Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2 - Spaceruję po słońcu

- Dobrze, opowiedz nam jeszcze raz, Gabrielu - powiedział kolejny policjant, który przyszedł posłuchać historii o tych biednych dzieciach i kobiecie, których ojciec znęcał się latami nad nimi.
Zawsze zauważają takie rzeczy po tragedii, wcześniej nikt nic nie widzi. Nikt nie chce widzieć przemocy domowej, bitych dzieci, gwałconej matki. Nie rozumieją, dlaczego piętnastolatek ćpa, dlaczego wraz ze starszym bratem ciągle chodzą pobici, głodni.

Nikogo to nie obchodzi.

- Odkąd pamiętam znęcał się nad nami. Ile razy jeszcze będę musiał to powtarzać? - zakryłem twarz dłońmi, ciągnąc rurkę, która przypięto mi do dłoni przez wenflon. Leżałem w szpitalu. Nikt nie mówił o Casie, ciągle tylko pytali o to co się wydarzyło, nikt nie zapytał jak się czuję. - Bił mnie, brata, mamę... często krzywdził ją na naszych oczach. Łamał nam kości. Znęcał się też psychicznie, wzywał mnie od pedałów, darmozjadów... Nie byłem w stanie tego spamiętać - zerknąłem na tego faceta. Ciągle coś notował. Właściwie po co?

- Mów dalej - poprosił, gdy nagle przestałem.

- Mówiłem to już trzy razy, nie zamierzam tego powtarzać! Po prostu... pił. Był alkoholikiem. Widzisz jak wyglądam człowieku? Widziałeś moja mamę? Spójrz w jej oczy, zrozumiesz wtedy, że mój brat nie... Nie zabił go, bo mu się podobało, tak, był naćpany jak samolot, ale bronił nas! Ktoś w końcu się zajął tym wszystkim... Mój ojciec zasłużył na śmierć! - wybuchnąłem. Ile razy można opowiadać o tym samym?

Komisarz skinął głową i zamknął notes. Opuścił salę, do której przyszła pielęgniarka. Pewnie wezwał ją, żeby nafaszerowała mnie czymś na uspokojenie. Żałowałem, że nie ma tu Castiela. Był taki młody, pewnie się bał... Nawet nie pozwolili mi zobaczyć mamę. Kazali leżeć, bezczynnie. Lek, który mi podano sprawił, że poczułem się senny. Zawirowało mi przed oczami i odpadłem.

~○~

Kolejnego dnia pozwolili mi wstać. Mogłem pójść do mamy. Uparłem się, by pójść na własnych nogach. Pół szpitala widziało mój nagi tyłek, nie miałem własnej piżamy, zatem paradowałem w szpitalnej todze. Mama leżała na patologii ciąży. Jej stan nie był dobry, właściwie tragiczny.
Wszedłem do sali, uśmiechając się szczerze na jej widok.

- Cześć mamusiu - przywitałem się, starając się nie rozbeczeć. Prócz niej, znajdowały się tu dwie inne kobiety, ale akurat spały. Starałem się być cicho. Podszedłem do niej i złapałem ją za dłoń. Cholerne łzy cisnęły mi się do oczu. - Jak się masz? Boli Cię coś?

- Gabe...- uśmiechnęła się. Podniosła się nieco i odgarnęła mi włosy za uszy. - Synku, będziesz miał małą siostrę, wiesz?

- Siostrę? - zmarszczyłem lekko brwi, czyli nie poroniła. Wciąż miała dziecko tego potwora w sobie.

- Wiem co myślisz - dalej głaskała mnie po policzkach. - Ale ona taka nie będzie. Poradzimy sobie. Będzie naszą malutką księżniczką. Nadzieją. Nazwiemy ją tak. Hope - mówiła i się rozpłakała, jednak to były inne łzy, ona naprawdę czuła szczęście. Miałem cztery lata, gdy urodził się Castiel. Ojciec już wtedy często mnie lał. Tylko mnie. Mama jednak robiła wszystko, by Cassie nie wyrósł na dupka, na takiego potwora jakim był on. Nie wyrósł. Po prostu tego wszystkiego nie wytrzymał. Popadł w nałóg, ale na to nie zasłużył. Może mama miała rację, potrzebowaliśmy Nadziei.

- Hope - powtórzyłem.

- Tak... Ale teraz będziemy musieli żyć troszeczkę inaczej - zaczęła. Patrzyłem w jej błękitne, zmartwione oczy. - Muszę zostać w szpitalu do rozwiązania. Ciąża jest zagrożona, ja odwodniona, brak mi witamin... Płód nie rozwija się prawidłowo.

- Wiem. Mamy zasiłek... teraz jak nie ma... go to dostaniesz jeszcze jeden. Taki dla samotnej matki, prawda? Znam trochę prawo. No i dotację na wychowanie Casa. Wiem, że... już jestem za stary na utrzymanie przez państwo, ale poradzimy sobie. Ja zapiszę się z powrotem do szkoły, właściwie już to zrobiłem. Tylko niech mnie wypuszczą stąd i wracam do nauki. Zatrudnię się gdzieś... na pewno mnie przyjmą. Pomogę Ci mamo. Obiecuję. Będę takim synem jakiego... jakiego z-zawsze...

Nie wytrzymałem napięcia i się rozpłakałem na amen. Wtuliłem się w jej dłoń, którą mnie dotykała. Chciałem jej wynagrodzić wszystko, te całe lata cierpienia. Swoją bezużyteczność. Pomyślałem sobie nawet, że może dla jej szczęścia znajdę jakąś tanią gitarę i znów powrócę do grania. Lubiła jak grałem, ale ojciec zniszczył mój instrument kilka lat temu. Tak, zdecydowanie powinienem to zrobić. Będę jej grał co wieczór. I dla Hope. I Casa.

- Nie płacz, dobrze? - poprosiła mnie. - Słuchaj, spokojnie, maluchu...

-M-mamo ja mam dziewiętnaście lat - nie mogłem powstrzymać chichotu przez łzy.

- Przynajmniej udało się Ciebie rozśmieszyć - powiedziała. Miała magiczną moc wywoływania uśmiechu. - Powiedzieli mi dziś, że Castiel nie będzie sądzony. Uznano to za... nieszczęśliwy wypadek, przede wszystkim dlatego, że był pod wpływem narkotyków i... musiałam coś podpisać.

- Co, mamo?

Wypuściła głośno powietrze z ust.

- Cas spędzi miesiąc na odwyku, a później kolejne trzy w szpitalu psychiatrycznym, gdzie odbędzie się terapia - powiedziała, a ja pokręciłem głową. Castiel nie był wariatem. Tylko ojciec.

- Nie wierzę, że się na to zgodziłaś. Powinien zostać całkowicie uniewinniony!

- Musiałam. Cas... zaczął trochę panikować na przesłuchaniach, stwierdzili, że nie jest do końca poczytalny, ale to nie ma znaczenia, ważne, że my wiemy jak jest naprawdę, co gorsza... mógł zostać sądzony jak... jak dorosły, ponieważ dźgnął trzydzieści dwa razy. Trzydzieści dwa razy, Gabe - powtórzyła. - Były podejrzenia, że zrobił to specjalnie, rozumiesz? - płakała, zakrywając sobie usta. - A jedynymi świadkami zdarzenia jesteśmy my.

- Ale on jest dzieckiem mamo! - podniosłem się. - Jeszcze pięć lat temu nie potrafił powiedzieć dobrze litery "R" - chyba żadne słowa nie były w stanie opisać tego jak zły byłem na mamę. Odstawienie narkotyków po tak długim okresie ich przyjmowania nie należało do najprostszych rzeczy, mój brat na pewno cierpiał. Sam.

- Poradzi sobie. Jest silny.

Musiałem uwierzyć.

~○~

Mogłem wrócić już do domu kolejnego dnia. Żebra wciąż bolały, ale goiły się, dzięki ortezie. Stanąłem przed drzwiami i ciężko westchnąłem. Nacisnąłem klamkę. Uderzył mnie w nozdrza ostry smród... Niedokładnie byłem w stanie zidentyfikować ten zapach, jednak gdy wszedłem do kuchni... 

Krew. Wszędzie. Muchy. Ohyda. 

Wstrzymałem odruch wymiotny i zacząłem szukać środków czystości. Trzeba było to posprzątać. Nie skończyłem jednak na kuchni, by zająć myśli ogarnąłem cały dom. Nie należało to do najłatwiejszych zadań, ponieważ zaniedbaliśmy go wszyscy. Budynkowi przydałby się remont, na który i tak nie mieliśmy pieniędzy. Wyrzuciłem również wszystkie rzeczy tego skurwiela do śmietnika. Po chwili jednak doszedłem do wniosku, że to za mało. Zabrałem to do ogródka, ułożyłem w jeden wielki stos na trawie, układając dookoła tego kamienie. Znalazłem w garażu benzynę. Spaliłem to i skłamałbym, gdybym powiedział, że nie zrobiło mi to dobrze. Dało mi to wolność. 

Wróciłem do swojego pokoju z nożyczkami w ręku. Spojrzałem na swoje odbicie w małym lusterku. Zacząłem obcinać włosy, nie za bardzo, ponieważ pozostawiłem długość mniej więcej do policzków. Uśmiechałem się sam do siebie. W końcu zrobiłem coś, na co miałem ochotę. Zaczesałem włosy do tyłu.

- Nieźle wyglądasz, Gabe - zaśmiałem się. Właściwie naprawdę wyglądałem dobrze. W końcu.

Po południu odwiedziłem mamę, od razu zauważyła zmianę we mnie. Poinformowałem ją, że jutro mam pierwszy dzień w szkole i że po zajęciach będę starał się znaleźć pracę. Jej wieści przebiły moje. Mogłem odwiedzić Casa. Pocałowałem ją czule w czoło i pobiegłem na autobus. Jechałem na gapę, nie miałem pieniędzy na bilet. Modliłem się tylko w głowie o to, abym nie miał kontroli biletów. Los mi sprzyjał. Dotarłem do ośrodka odwykowego i trzymając dłoń na żebrach, wszedłem do budynku. Jakaś miła pani zaprowadziła mnie do sali widzeń, gdzie czekał na mnie braciszek. Wcześniej niestety musiałem zostać naprawdę dogłębnie przeszukany. Jednak to należało do formalności, dbali o to, by nikt nie przemycał dragów. Wszedłem do środka. Był blady, cała jego twarz lśniła od potu, jakby miał gorączke i nie wyglądał dobrze, pewnie po prostu przechodził oczyszczenie od tego syfu. W końcu.

- Cassie! - ucieszyłem się niezmiernie na jego widok i przytuliłem tak mocno, że chyba na nowo złamałem żebro. - Braciszku, tak się cieszę, że Cię widzę...

- G-Gabe - wykrztusił, objął mnie ale bardzo słabo. - zabierz mnie stąd, zabierz!

Odsunąłem się, marszcząc od razu brwi, nie spodobał mi się jego ton.

- Dlaczego? Cas, Ty musisz przejść odwyk. Skończysz szkole... i słuchaj. Będziemy mieli siostrzyczkę - starałem się go zając rozmową. - Mama Cię pozdrawia... Bardzo tęsknimy za Tobą.

- Nie dam rady, nie... Widzę go co noc, on co noc mnie atakuje. On wciąż tu jest! - złapał mocno mnie za bluzkę. Wystraszyłem się, patrząc mu w oczy. On się bał, a ja jego.

- Ojciec nie... Nie żyje, uspokój się.

- Żyje! Jest tu... Jak możesz go nie widzieć?! Siedzi z Tobą! Chce mnie zabić! Krzyczy... ZAMKNIJ SIĘ SKURWIELU, ZAMILCZ! - wrzasnął, a zaraz po tym skulił się. Podszedł do niego ochroniarz.

- Przykro mi, Novak musi wracać do swojego pokoju - oświadczył i zabrał mojego braciszka, nim zdążyłem zaprotestować. Jak niby miałem go w tym wszystkim wesprzeć?

Nie spodziewałem się, że aż tak źle z nim było. To zraniło mnie. Niewiarygodne, jak zniszczył mu życie. Jak zniszczył je nam. Wróciłem do domu pieszo, płakałem po drodze. Wpadłem prawie pod samochód, tak bardzo się zamyśliłem, nie zwracałem uwagi na prawdziwy świat w tamtej chwili.

- Jak leziesz, kretynie?! - kierowca starego, czarnego samochodu wychylił się przez otwarte okno. Miał nieco przydługie, blond włosy i aż stąd widziałem jak wiele ma piegów na twarzy.

- Wybacz, j-ja... - nie byłem w stanie nic więcej powiedzieć i po prostu uciekłem, płacząc. Powinienem być bardziej rozważnym człowiekiem.

- Serio Dean? Nie mogłeś być milszy?!

- On mi się wpieprzył pod koła, Sammy! - słyszałem jeszcze za sobą.

~○~

Szkoła. Mój pierwszy dzień w szkole. To znaczy teoretycznie pierwszy. Znów szedłem do drugiej klasy. Byłem przygotowany na to, że nie będę nikogo znał, że... Że mam zaległości i to spore, począwszy od tego, iż zaczynał się już drugi tydzień września, ale byłem pewny, że sobie poradzę. Ubrałem najlepsze ubrania jakie miałem i wyruszyłem pieszo. Nie miałem daleko, przechodziłem przez park, z niewiadomych powodów w głowie miałem utwór "walking on sunshine". Może ta piękna pogoda to spowodowała? Albo nowy etap w życiu? A może śpiew ptaków? Trzeba było tylko zebrać Casa do kupy i... i znaleźć pracę. Będzie świetnie.

Doszedłem do budynku z wielką ekscytacją. Znalazłem bez problemu swoją szafkę. Otaczali mnie ludzie w różnym wieku, jedni lepiej ubrani, gorzej, niektórzy byli czarni, inni żółci a jeszcze kolejni biali. Ludzie. Mogłem znów mieć z nimi kontakty. Uwielbiałem to robić, to znaczy spędzać z nimi czas. Moją pierwszą lekcją była biologia. Przyznaję, z trudem odnalazłem odpowiednią salę, musiałem przepychać się przez ludzi. Udało się tuż przed dzwonkiem. Nie miałem podręcznika. Nikt też nie chciał że mną usiąść. Właściwie... Nikt mnie nie zauważył.

Może jednak nie będzie tak świetnie?

__________________________________________________________

hej, to już drugi rozdział!

Jak wrażenia? Koniecznie dajcie znak w komentarzach co myślicie. Podoba się? 

pozdrawiam, krushnicbae

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro