Rozdział Trzeci
Nika
Czasem nadchodzi taki moment, gdy wiesz, że dany dzień zmieni wszystko, co dotąd znane. Przeczucie, początkowo zainicjowane przez jedną sytuację, zmienia się w pewność, którą potwierdzają następujące wydarzenia. Tak odmienne od dotychczasowej rutyny, że aż świecą ostrzegawczo jak czerwona lampka. Świecą, lecz nic poza tym. Bo są jedynie ostrzeżeniem przed nieuniknionym.
Czuję, jak moje dotychczasowe życie właśnie zaczyna się sypać. Czuję, że nieprzypadkowo akurat dziś pojawił się ten chłopak, a zaraz po tym Wiwiana osłabła. Z jakiegoś powodu wiem, że właśnie dziś nastąpił ten dzień, w którym Gra wreszcie ruszy do przodu.
I sama nie wiem, czy się z tego cieszę.
Biegnę do leżącej na ziemi kobiety z obawą, że nie poczuję jej pulsu. Spodziewam się najgorszego, bo właśnie tego nauczyła mnie Gra. Każdy postęp może wymagać ofiary.
Upadam na kolana i przykładam palec do szyi kobiety. Jest! Wyczuwam delikatne pulsowanie tuż pod powierzchnią skóry.
— Wiwiano! — wołam, potrząsając jej ramię. — Wiwiano! — Dostrzegam delikatne drżenie powiek, więc kontynuuję nawoływanie. — Proszę, otwórz oczy.
— Nel...? — Jej usta ledwo się poruszają.
W tym samym momencie uświadamiam sobie obecność chłopaka. Stoi nade mną, a na jego twarzy wyraźnie maluje się niepewność i poczucie bezradności.
— Musimy ją zanieść do domu — postanawiam. — Pomożesz mi?
On tylko przytakuje i pochyla się nad leżącą kobietą, po czym bierze ją na ręce, jakby nic nie ważyła. Wydaje się bardzo drobna w jego ramionach, przytulona do szarej bluzy jak małe dziecko. Naturalny, brązowy odcień jej skóry stał się teraz przeraźliwie blady. Rzucam na nią ostatnie zaniepokojone spojrzenie, nim chłopak rusza w kierunku, z którego przybiegliśmy.
Pospiesznie zbieram chusty. Wiwiana nie umarła, dlatego nie mogę pozwolić, by jej życiowy dobytek pozostał na środku ulicy, zdany na łaskę uliczników. Zarzucam worki na plecy i doganiam chłopaka. Zauważam po drodze zaciekawione spojrzenia przechodniów, ale nie myślę o tym za dużo. W tym momencie najważniejsze jest zdrowie Wiwiany.
Gdy zrównuję się z chłopakiem, ten przyspiesza kroku. Instruuję go, w którym kierunku iść, choć odnoszę wrażenie, że skręca w odpowiednie uliczki szybciej, niż się odezwę. Nie pytam go o to, bo nie chcę przypadkiem wdać się z nim w dyskusję. Musimy dotrzeć do domu i wezwać lekarza, a nie – bawić się w przepychanki słowne. Chcę utrzymać jego milczący nastrój jak długo się da. Liczę, że i on dostrzega powagę tej sytuacji.
Spoglądam na twarz kobiety, która dała mi poczucie bezpieczeństwa, kiedy wszystko się rozpadło. Zaufała mi i pomogła, chociaż nie musiała. Powierzyła mi cały swój dobytek oraz samą siebie pod opiekę, a dla mnie stała się przyjaciółką i babcią – członkiem rodziny, której obecności tak bardzo mi brakuje w tym okropnym świecie. Jedną z tych swoich wyszywanych chustek choć częściowo przykryła dziurę ziejącą z mojego serca po stracie przyjaciół; otuliła szczelnie ranę i odwróciła moją uwagę od rozdzierającego umysł uczucia samotności. Zadbała o mnie.
A teraz mogę ją stracić.
Próbuję zahamować łzy cisnące się pod powieki. To nie jest właściwy czas. Wiwiana żyje i muszę ją uratować. Nawet jeśli wszystko się zmieni, ona musi przeżyć. Nie mogę pozwolić jej zginąć. Nie chcę, by kolejna osoba umierała na moich oczach. Czuję, jak moje serce zaczyna przyspieszać, a płuca z coraz większym trudem nabierają powietrza, gdy przed oczami pojawiają mi się wspomnienia śmierci i zdrady, których doświadczyłam w tej Grze. Próbuję się uspokoić, nie pozwolić ciemności zakryć mojego umysłu i utknąć w pułapce własnych myśli. Muszę działać.
Wyprzedzam chłopaka, by szybciej dotrzeć do obłażących z brązowej farby niskich drzwi w jednej z kamienic. Wkładam klucz do zamka, na co drewniana płyta otwiera się z głośnym skrzypieniem. Tak jak podejrzewałam, wewnątrz jest znacznie chłodniej – przez małe okno nigdy nie wpada tutaj słońce. Rzucam worki w kąt niewielkiego pomieszczenia, na które składa się wąskie łóżko z siennikiem i pogryziony przez korniki kredens. Chłopak kładzie Wiwianę na łóżku, podczas gdy ja biegnę do drugiego pokoju po miskę z wodą. Błyskawicznie wracam, po czym przykładam zmoczoną szmatkę do czoła kobiety.
— Wiwiano... — mówię, a jej powieki wreszcie się otwierają. Zamglony wzrok błądzi po naszych twarzach, wyraźnie nie mogąc odnaleźć ostrości. — Muszę sprowadzić lekarza. — Kieruję wzrok na chłopaka. — Zajmiesz się nią?
— Nie potrzebuję lekarza — mamrocze kobieta.
Patrzę na nią przerażona.
— Ja pójdę — słyszę męski głos niemal w tym samym momencie. — Gdzie go znajdę?
Przenoszę wdzięczne spojrzenie na blondyna. W jego oczach widzę, że traktuje sprawę poważnie. Pospiesznie daję mu wskazówki, na co on tylko kiwa głową i znika za drzwiami.
Przysiadam na łóżku i przykrywam kobietę kocem. Gdy dotykam jej dłoni, są chłodne, choć czoło ma gorące. Nie mam pojęcia, jak mogę jej pomóc.
— Już za późno na lekarza — odzywa się Wiwiana ledwo słyszalnym głosem. Na jej pomarszczonej twarzy pojawia się grymas bólu, gdy przełyka ślinę.
— Nie rozumiem... — mówię, choć w mojej głowie już pojawia się czerwona lampka. Uparcie jednak przykrywam ją kolejnymi płachtami materiału, by zakryć jej ostrzegawczy blask przed zbliżającą się serią nieszczęść.
— Jesteś dobrym dzieckiem. Troszczyłaś się o mnie, dbałaś... — Wykrzywia usta w delikatnym uśmiechu, który rozświetla całą jej twarz, a ciemne oczy spoglądają z dobrocią. Moja klatka piersiowa zaciska się, czuję rozlewające się ciepło oraz łzy nadchodzące do oczu. Chwyta moją dłoń w swoje, stwardniałe od wielu lat ciężkiej pracy. Ściskam ją i zaciskam wargi. Próbuję się nie rozpłakać. — Przyszłaś do mnie z ulicy. Nie chciałaś dużo. Nigdy nie chciałaś nic więcej poza dachem nad głową i wyżywieniem. Byłaś inna niż wszystkie dziewczęta... Wiedziałam, że jesteś wyjątkowa. Gdybym mogła mieć dzieci, pragnęłabym, by dały mi taką wnuczkę. Piękną dziewczynę o jeszcze piękniejszym sercu i duszy anioła. Jesteś cudem danym mi od bogów, córką i wnuczką jednocześnie... Zawsze ich pragnęłam.
Nie wiem, kiedy łzy zaczęły spływać po mojej twarzy ciurkiem. Szloch wydobywa się z gardła, ale mimo to próbuję się uśmiechać. Mój głos drży, gdy mówię:
— To zaszczyt być twoją wnuczką. — Przykładam jej spracowane dłonie do ust i całuję. — Uratowałaś mnie. Naprawdę uratowałaś. — Przypominam sobie, w jakim stanie opuściłam chatę królowej, jak zrujnowana byłam psychicznie po przybyciu do miasta. — Gdyby nie ty, nie wiem, co by się stało. Potrzebowałam zajęcia, by całkowicie się nie załamać, by mieć choć trochę motywacji do odnalezienia Drzwi. By nie siedzieć bezczynnie i czekać na jakikolwiek trop... Pomogłaś mi bardziej, niż sądzisz. Nigdy tego nie zapomnę. Jesteś wspaniałą babcią. Dałaś mi więcej niż dach nad głową, wyżywienie i pracę. Dałaś mi oparcie.
Dostrzegam łzę, która ścieka po jej policzku. Kąciki ust opadają w dół, a oczy zasnuwa smutek. Marszczę brwi, zastanawiając się, co powiedziałam nie tak.
— Dlatego mi źle, gdy muszę się przyznać, że cię okłamałam...
Otwieram szerzej oczy. W pierwszym odruchu chcę się odsunąć. Te słowa są dla mnie ciosem, który odrzuca wszelkie płachty z lampki alarmowej. Serce przyspiesza, oddech więźnie w gardle, a ja w rezultacie, zamiast się odsunąć, nieruchomieję. Nic więcej. Po prostu nie jestem w stanie zrobić ani powiedzieć cokolwiek.
Wiwiana to zauważa, dostrzegam, jak w jej oczach pojawia się panika, a czoło marszczy się, wyrażając ogromny ból.
— Przepraszam, to było egoistyczne. Pragnęłam zachować cię przy sobie jak najdłużej. Nie chciałam cię stracić. Odkładałam tę chwilę tak długo, jak tylko mogłam, bo stałaś się dla mnie rodziną, której tak długo mi brakowało... Najbliższą osobą...
— Wiwiano, proszę — przerywam jej — powiedz mi, o co chodzi. — Chociaż staram się, aby mój głos zabrzmiał uspokajająco, nawet dla mnie wypada chłodno.
— Dobrze, już dobrze, kochanie — odzywa się przestraszona, ściskając moje dłonie mocniej, po czym drżącą dłonią wskazuje na stojącą pod ścianą skrzynię. — Tam jest książka. O tych tam — marszczy brwi, intensywnie próbując sobie przypomnieć słowo — Drzwiach. O Drzwiach.
Jeszcze szerzej otwieram oczy, po czym zrywam się na równe nogi i w dwóch krokach pokonuję odległość dzielącą mnie od kufra na bieliznę. Otwieram wieko ze skrzypnięciem, po czym przekopuję się przez leżące we wnętrzu materiały.
— Jest drugie dno — słyszę. — Naciśnij przy prawej ściance.
Robię, co każę, a moim oczom ukazuje się księga oprawiona bordową skórą z metalowymi okuciami i zdobieniami przypominającymi te na Drzwiach. Moje ciało całe drży, gdy sięgam po nią i wyjmuję. Przyciskam do piersi, zaciskając wargę, by jeszcze bardziej się nie rozpłakać. Przez cały czas była na wyciągnięcie ręki...
— Jak mogłaś ją przede mną ukryć? — pytam, odwracając się do kobiety.
Gdy dostrzegam, że płacze, od razu żałuję, że powiedziałam to tak ostro. Przecież w końcu mi ją wskazała...
— Przepraszam — szepcze, a w jej mimice, głosie i spojrzeniu dostrzegam szczerość. Prawdziwy żal i wstyd. — Naprawdę przepraszam. Nie powinnam była odbierać ci szczęścia.
Podchodzę do niej, siadam na łóżku i po prostu przytulam. Nie wiem, co się stanie, ani ile pozostało jej jeszcze czasu. Modlę się, aby lekarz przybył lada moment, jednak wiem, że w Grze nie wystarczą modlitwy. A choć Wiwiana jest postacią wirtualną, dała mi złudzenie rodziny i pocieszała w najcięższych chwilach, gdy wspomnienia powracały.
— Mimo tego mi pomogłaś. Wiem, że mnie potrzebowałaś i... — Przełykam ślinę, z trudem wypowiadając następne słowa: — Wybaczam ci, bo mimo wszystko rozumiem, czemu to zrobiłaś.
Rozumiem, ale nie mogę powstrzymać goryczy, która rozlewa się po moim wnętrzu. Już na początku Gry mówiono mi, bym nikomu nie ufała, bo nikt nie jest tu dobry. A jednak Wiwiana była jedną z najbardziej życzliwych i kochanych osób, które tu spotkałam. Pełna dobroci, miłości, oddania dla innych. Bardzo się z nią związałam, traktując jak prawdziwą osobę. Nie miałam wyboru, musiałam udawać, że jest prawdziwa, żeby nie oszaleć z samotności. Udawanie mnie do niej przywiązało. Dało kolejne złudzenia, zbudowało zaufanie. Zdradziłam jej moją tajemnicę o poszukiwaniu Drzwi. Nie powiedziałam, co się stało, zanim do niej trafiłam. Wiedziała tylko, że nie jestem stąd i że pragnę wrócić do domu.
Ona jednak ukryła przede mną klucz do powrotu, bo za bardzo się do siebie zbliżyłyśmy. Po raz kolejny przez moje zaufanie straciłam cenny czas. Bo choć pomogła mi wyjść z najgorszych chwil tuż po powrocie do miasta, ja każdego dnia traciłam nadzieję na powrót. Każdego dnia umierałam po kawałku.
Czuję jej dotyk na plecach i wtedy orientuję się, że szlocham, cała się trzęsę, a kobieta powtarza w kółko do mojego ucha:
— Przepraszam, naprawdę żałuję. Przepraszam, dziecino. Nie zasłużyłaś. Zrobiłam ci okropną krzywdę.
Odsuwam się od niej ostrożnie i lekko unoszę kąciki ust.
— Dziękuję, że mi ją dałaś.
Odwzajemnia uśmiech, wpatrując się we mnie z miłością, a mi od razu mięknie serce. Nie potrafię być na nią zła. Potrzebowała mnie i pokochała jak wnuczkę. Wiedziała, że odejdę, gdy tylko da mi książkę.
— Oby ci się przysłużyła — szepcze. — Bądź dzielna, kochanie. Poradzisz sobie. Wrócisz do domu, wierzę w to. — Posyła mi ostatni uśmiech i wyciąga dłoń, by otrzeć łzy. Przykrywam ją swoją ręką, po czym wtulam się w jej skórę. — Poradzisz sobie.
Widzę, jak jej powieki powoli opadają na czarne tęczówki, a ręka słabnie.
— Nie, Wiwiano, nie możesz zasypiać! — Od razu zrywam się i próbuję ją obudzić. — Lekarz zaraz przybędzie! — wołam, wpadając w panikę. — Nie zostawiaj mnie... — Z mojego gardła po raz kolejny wydobywa się szloch.
Lecz jest już za późno. Klatka piersiowa przestała się unosić, głowa opadła bezwładnie na bok, ręka osłabła.
I w tym momencie słyszę skrzypnięcie drzwi.
— Sprowadziłem lekarza — dociera do mnie męski głos.
Przenoszę na niego spojrzenie, które chyba mówi wszystko, ponieważ chłopak, który właśnie wpadł do środka, teraz wpatruje się we mnie przerażony. Tuż za nim do pomieszczenia wkracza mężczyzna w białym kitlu z teczką w ręku. Podchodzi od razu do łóżka, wymijając blondyna. Odstawia torbę na malutki stoliczek, po czym nachyla się i przykłada palce do szyi Wiwiany.
— Nie żyje — mówi beznamiętnie, a ja z trudem próbuję powstrzymać kolejny wybuch płaczu.
Przytakuję.
Mężczyzna przekręca głowę w moją stronę. Sznurek łączący oprawki okrągłych okularów kołysze się złowrogo jak wahadło w starym zegarze nieubłaganie odmierzające jednakowe odcinki czasu.
— Wiem — szept z trudem przechodzi mi przez gardło. Nie wiem nawet, czy w ogóle było słychać, co powiedziałam. — Umarła przed chwilą.
— Powiadomić straż?
Kręcę przecząco głową.
Warga mi drży, gdy mężczyzna taksuje moją twarz wzrokiem. Ma niebieskie tęczówki bez wyrazu, jedne z tych nieruchomych. Takich, jakie mają strażnicy lub drugoplanowe postacie, które na pewno nie mają mi nigdy nic do powiedzenia. Są tylko pionkami zapełniającymi Grę – statystami bez duszy, z nieruchomą maską zamiast twarzy. Spuszczam wzrok, bo w tej chwili postać lekarza irytuje mnie bardziej, niż jakakolwiek do tej pory. Wiem, że są zaprogramowane w najprostszy sposób, ich ruchy są do bólu powtarzalne, gesty identyczne u wszystkich oraz posiadają ograniczoną liczbę kwestii. Nie da się z nimi porozmawiać. Nienawidzę momentów, gdy wpatrują się bez słowa, jakby spodziewając się mojej reakcji, choć tak naprawdę po prostu czekają na moment, w którym będą mogły wrócić do poprzednich czynności. Czekają na zakończenie rozmowy. Na kliknięcie „Do zobaczenia." przez gracza. Ale widok lekarza – osoby towarzyszącej bliskim przy łożu śmierci – o twarzy-masce, mnie przygniata. Przygniata świadomością, że wciąż jestem w Grze. Że właśnie zakończył się kolejny etap i muszę wejść w nowy, całkowicie nieznany. I to, co zbudowałam przez ostatnie dni, poczucie normalności i miłości, nie-samotności, właśnie się rozpadło jak domek z kart. Chowam twarz w dłoniach, próbując w ciemności swojego umysłu odnaleźć spokój. Bo stoję na krawędzi klifu i widzę falę sunącą w moim kierunku. To jest moment, w którym muszę wyobrazić sobie most, który przeniesie mnie na odległy brzeg. Nie mogę się cofnąć – ścieżki za mną już nie ma, jest tylko horyzont przede mną. I jeśli nie zobaczę mostu, będę jak ten fragment klifu, na którym stoję. Wraz z falą rozbryzgującą się na klifie – prędzej czy później, ale w końcu się osunie. Ze mną stojącą na jego szczycie.
Muszę zobaczyć most, na którego końcu są drzwi do domu. Muszę, bo nie mogę tu zostać. Muszę iść dalej.
Ciężar książki leżącej na moich kolanach jakby przybiera na wadze, przypominając o swoim istnieniu.
Pocieram twarz, aż decyduję się podnieść głowę i wstać. Lekarz wciąż wpatruje się we mnie bez ruchu. Odwzajemniam jego spojrzenie i już otwieram usta, by go odprawić, kiedy coś w jego wzroku się zmienia. Jakby błysk świadomości i zrozumienia. Prostuje się, a ja zamieram. Paraliżuje mnie strach, nie mogę się ruszyć.
— Ty... — odzywa się głosem, który naraz ma w sobie emocje i jest doskonale dobrany do chwili. — Jesteś poszukiwana! — Mężczyzna cofa się o krok, a na jego twarzy w jednej chwili pojawia się rozpoznanie i przerażenie. Tak nienaturalne dla tego typu postaci.
Wytrzeszczam oczy.
— Nie, to pomyłka... — Cudem wybudzam się z transu. Próbuję go powstrzymać, zasiać wątpliwość. — Na pewno mnie z kimś pomyliłeś...
— Jesteś narzeczoną księcia! — wykrzykuje piskliwym głosem, po czym wybiega przez drzwi. Po drodze odpycha w bok zdezorientowanego chłopaka, o którego obecności zapomniałam, ale nie o tym teraz myślę. Przeraża mnie coś znacznie gorszego.
Rozpoznał mnie. Naprawdę rozpoznał.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro