić Konrada, a przez nieuwagę stać się może wszystko. Kapral prędko opuścił celę i zamknął za sobą drzwi. Widziałem już jedynie jego niewyraźny cień pod drzwiami.
- Nie! Ja widzę! Rollison, bracie co ty robisz? Cały we krwi, zbity, w więzieniu tkwisz. Chcesz dobyć noża, próbujesz głową tłuc o ściany, krzyczysz o pomoc, a Bóg nic. Wciąż nie zauważa, ale ja mogę Ci pomóc. Mam siłę, nie zabije cię, ale pokaże ci śmierci drogę. W otchłań trafisz. Nie ma tu nikogo. Znajdziesz miejsce i dla siebie – mówił Konrad niczym w transie próbując się wyrwać z cokolwiek go w duszy trzymało. Walczył jednak sam tej walki wygrać nie potrafił.
- Duchu nieczysty, już ja cię znam po takim jadzie. Najchytrzejszy ze wszystkich szatanów, wpędzasz do jego ust i na zgubę jedynie czekasz. W imię Pańskie, ja ciebie pojmałem i cię okiełznam. Exorciso – zacząłem mówić głośno i wyraźnie po łacinie. Zakląć już chciałem duszę nieczystą, gdy ten z ciała chciał już prysnąć. Przemówił do mnie.
- Stój. Nie klnie. Wyjdę z jego ciała – powiedział duch zażenowany sam sobą, jednak widać było po nim, że ukrywa coś ważnego.
- Nie wyjdziesz póki sam Bóg ci tak nie powie. Wpadłeś w pułapkę, Bóg cię złapał. W jego ustach najsroższy ci cios zadam. Kłamco! Masz prawdę teraz mówić – głosiłem demonowi ze swadą. Duch chciał zmienić język porozumienia się, uciec spod Boskiej ręki, nie uległem – W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!
- Ale stój, księże. Już wystarczy, nie warto na próżno męczyć. Nie jesteś szatanem, aby tak dręczyć – mówił nerwowo duch jakby chcąc wydusić ze mnie jakąkolwiek litość w jego stronę.
- Kim jesteś? – spytałam nie zwracając uwagi na jego słowa.
- Lukrecy, Lewiatan, Voltaire, Alter, Fritz, Legio sum – przedstawił się grzecznie duch.
- Co widziałeś? – pytałem do skutku ducha bez przerwy świdrującym w nim wzrokiem.
- Zwierzę – odpowiedział niewiele mi przez to mówiąc – W Rzymie.
- Nie słuchasz, wracamy do pacierza – złączyłem ze sobą dłonie i powróciłem do wcześniej przerwanej modlitwy.
- Przecież słucham, odpowiadam – zaprzeczył demon buntując się w moją stronę.
- Gdzie widziałeś więźnia?
- Mówię w Rzymie – odparł ponownie. Zmrużyłem oczy.
- Kłamiesz – odpowiedziałem krótko chcąc wrócić do ponownie za przerwanego pacierza.
- Księże, na honor ci mówię, na imię mojej kochanki. Wiesz jak się zowie moja luba? Pycha – odpowiedział sam sobie duch pełen dumy i ciągłego zażenowania – Wcale ciekaw nie jesteś.
- Sprzeciwiają się duchy, upokorzymy się w oczach Pana i otworzymy akt skruchy – powiedziałem cicho sam do siebie i ponownie, nie wiem który już z kolei raz wróciłem do modlitwy za duszę Konrada.
- Przyznaje się, nie za dobrze mi w tym ciele, gdzie się ruszę to mnie boli, prawie jakby na jeża nadepnął – mówił nic nie znacząco duch jednak widząc moją niewzruszoną postawę zmienił sposób kuszenia – Powinni ciebie na papieża wziąć. Absolutne głupstwo na przód biorą, a ciebie chowają w kącie byś oświetlał swym ogromnym światłem ciemność niewielką.
- Tyranie. Pochlebco. Jesteś podły, a do tego dumny – mówiłem do demona starając się utrzymać emocje na wodzy.
- Ha! Gniewasz się, przerwałeś modlitwę. Teraz będziesz musiał zaczynać od nowa. Znam twoją moc, więc chce Ci o przyszłości i przeszłości powiedzieć. Wiesz w ogóle co mówią o tobie w całym mieście? – zagadywał duch, a ja powróciłem jedynie do modlenia się ze splecionymi ze sobą dłońmi – Czemu mnie właściwie karasz? Czy to sługę teraz za winy Pana się karci? Nie moja wina, że na rozkazy Szatana biegnę. Uwierz, bycie czułym ma swoje wady – westchnął cicho – Serce mi pęka, gdy kolejnego grzesznika ze skóry obedrzeć muszę. Czasem ogonem sobie łzy ocieram – zamyślił się na krótką chwilę – A wiesz, że jutro będziesz bity jako Haman? – nie usłyszał jednak z moich ust żadnej odpowiedzi na jego pytanie oprócz łacińskich formuł egzorcyzmu – Książe, stój. Ja powiem, jedną sekundę.
- Gdzie jest więzień, który zgubić chce swoją duszę? Pytam, a ty milczysz. Kogo widziałeś? - odwarknąłem cicho i powróciłem do formuły egzorcyzmu.
- Widziałem więźnia. Grzesznika. Tam w drugim klasztorze. Dominika klasztorze. Już jest przeklęty, już umarł.
- Kłamiesz – powiedziałem niestrudzenie, bez przerwy dłonie trzymając splecione ze sobą.
- Chory leży, bez pamięci jest. Jutro rano szyję sobie skręci – odpowiedział pokornie demon nie dając mi wrócić już do dalszej części egzorcyzmu.
- Jak ratować tego grzesznika? – spytałem w głębi duszy nie tracąc nadziei na dalsze spokojne życie strapionego więźnia.
- Pociechą. Winem, chlebem – wypowiedział z ogromnym trudem demon.
- Rozumiem, chleba twojego i krwi twojej Panie będzie potrzebować. Daj mi spełnić Twoje rozkazanie – zwróciłem się wprost do Boga patrząc w sufit, a następnie wracając wzrokiem na ducha – Zabierz wszystkie swoje błędy i złości. Odejdź precz skąd przyszedłeś
- Czy jestem w niebie? Czy anioły rękę mi podały. Ludzie? Ludźmi gardziłem, ale nie poznałem aniołów – wypowiedział oswobodzony z ramion demona Konrad.
- Obraziłeś wieczny Majestat, módl się teraz i odpłać za swe winy. Obyś odpokutował za swoje winy, nie zapominaj o nich – powiedziałem ze spokojem Konradowi patrząc na jego powracające do normalności oczy.
- Wykute w pamięci. Pozostaną do śmierci – powiedział biorąc głęboki spokojny oddech.
- Módl się, bo twe usta zostały skalane złymi siłami. Panie! Przyjmij mnie za ofiarę – położyłem się krzyżem na ziemi patrząc w cementowy sufit – Ja za jego wszystkie winy karę przyjmę. Konrad przemęczony, zasnął nie dokańczając modlitwy.
W bliskim kościele rozległ się śpiew pieśni Bożego Narodzenia. Zamknąłem oczy oddając się pieśni, czekając na oddanie się ofierze Boga. Dzisiaj wigilia, może lżej opatrzy wszystkie winy Konrada?
- Pokój temu domowi! Sługo pokorny i cichy! Wniosłeś w ten dom pełen pychy pokój – rozległy się nade mną dziecinne głosy. Otworzyłem delikatnie powiekę i ujrzałem chór aniołów z dwoma archaniołami na przedzie.
- Panie, on zgrzeszył. Wypowiedział przeciwko tobie słowo. Zgrzeszył bardzo – powiedział ze skruchą pierwszy.
- Lecz płaczą i modlą się za nim twoje anioły – zaprzeczył drugi archanioł. Nie rozumiałem wiele ze słów i zdań wymienianych między sobą przez archanioły. Jeśli dobrze rozumiałem.. Kłóciły się.
- On cię nie poznał! On cię nie uczcił, ani nie wezwał nasz Zbawicielu – wykrzyknął pierwszy z archaniołów.
- Jednak szanował On imię Najświętszej Twej Rodzicielki. Kochał naród, kochał będąc jednym z nich. Kochał tak wielu – odpowiedział ze spokojem drugi. Po szybkiej wymianie zdań otoczył ich chór.
- Podnieś głowę, powstaniesz z prochów i dosięgniesz nieba. Padnij i dobrowolnie uczcij krzyża podnóże. Niech cię sławi sprawiedliwy i litościwy Panie nasz – powiedział zgodnie chór aniołów brzmiących niczym małe dzieci.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro