Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Randka na rzece

Jest to praca napisana na konkurs "Słowa złotem splątane" jako one-shot, ale to swego rodzaju kontynuacja innej mojej pracy - "Miasto duchów". Znajomość nie jest wymagana, mimo to zachęcam do przeczytania, bo tworzy to spójną całość (przynajmniej taką mam nadzieję;))

Obudziłam się z potężnym kacem.

W głowie harcowało mi stado bestii, ale było warto. Wczorajsza domówka z okazji Halloween zmieniła się w rajd po pubach z przerywnikiem w postaci wizyty na cmentarzu. Tylko Farren mógł wpaść na tak głupi pomysł, żeby szukać duchów z okazji Blodmonath. Na szczęście ta wycieczka nie zakończyła się sukcesem, choć para, którą tam poznaliśmy, spokojnie mogłaby uchodzić za zjawy. Powiewające na wietrze niemal białe włosy kobiety oraz ciemnoniebieskie jak morskie głębiny mężczyzny, a także ich nienaturalnie jasna skóra sprawiały upiorne wrażenie.

Chyba nawet we śnie mnie prześladowali.

Zadrżałam na wspomnienie koszmaru i mocniej wtuliłam się w leżącego obok chłopaka. Renny jeszcze smacznie spał, jak zwykle rozwalony na prawie całe łóżko, ale nie przeszkadzało mi to. Lubiłam leżeć obok niego zwinięta w kłębek. Wciągnęłam nosem znajomy korzenny zapach i od razu poczułam się spokojniejsza. Przerzuciłam rękę przez jego klatkę piersiową i pocałowałam w miejsce, gdzie pod krótkim zarostem ukrywała się długa cienka blizna. Pamiątka po jakiejś przygodzie z Farrenem

─ Mhm... ─ mruknął i pociągnął mnie tak, żebym usiadła na nim okrakiem.

Koszulka nocna w wiśniowym kolorze podwinęła się na udach tak, że miał obecnie nieograniczony dostęp do mojego nagiego tyłka, co skrzętnie wykorzystał. Jego ciepłe ręce gładziły wrażliwą skórę, wzbudzając we mnie ochotę na więcej.

─ Bardzo chciałbym tu zostać, ale mam inne plany na eksplorację ─ powiedział tajemniczo, po czym razem ze mną podniósł się do siadu.

Oplotłam go nogami w pasie dla zachowania równowagi i spojrzałam podejrzliwie w niemal czarne oczy.

─ Jeszcze nie wytrzeźwiałeś? ─ zapytałam, a on tylko się roześmiał i odgarnął mi włosy za ucho.

─ Jestem trzeźwy jak w dniu narodzin, Lily, ale już wcześniej coś dla nas zarezerwowałem i nie chciałbym, żeby przepadło.

Pocałował mnie w nos, a potem bezceremonialnie zrzucił z kolan.

─ Hej! ─ krzyknęłam oburzona.

─ Ubierz się. Tylko wygodnie i ciepło. Zapowiada się słoneczny dzień, ale to pierwszy listopada, poza tym od wody bije chłód.

Zaczął grzebać w naszej szafie i wyciągnął z niej swój ulubiony ciemnoszary sweter oraz jasne jeansy. Ściągnął piżamę, racząc mnie widokiem nagiej klatki piersiowej. Zwykle nie podobało mi się owłosienie w tym miejscu, ale obecne u niego niezbyt liczne kręcone czarne włoski niezmiennie przyciągały mój wzrok. Oprzytomniałam, kiedy wciągnął przez głowę koszulkę i skierował się do drzwi.

─ Zaraz. Wody? Jakiej wody? ─ zawołałam za nim.

─ Przekonasz się. Rusz ten zgrabny tyłek. Nie możemy się spóźnić ─ rzucił przez ramię i zamknął za sobą drzwi sypialni.

─ Na co spóźnić? ─ mruknęłam do siebie, ale z ociąganiem wyplątałam się z miękkiej pościeli.

Zanurkowałam do szafy. Uwielbiałam, kiedy zapach starego drewna mieszał się z moimi ziołowymi perfumami oraz korzennymi Renny'ego. Wyciągnęłam czarne leginsy i długi golf w butelkowozielonym kolorze, który miał posłużyć za tunikę. Przeczesałam włosy, ostatnio obcięte na dłuższego boba, pomalowałam rzęsy i poszłam do kuchni.

Po drodze zauważyłam Farrena, śpiącego na kanapie w salonie. Ogień w kominku jeszcze się tlił i oświetlał jego skacowaną bladą twarz. Skołtunione jasne włosy odcinały się wyraźnie na tle zielonego pluszu.

─ Nie budź go. Jeszcze za nami polezie, a tego bym sobie nie życzył. ─ Renny odezwał się z kuchni, szurając drewnianą łopatką po patelni.

Doleciał do mnie zapach jajecznicy na boczku i ślinka napłynęła mi do ust. To był idealny posiłek na kaca do spółki z kawą, którą dostrzegłam na ciemnej wyspie oddzielającej kuchnię od salonu. W jednym kubku była czarna, a w drugim biała. Obok leżały tabletki przeciwbólowe.

Sięgnęłam po jaśniejszą wersję i pociągnęłam łyczek. Renny musiał dorzucić przyprawy korzennej, ale dzisiaj ten smak bardzo mi odpowiadał. Sięgnęłam po leki i zapiłam je kawą. Niezbyt zdrowo, tyle że w tej chwili miałam to w głębokim poważaniu. Zrobiłabym wszystko, żeby łupanie w głowie ustało.

Przez okno wdzierały się nieśmiało promienie słoneczne, usiłując jakoś ominąć wymalowaną na nim pajęczynę. Gwen uwielbiała takie głupie dekoracje. To oraz ustawione wszędzie małe dynie i świeczki o zapachu cynamonu to była sprawka mojej przyjaciółki, zapewne śpiącej teraz smacznie z jej ukochanym Rhoganem w pokoju obok.

W tej chwili bardzo jej tego zazdrościłam. Oczywiście snu, a nie chłopaka. Choć byłoby miło, gdyby mój czasem też się tak we mnie ślepo wpatrywał. Usiadłam na hokerze przy wyspie i obserwowałam jego poczynania. Właśnie smarował chleb masłem i nucił jakaś piosenkę. Jego dobry humor zaczynał mnie wkurzać.

─ Dlaczego zrywasz mnie z łóżka bladym świtem? I to w niedzielę? Która jest godzina? ─ zapytałam, grzejąc dłonie gorącym kubkiem.

─ Wczesna. O tej porze było taniej. ─ Wzruszył ramionami, po czym postawił przede mną parujący talerz. ─ Wcinaj i wychodzimy.

─ Przypomnij mi dlaczego ja się z tobą zadaję? ─ Westchnęłam zrezygnowana i wbiłam widelec w jajecznicę.

─ Bo na mnie lecisz, Lily ─ rzucił nonszalancko, po czym odchylił mnie do tyłu na krześle i pocałował.

Smakował słodko-gorzką kawą. Pił jej zdecydowanie za dużo, ale w tej chwili nie zamierzałam narzekać. Nie był delikatny, tylko brał to, co należało do niego. Jego język wdzierał się do moich ust, a kolejne fale rozkoszy przepływały przeze mnie za każdym razem, gdy ssał lub kąsał moje wargi.

─ Proszę ─ powiedział, kiedy oderwał się ode mnie i przywrócił do pionu.

Na szczęście siedziałam, bo kolana miałam tak miękkie, że pewnie właśnie leżałabym na ziemi.

─ Co? ─ bąknęłam półprzytomnie.

─ Chciałaś, żebym ci przypomniał. A teraz jedz, bo jajecznica kompletnie nam wystygnie. Ruchy!

Usiadł obok ze swoją porcją. Jadł tak szybko, że przez chwilę miałam obawy, czy się nie udławi. Dokończyliśmy posiłek w ciszy, umyliśmy zęby i zebraliśmy się do wyjścia. Zarzuciłam płaszcz, a Renny wiatrówkę, ale zastanawiałam się jeszcze nad butami.

─ Masz w planach dużo chodzenia? ─ zapytałam.

─ Raczej nie, ale nie zakładaj szpilek ─ powiedział, widząc do których botków podąża mój wzrok. ─ Bardzo je lubię, ale tym razem mogą ci przeszkadzać.

Zdecydowałam się więc na sztyblety, złapałam torebkę i przerzuciłam sobie przez ramię.

─ Gotowa ─ zakomunikowałam.

─ Świetnie. To chodźmy.

Złapał mnie za rękę i pociągnął na ulicę. Z trzaskiem zamknął za nami drzwi. Zawieszona na kołatce trupia główka zakołysała się niebezpiecznie. Gwen byłaby niepocieszona, gdybyśmy ją zepsuli. Nim wykonaliśmy choć pierwszy krok, nasze okrycia rozwiał wiatr, niosący ze sobą suche kolorowe liście. Zadrżałam, zapięłam szczelniej płaszcz i spojrzałam na mojego towarzysza spod przymrużonych powiek.

─ Jesteś absolutnie pewny, że nie możemy zostać w domu? ─ zapytałam.

─ Zaufaj mi ─ odparł i posłał mi tak szeroki uśmiech, że po prostu nie mogłam go nie odwzajemnić.

Ruszyliśmy w stronę centrum. To stare miasto roztaczało swój czar o każdej porze roku, ale to jesień oddawała w pełni jego średniowieczny klimat. Chłodniejsze dni, jesienne barwy i często pochmurne niebo pasowały do niego idealnie. Cambridge zachowało się niemal w całości od początków swojego istnienia, więc przez chwilę można się było poczuć jak w innej epoce.

Oczywiście dopóki nie zatrąbi na ciebie jakiś idiota w sportowym aucie i nie przejdziesz obok pomarańczowo-fioletowo-zielonej witryny sklepowej. Lubiłam jesień, ale dekoracje na Halloween psuły mi nastrój zamiast go poprawiać.

Wzdłuż Silver Street ciągnęła się jedna z odnóg rzeki Cam, a na jej drugim brzegu był niewielki park. Często siadałam na kocu pod gałęziami tamtejszych wierzb i usiłowałam przyswoić jakąkolwiek wiedzę z zakresu farmakologii. Teraz ich kolorowe liście układały się w malowniczą mozaikę, a wiszące nisko nad horyzontem słońce przebijało się przez nie nieśmiało, dodatkowo potęgując bajkowy efekt.

Minęliśmy mury biblioteki Darwin College. Zaraz za nią znajdowało się wąskie przejście prowadzące nad wodę i właśnie tam zaciągnął mnie Renny.

─ Gdzie idziemy? ─ zapytałam po raz kolejny.

─ Tam. ─ Dumny jak paw wskazał na doki.

─ Punting? ─ zdziwiłam się.

─ O ile wiem, jeszcze nie miałaś okazji płynąć rzeką, a to największa atrakcja tego miasta. Rezerwację zrobiłem, zanim wpadłem na pomysł imprezy w Halloween, ale nie chciałem już odwoływać wycieczki ─ powiedział z lekkim zakłopotaniem, zapewne wywołanym moją zaskoczoną miną.

Podrapał się po głowie, przez co zmierzwił już i tak roztrzepane czarne włosy. Wyglądał tak uroczo z brakiem pewności siebie, że nie potrafiłam mu się oprzeć. Nie mogłam mu jednak tak łatwo odpuścić.

─ Czy ja wiem? Jest zimno, będę mokra, chce mi się spać... ─ marudziłam.

─ Nie daj się prosić. Przykryjemy się kocem i będziemy słuchać, jak jakiś gość opowiada historię Cambridge. Co na pewno nie będzie nudne! ─ zaznaczył, jakby przeraził się swoimi słowami. ─ A potem pójdziemy na bułeczki cynamonowe ─ dodał.

─ Dobra. Kupiłeś mnie tymi bułeczkami, ale jak zmarznę na kość, to będziesz mnie musiał rozgrzać ─ zaznaczyłam z uśmiechem.

─ Z przyjemnością. ─ Przyciągnął mnie do siebie i pocałował, dając tym samym znać, o jakiego rodzaju rozgrzewce myślał.

─ Chodziło mi o gorącą kawę, ale na taki układ też mogę przystać ─ zaśmiałam się i pozwoliłam poprowadzić się na nabrzeże.

Na delikatnych falach kołysały się tam szerokie drewniane łódki o płaskim dnie. Niektóre z nich miały na wąskich ławkach koce w niebieską kratę. Na ławeczce obok niewielkiego drewnianego domku przystrojonego w wydrążone dynie i pająki siedziało dwóch mężczyzn. Mimo słońca, które powoli ogrzewało powietrze, mieli na sobie grube puchowe kurtki, wełniane czapki i skórzane rękawiczki.

Renny chyba właśnie do nich zmierzał.

─ Dzień dobry ─ przywitał się. ─ Miałem rezerwację na dzisiaj.

Jeden z mężczyzn zmierzył nas obojętnym spojrzeniem i sięgnął po leżący obok zeszyt. Przekartkował go, a kiedy zatrzymał się w wybranym miejscu, zapytał:

─ Nazwisko?

─ Hornan.

─ Dla dwóch osób? ─ upewnił się.

─ Tak, tylko my.

─ W porządku. Jerry ─ zwrócił się do kolegi ─ zaprowadź państwa. Miłej wycieczki ─ powiedział bez cienia uśmiechu i z trzaskiem zamknął zeszyt.

Wspomniany Jerry, blondyn o jasnej karnacji, wstał i podszedł do najbliższej łódki. Pomógł nam wejść oraz podał dodatkowy koc, za co byłam mu wdzięczna. Stanął na dziobie i grubym kijem odepchnął nas od brzegu. Chwilę manewrował, żeby się odpowiednio ustawić, po czym powoli ruszył na północ w stronę mostu Silver Street.

Umościłam się wygodnie na ławeczce, a Renny przykrył nas szczelnie kocem. Poczułam jego ciepłą rękę obejmującą mnie w pasie. Kiedy przepłynęliśmy pod pierwszym mostem, nasz przewodnik w końcu się odezwał:

─ Witam. Mam na imię Jerry i opowiem wam nieco o rzece Cam oraz otaczających ją zabytkach. Za chwilę dopłyniemy do Mostu Matematycznego. Został on zaprojektowany przez Williama Etheridge'a i zbudowany przez Jamesa Essexa w 1749 roku. Podobno ci wybitni matematycy zbudowali go bez użycia gwoździ. Niestety zweryfikowanie tej legendy nie jest możliwe. Jacyś studenci kiedyś dla zabawy go rozłożyli, a potem nie byli w stanie złożyć ponownie według poprzedniego projektu.

─ Jakoś mnie to nie dziwi ─ mruknęłam, na co Renny parsknął pod nosem.

Drewniany mostek nie zrobił na mnie większego wrażenia, bo widywałam go za każdym razem, kiedy szłam na uczelnię. Ciekawie jednak było oglądać go z innej perspektywy, a nowe informacje spowodowały, że spojrzałam na niego z większym zainteresowaniem.

Jerry chyba nie przejął się moim komentarzem, ale z nieco sztucznym uśmiechem kontynuował swoją opowieść:

─ Rzeka Cam ma długość około sześćdziesięciu pięciu kilometrów. Jej źródło znajduje się w okolicy Ashwell. Łączy się z rzeką Great Ouse i wpada do Morza Północnego niedaleko King's Lynn.

─ Mówią ci coś te miejscowości? ─ szepnęłam do Renny'ego.

─ Nie. Nigdy nie byłem mocny z geografii. ─ Wzruszył ramionami i poprawił spadający koc.

Mijaliśmy właśnie jakiś idealnie przystrzyżony trawnik. Nie miałam pojęcia, na co komu taki łysy kawałek zieleni. Dużo bardziej interesująca była ścieżka po drugiej stronie, ciągnącą się między wodą a wysokimi drzewami. Lubiłam Cambridge za to, że budynki nie przytłaczały natury, a w jakiś sposób to wszystko próbowało ze sobą współgrać. Dróżka kończyła się przy kolejnym moście. W porannych promieniach słońca wydawał się złoty, ale chyba wykonano go z piaskowca.

─ Most King's College w obecnej formie został wybudowany w dziewiętnastym wieku. Wcześniej na jego miejscu stała drewniana kontsrukcja. Jest to jeden z najstarszych mostów na rzece Cam. To także ostatnie miejsce, w jakim mogły odbywać się legalne pojedynki.

To akurat mnie zaciekawiło. Wyzwanie do walki o rękę pięknej niewiasty było jednocześnie głupie i bardzo romantyczne. Nie miałam pojęcia, że właśnie tutaj było to możliwe najdłużej.

─ Gdybym miał się o ciebie bić, to byłaby to całkiem niezła sceneria ─ powiedział cicho Renny, a jego skryta pod kocem dłoń zsunęła się z mojej talii na biodro. Drugą rękę po chwili poczułam na swoim udzie.

─ Całe szczęście, że nie musisz tego robić. Z przykrością oglądałabym tę przystojną buźkę zbitą na kwaśne jabłko.

─ Jak śmiesz zakładać moją przegraną? ─ oburzył się. 

W tym czasie jego ręka powędrowała w ulubionym przeze mnie kierunku. Zbliżył twarz do mojej szyi i poczułam delikatny dotyk jego warg. 

─ Podoba mi się, kiedy tak się ubierasz. Te spodnie są bardzo cienkie.

Przeszedł mnie dreszcz, kiedy musnął zwieńczenie moich ud, a koc nagle przestał mi być potrzebny. Zerknęłam ukradkiem na Jerry'ego, ale ten wydawał się pochłonięty miarowym odpychaniem naszej łódki od dna kanału. Przypuszczam, że był przyzwyczajony do tego, że ludzie słuchają go tylko jednym uchem.

─ To są leginsy ─ sapnęłam.

Brawo, Lily. Tak jakby miało to jakiekolwiek znaczenie w tej chwili ─ pogratulowałam sobie w duchu.

Czułam łagodny nacisk palców Hornana. Przymknęłam na chwilę oczy. Miałam nadzieję, że wyglądam jakbym się ogrzewała w promieniach jesiennego słońca, ale moje myśli krążyły tylko wokół tej słodkiej tortury.

Zbyt szybko dotarliśmy do kolejnego mostu i Jerry znów się odezwał:

─ Następny jest most Clare College. Także jeden z najstarszych. Na jego balustradzie umieszczono czternaście kamiennych kul. Jednej z nich brakuje sporego kawałka. Podobno ówczesny zarządca miasta nie zapłacił kamieniarzowi kwoty, na jaką się umówili, więc ten zabrał segment ze sobą. Oczywiście bardziej prawdopodobne jest to, że część po prostu odpadła ze starości ─ zaśmiał się pod nosem, jakby to był świetny żart.

Mi nie było do śmiechu.

Renny coraz intensywniej napierał na mnie swoimi zręcznymi palcami, a ja tylko zaciskałam ręce na drewnianej ławce, żeby nie wydać z siebie żadnego dźwięku. Modliłam się w duchu, żeby koc ukrył nasze poczynania.

─ Ty łotrze. Od początku to planowałeś? Wycieczka? Dobre sobie ─ prychnęłam cicho.

─ Wycieczka też jest przyjemna. Jeśli chcesz, to z jednej przyjemności możemy zrezygnować ─ szepnął i przygryzł płatek mojego ucha.

Nie wytrzymałam.

Pisnęłam, a Jerry odwrócił się w naszą stronę. Renny uśmiechnął się do niego szeroko.

─ Te kaczki wydają coraz dziwniejsze odgłosy ─  powiedział.

Mężczyzna spojrzał na niego sceptycznie. Rozejrzałam się dookoła. Jak na złość nie pływało obok nas żadne ptactwo.

─ Po prawej mijamy budynki i ogrody Trinity Hall. ─ Jerry kontynuował swoją opowieść, a ja odetchnęłam z ulgą tylko po to, żeby po chwili ten oddech wstrzymać.

Renny wrócił do przerwanej czynności.

─ Chcesz mnie wykończyć ─ powiedziałam.

─ W pewnym sensie masz rację. ─ Chłopak posłał mi szelmowski uśmiech, na widok którego zrobiło mi się jeszcze goręcej.

─ Trinity College to największa jednostka na kampusie, założona przez króla Henryka VIII. Raz do roku odbywa się tu koncert chóru. Najpierw śpiewają z wież, a potem na rzece. Polecam się kiedyś udać. Piorunujący efekt. Jakby dźwięk był wszędzie ─ rozmarzył się.

Pierwszy raz zauważyłam na jego twarzy jakieś inne emocje niż znudzenie i wymuszony uśmiech. Było to na tyle zaskakujące, że przykuło moją uwagę na sekundę odwracając ją od dłoni Hornana między moimi nogami.

─ Trzydziestu jeden absolwentów Trinity Hall otrzymało Nagrodę Nobla ─ dodał.

To nudne zdanie przywróciło mnie znów w objęcia chłopaka, który był dużo ciekawszym obiektem od nieznanych mi noblistów. Do następnego mostu mieliśmy nieco czasu. Renny nie dawał mi już wytchnienia. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, do czego zmierzał. Albo do czego ja zmierzałam. Ściskałam uda wokół jego dłoni z taką siłą, że dziwiłam się, jakim cudem jest nią w stanie jeszcze poruszać, ale szło mu wybitnie dobrze. Wszystkie myśli rozpierzchły się po mojej głowie jak spłoszone sarenki. Zmieniłam nieco pozycję, aby ukryć twarz w jego swetrze. Złapałam za poły wiatrówki i trzymałam tak mocno, jakby od tego zależało moje życie.

Wełna podobno bardzo dobrze wytłumia dźwięki.

Jak się okazało, nie tylko ściany, ale także krzyk podczas orgazmu.

Byłam na tyle oszołomiona, że przez chwilę nie docierał do mnie żaden bodziec z zewnątrz. Jakbym była sama we wszechświecie. Nic nie słyszałam, widziałam tylko ciemność. Moje zakończenia nerwowe dostały chyba zawału, bo nie czułam nawet własnej skóry.

Za to dotarł do mnie zapach.

Korzenny i zmysłowy.

Mój ulubiony.

Uchyliłam powieki i zobaczyłam ciemne oczy Renny'ego, wpatrujące się we mnie intensywnie. Jego źrenice były tak szerokie, że przywodziły mi na myśl czarną dziurę, w której mogłabym się zatracić.

─ Jesteś diabelnie seksowna ─ szepnął.

─ Dziękuję ─ odpowiedziałam i uśmiechnęłam się szeroko. ─ Za komplement i całą resztę.

Nie potrafiłam się nim nasycić. Czasem przypominał mi narkotyk, choć miałam nadzieję, że to nie było dobre porównanie. Renny nie należał do toksyków, od których powinnam się trzymać z daleka.

Przynajmniej tak mi się wydawało.

─ Po prawej mijamy Bibliotekę Wren, otwartą w 1965 roku. Znajdziecie tam zbiory utworów między innymi Williama Shaekspeare'a oraz Isaaca Newtona, a także manuskrypt "Winnie-The-Pooh" ─ odezwał się Jerry, czym wytrącił nas z transu i sprowadził na ziemię.

Długi budynek z cegły wyłonił się za zakrętem rzeki zza innego, wykonanego z jasnego kamienia. Obydwa zniknęły jednak dość szybko, bo brzeg w tym miejscu był dość wysoki i wymurowany. Za to w oddali majaczył już przed nami kolejny most. Chyba nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak wiele ich tu było.

─ Dotarliśmy do St John's College. Jako jedyne kolegium, posiada dwa mosty. Jednym z nich jest Most Westchnień. Wykonany w stylu neogotyckim, nazwany tak przez królową Wiktorię na cześć mostu w Wenecji.

─ Czyli nie tylko gondole od nich zgapili ─ szepnęłam do Renny'ego, na co ten parsknął pod nosem.

Mimo wszystko most zrobił na mnie wrażenie. Ostro zwieńczone łuki i misterne zdobienia dawały poczucie dostojności, ale nie przepychu. Za to budynek kolegium przypominał mi jakieś opactwo. Mimo to obie budowle doskonale ze sobą współgrały, w przeciwieństwie do drugiego brzegu. Druga część kompleksu wykonana z czerwonej cegły odcinała się ostro od jasnego mostu.

─ Tutejsi studenci dwukrotnie wykazali się kreatywnością oraz brakiem szacunku dla zabytków i powiesili pod spodem małe samochody ─ kontynuował niewzruszony niczym Jerry.

─ Co? ─ Wymsknęło się Hornanowi. ─ Jakim cudem?

─ Ukradli łódki, a jak inaczej? ─ Przewodnik spojrzał na niego z politowaniem.

─ A dlaczego tak nazwano ten most? ─ zapytałam, żeby nieco go ugładzić.

─ A co innego można robić, patrząc na taką perłę architektury? Tylko westchnąć w zachwycie.

─ To ma sens ─ powiedziałam ciszej, czym ponownie wzbudziłam cichy śmiech mojego chłopaka.

─ Ty masz już chyba dość westchnień na dziś ─ mruknął rozbawiony.

Dźgnęłam go łokciem w żebra, ale on tylko przyciągnął mnie bliżej siebie.

Jerry zatrzymał łódkę. W tym miejscu z obu stron otaczały nas mury, co dawało przytłaczające wrażenie.

─ Tu kończy się nasza wycieczka. Mogę was wysadzić, ale możecie też wrócić ze mną. ─ Patrzył na nas wyczekująco.

Sądząc po jego minie to z chęcią by się nas pozbył. Nie potrafiłam go rozgryźć. Z jednej strony nadal zachwycał się tym miastem, a z drugiej chyba nie przepadał za ludźmi.

─ Wracamy rzeką ─ oznajmił Renny. ─ W końcu obiecałem ci bułeczki, Lily.

─ W takim razie zawracamy.

Nie czekając na to, czy mam coś do powiedzenia, Jerry wbił kij w dno rzeki i obrócił naszą łódkę. Powoli przemierzaliśmy tę samą trasę, tym razem w milczeniu. Było mi bardzo przyjemnie. Ból głowy dawno minął, ogrzewał mnie koc i mój chłopak, który zadbał też o inne formy rozrywki podczas tej wycieczki.

Z zaskoczeniem stwierdziłam, że cieszyłam się z tej porannej niespodzianki.

Kiedy wróciliśmy do doku przy Silver Street, Jerry pomógł nam wysiąść i pożegnał się uprzejmie, po czym zniknął w małym biurze rzecznych przewoźników.

─ To teraz bułeczki! ─ ucieszyłam się.

─ Tylko na to czekałaś? Nie podobały ci się inne atrakcje? ─ zapytał z błyskiem w oku Renny.

─ Inne atrakcje rozbudziły mój apetyt ─ odpowiedziałam i pociągnęłam go w kierunku schodów.

─ W takim razie może jednak wrócimy do domu?

─ Żebyś wyłgał się od obietnicy? W życiu! Będzie mi tak słodko po wizycie w cukierni, że resztę dnia spędzę leżąc na kanapie.

─ O ile Farren zdążył ją opuścić ─ zaśmiał się Renny.

─ No tak, nie wyglądało na to, żeby chciał się nią dzielić ─ spochmurniałam, ale wizja rozpływającego się w ustach deseru szybko przywróciła mi dobry nastrój. ─ W takim razie będę gnić w łóżku i oglądać seriale na Netfliksie.

─ Czy będzie mi dane dołączyć do tak wyszukanej rozrywki, o Pani? ─ Hornan skłonił się lekko, zamiatając ręką w powietrzu jak jakiś średniowieczny rycerz.

Zmierzyłam go wzrokiem od stóp do głów, udając, że oceniam jego przydatność.

─ Myślę, że znajdzie się dla ciebie jakieś zadanie ─ zdecydowałam z poważną miną, po czym wybuchnęłam śmiechem. ─ Chodźmy, bo już naprawdę zgłodniałam.

Przeszliśmy przez most Silver Street i spacerkiem dotarliśmy do piekarni Fitzbillies. Firma zaadaptowała na swoje potrzeby dwa lokale na parterze sąsiadujących ze sobą kamienic. W jednym znajdował się sklep, a w drugim kawiarnia. Złote napisy bardzo dobrze komponowały się z ciepłymi barwami na wystawie. Idealnie wypieczone bułeczki polane lukrem zachęcały do wejścia, a rozchodzący się w powietrzu słodki zapach sprawiał, że nie można było przejść obok obojętnie. Nie przeszkadzały mi nawet kiczowate dekoracje w postaci wiszącej w oknie czarownicy lecącej na miotle oraz plastikowych pająków łażących między słodyczami i wepchnięte wszędzie podobizny Jacka O'Lanterna.

─ Wejdźmy najpierw do sklepu ─ zaproponowałam. ─ Gwen mnie zabije, jeśli nie weźmiemy nic dla nich.

─ Jasne. Co powiesz na te do samodzielnego pieczenia?

─ Są takie? Byłoby idealnie. Świeże są najlepsze!

Renny pchnął drzwi i przepuścił mnie przodem. Przywitał nas dźwięk dzwoneczka zawieszonego nad wejściem oraz miły uśmiech młodej brunetki stojącej za drewnianą ladą. Wszystkie meble miały kolor dobrze wypieczonego chleba.

─ Czym mogę służyć? ─ zapytała.

─ Poprosimy sześć Chelsea Bun do upieczenia w domu ─ powiedziałam.

─ Sześć? ─ Renny spojrzał na mnie zaskoczony.

─ No co? Naprawdę myślisz, że Farren już sobie poszedł? On zeżre dwa, Rhogan też. A gdzie dla Gwen?

─ Racja. Poprosimy sześć ─ potwierdził, patrząc na sprzedawczynię.

Dziewczyna wyjęła odpowiednią ilość ze stojącej obok przeszklonej lodówki i zapakowała w firmowe turkusowe pudełko.

─ Coś jeszcze?

─ To wszystko ─ powiedziałam.

─ Dwadzieścia jeden funtów.

Brunetka przyjęła ode mnie pieniądze, po czym włożyła paczkę do reklamówki i podała Hornanowi. Życzyliśmy jej miłego dnia i wyszliśmy na zewnątrz tylko po to, by zaraz skręcić do drzwi obok. W kawiarni wnętrze było bardziej nowoczesne niż w sklepie. Jasne wyposażenie, sosnowa podłoga oraz białe ściany mocno kontrastowały z czarną fasadą.

Usiadłam przy wolnym stoliku i powiesiłam płaszcz na krześle, a Renny poszedł złożyć zamówienie. Chwilę musieliśmy poczekać, ale było warto.

Kelnerka przyniosła nam bułeczki i dwie kawy. Renny pił czarną, ale dla mnie zamówił coś innego niż zwykle. Spojrzałam na niego podejrzliwie.

─ Uznałem, że skoro mamy jesień, to może spróbujesz czegoś sezonowego. To dyniowe latte z cynamonem i imbirem ─ powiedział.

─ Hmm... ─ mruknęłam tylko, bo nie byłam przekonana do tego pomysłu, ale skoro już je zamówił, to zamierzałam je wypić.

Najpierw jednak sięgnęłam po bułeczkę. Odkroiłam kawałek i włożyłam do ust. Miękkie ciasto natychmiast zaczęło się rozpływać razem z lukrem, zostawiając po sobie miodowo-cynamonowy smak.

Niebo w gębie.

Renny tylko mnie obserwował, a kąciki jego ust lekko uniosły się w górę.

─ Lubię patrzeć, jak rozkoszujesz się jedzeniem. To mi zawsze o czymś przypomina ─ wyznał.

Jego oczy w tym momencie były tak ciemne jak kawa, która przed nim stała. O matko i córko. Ten mężczyzna działał na mnie bardziej pobudzająco od kofeiny.

─ Przestań tak patrzeć, bo się jeszcze udławię ─ zażartowałam, choć wcale nie było mi do śmiechu.

─ W takim razie udawaj, że mnie tu nie ma, bo nie zamierzam przestać.

Zabrał się do swojej bułeczki, ale nie spuszczał ze mnie wzroku. Wzięłam łyk dyniowego latte, bo jakoś zaschło mi w gardle. Było zaskakująco dobre. Sądziłam, że w połączeniu z lukrem wyda się mdłe, ale przyprawy i lekko gorzki smak nadały mu wyrazisty aromat.

Dokończyliśmy posiłek w milczeniu, ale bynajmniej nie w spokojnej atmosferze. Czułam, że akcja na łódce tylko rozbudziła apetyt Hornana i spodziewałam się, że po powrocie rzeczywiście resztę dnia spędzimy w łóżku. Tylko raczej nie nadrobię Wiedźmina. W sumie trzeci sezon i tak z każdym odcinkiem schodził coraz bardziej na psy.

Od jutra trzeba będzie wrócić do szarego życia studenta, ale dzisiaj chciałam jeszcze poudawać, że nic nie muszę, a wszystko mogę.

A Renny Hornan był do tego idealnym kompanem.

Niezależnie od pory roku.

***

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro