[1,0] - Witamy w Harranie
Ocknąłem się, gdy z prawej strony poczułem narastające ciepło. Wrzasnąłem (nie wiedziałem, że byłem w stanie wydawać z siebie tak wysokie i głośne dźwięki), orientując się, że jakieś pół metra od mojej głowy szalał ogromny płomień. Chciałem wstać, ale coś przytrzymało mnie na siedzeniu. W panice zacząłem się szarpać na wszystkie strony, dopiero po chwili przypominając sobie, by odpiąć pasy bezpieczeństwa.
Zerknąłem w bok, gdzie miałem nadzieję zobaczyć mężczyznę, od którego pożyczyłem wcześniej gazetę, jednak nie znalazłem go tam. Zdążył już uciec? A może nie wybudził się z drzemki, nie zapiął pasów i, podczas gdy ja byłem nieprzytomny, jego ciało latało na wszystkie strony po pikującym samolocie?
Nie miałem czasu się zastanawiać nad losem sympatycznego dziadka, bo resztki zdrowego rozsądku podpowiadały mi, że musiałem uciekać jak najdalej się dało z tej cholernej maszyny. Bagaże podręczne i ogień tarasowały alejkę, dlatego przeszedłem przez siedzenia, zbliżając się na przód samolotu. Większość tyłu i prawa strona płonęła. Przemieszczałem się jak najszybciej umiałem, bojąc się, że samolot wybuchnie lada moment. Mój mózg nie rejestrował leżących wokół ciał pozostałych pasażerów, którzy mogli być równie dobrze nieprzytomni jak i martwi. Byłem w zbyt wielkim szoku, by racjonalnie myśleć o ratowaniu kogokolwiek prócz siebie. Gdzieś w głębi wiedziałem, że wyrzuty sumienia będą mnie dręczyć do końca życia. Oczywiście, jeśli udałoby mi się przeżyć najbliższe pięć minut i nie spłonąć razem z samolotem.
Dotarłem do drzwi, które, ku mojemu zaskoczeniu, były szeroko otwarte. Wypadłem przez nie, nie spodziewając się, że samolot utknął na jakichś niskich budynkach, mniej więcej na wysokości półtora metra od ziemi. Prawdopodobnie to, w jaki sposób pilotom udało się usadzić maszynę, zaważyło na tym, że nie wszyscy zginęli na miejscu. A przynajmniej nie ja.
Upadłem na twardą, ubitą ziemię, nie zdążywszy wyciągnąć rąk przed siebie, co uratowało mnie przed ich połamaniem. Wstałem, jęcząc z bólu i chwiejnym krokiem próbowałem odejść jak najdalej od wraku, co chwilę potykając się na prostej drodze. Przystanąłem dopiero kilka alejek garaży dalej, gdy stwierdziłem, że byłem już wystarczająco daleko. Obejrzałem się tylko po to, by zobaczyć stojący w płomieniach samolot w pełnej okazałości. Niesamowicie szumiało mi w głowie, twarz i oczy piekły od zbyt bliskiej styczności z ogniem, a zdarta skóra z łokci zaczynała nieprzyjemnie szczypać. Dopiero teraz pośród szumu zacząłem słyszeć swój własny, świszczący oddech, a nagły kaszel zaczął dawać mi się we znaki, kiedy tylko starałem się nabrać w płuca więcej powietrza.
Pomacałem się po kieszeniach i ku własnej uciesze wyczułem w lewej tylnej telefon. Szybko go wyciągnąłem i wyłączyłem tryb samolotowy. Czekałem na reakcję urządzenia minutę, dwie. Ręce trzęsły mi się jak nigdy w życiu, a nogi były niczym z waty, gdy dwie minuty przeciągnęły się do pięciu. Wpatrywałem się w ekran, będąc praktycznie pewnym, że za chwilę zobaczę na nim kilka kresek zasięgu i będę mógł zadzwonić po pomoc. Jednak z kilku minut zrobiło się kilkanaście, a ja stałbym tak dalej, wpatrując się w smartfona jak ostatni idiota, gdyby nie dziwny dźwięk, który usłyszałem za plecami.
Odwróciłem się powoli, przełykając zalegającą w gardle gęstą ślinę. Bałem się tego, co mogłem zobaczyć, nie mając pojęcia, czego tak naprawdę powinienem się spodziewać.
W końcu byłem w Harranie. W mieście naznaczonym epidemią. Tutaj mogło stać się dosłownie wszystko.
Kilka metrów ode mnie stał człowiek. Albo coś, co przypominało człowieka. Mężczyzna miał twarz porośniętą dziwnymi bąblami, a jego skóra przybrała żółto-brązowy, zgniły odcień. Ubrania były poszarpane, część koszuli zerwana. Ręce zwisały mu nienaturalnie luźno wzdłuż ciała.
Dopiero po chwili do mnie dotarło, co się działo - tuż przede mną stał najprawdziwszy zombie niczym te z The Walking Dead czy Resident Evil. Tylko, że to nie był cholerny serial, a mężczyzna przede mną nie był ucharakteryzowanym statystą. W jednej chwili zebrało mi się na płacz. Czyli to na tym polegała ta cholerna harrańska epidemia? Naprawdę miałem rację, porównując ją do filmów o zombie?
Przełknąłem ślinę, gdy żywy trup ruszył w moją stronę, najpierw bardzo powoli, ciągnąc za sobą lewą nogę. Stałem jak sparaliżowany, wciąż ściskając w dłoni telefon, jakby miał mi pomóc w jakikolwiek sposób.
I gdyby mężczyzna nie rzucił się nagle nieudolnym biegiem wprost na mnie, zapewne nie otrząsnąłbym się i nie zacząłbym uciekać. Odskoczyłem z krzykiem do tyłu, a zaraz potem wybrałem zupełnie losowy kierunek, w którym udałem się ile sił w nogach. Byle z dala od tej istoty i płonącego samolotu.
Nie zastanawiałem się nad tym, gdzie biegłem. Po prostu sprintowałem brudnymi ulicami miasta, mijając coraz to innych nieludzi, których w większości nawet nie zauważałem. Byłem jak w jakimś pieprzonym transie. Sam, na ulicach miasta pogrążonego w epidemii wirusa, który wywołał apokalipsę zombie. To nie mogła być prawda.
Nie miałem pojęcia ile zajęło mi bezsensowne kluczenie między budynkami wyjątkowo biednych dzielnic. Nigdy nie miałem zbyt dobrej orientacji w terenie. Szok i panika powoli ustępowały miejsca rozsądkowi, dlatego w końcu się zatrzymałem. Naraz poczułem ogromne zmęczenie, o mało nie wywracając się na nierównym chodniku. Oparłem się o ścianę jakiegoś sklepu i spojrzałem w górę, by po krótkiej chwili spokoju znowu spanikować, gdy tylko zobaczyłem, że słońce zaczynało chylić się ku zachodowi.
"Uspokój się, Jimin. Przestań panikować i myśl. Myśl, od tego zależy twoje życie" - powtarzałem sobie, stojąc przed budynkiem, który okazał się być opuszczoną apteką. Drzwi były uchylone, a coś podpowiedziało mi, że wejście tam będzie dobrym pomysłem. Chwyciłem więc klamkę i wślizgnąłem się do środka.
Rozejrzałem się po głównym pomieszczeniu. Było całkowicie zmasakrowane. Gdy zobaczyłem zwłoki leżące pod ścianą, z otwartą jamą brzuszną i większością wnętrzności na wierzchu, z trudem udało mi się powstrzymać odruch wymiotny. Wokół ciała kłębiło się mnóstwo much i innych robaków zwabionych okropnym odorem, o czym nie miałem nawet ochoty myśleć. Szybko przeszedłem na zaplecze, które również było tak samo ogołocone jak sklep. Widocznie ci, którzy przetrwali, wzięli stąd wszystko, co mogło im się przydać.
Westchnąłem ciężko, opierając się plecami o ścianę i zsuwając po niej na ziemię. Ukryłem twarz w dłoniach, już nie powstrzymując łez. Starałem się być możliwie jak najciszej, żeby żaden z potworów grasujących na zewnątrz mnie nie usłyszał. Niby nie były na tyle szybkie, żebym musiał uciekać przed nimi ciągłym sprintem, a wręcz ciężko szło im gonienie mnie, nawet gdy biegłem truchtem, jednak naprawdę wolałem jak na razie unikać spotkania z którymkolwiek z nich.
Do tego zapadała noc.
Czy po zachodzie słońca będą bardziej aktywni czy może pójdą spać? Co się stanie, jeśli jakiś mnie złapie? Czy ocaleńcy faktycznie istnieją? Jeśli tak, to gdzie mam ich znaleźć?
W mojej głowie kłębiło się mnóstwo pytań. Na żadne nie byłem w stanie udzielić racjonalnej odpowiedzi. To sprawiało, że wciąż nie mogłem przestać łkać, jak małe dziecko.
"Weź się w garść, masz ponad dwadzieścia lat, jesteś dorosłym facetem. Jakoś sobie poradzisz... "
Zaśmiałem się na tę myśl. Dobrze wiedziałem, że nie przetrwam tej nocy. Jedyne co miałem to latarka w telefonie bez zasięgu, za to z trzydziestoma procentami baterii, brudne ubrania, niewygodne (za to bardzo modne i drogie) buty, które okropnie obtarły mi stopy podczas szaleńczego biegu i łańcuszek z zawieszką w kształcie serduszka, który nosiłem zawsze i wszędzie - był to prezent od mamy, który dostałem na moje dziesiąte urodziny. Zmarła jeszcze w tym samym roku, w nieszczęśliwym wypadku samochodowym. Tak cholernie chciałem, żeby ta kobieta była teraz przy mnie i powiedziała, że wszystko będzie dobrze, że coś zaradzimy. Jednak nie było nikogo, kto by mnie pocieszył, a ja powoli godziłem się z myślą, że najprawdopodobniej niedługo do niej dołączę po tej drugiej stronie.
Ciemność zapadła naprawdę szybko, a kiedy w końcu to do mnie dotarło, postanowiłem wstać, co okazało się być dość trudnym zadaniem, gdyż nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Zachwiałem się, prawie upadając, już kolejny raz tego dnia. Udało mi się przytrzymać półki, zrzucając z niej jakieś papiery i puste butelki, które wylądowały na podłodze z hukiem.
Wstrzymałem oddech i zastygłem w bezruchu, nasłuchując. Cholera - pomyślałem, słysząc kroki w sklepowej części apteki. Nie mogłem tu zostać.
Podszedłem do tylnych drzwi na zapleczu i delikatnie nacisnąłem klamkę, która niestety nie chciała ustąpić. Miałem ochotę krzyknąć z frustracji, ale powstrzymałem się w ostatniej chwili. Po nieudanej próbie otwarcia okna, które (jak zauważyłem dopiero po pewnym czasie) było z zewnątrz zakratowane, nie zostało mi nic innego jak wyjście przez sklep, gdzie kręcił się jakiś potwór. Adrenalina podskoczyła mi od razu na myśl o zgrabnym wymijaniu zombie w ciasnym pomieszczeniu. Czułem, że coś pójdzie nie tak.
Wychyliłem się zza rogu, by zbadać sytuację. Nawet to, że moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności nie pomagało - nie widziałem kompletnie nic. Słyszałem jedynie ciche sapanie w kącie sklepu, mniej więcej w miejscu, gdzie leżały rozkładające się zwłoki, jeśli dobrze pamiętałem. Biorąc to za moją szansę na wydostanie się stamtąd, ruszyłem w stronę wyjścia, próbując nie wydać ani jednego dźwięku. Gdy przechodziłem najbliżej potwora, wstrzymałem oddech. Moje zdegustowanie i chęć zwrócenia ostatniego posiłku urosły do niewyobrażalnych rozmiarów, gdy usłyszałem mlaskanie.
"On je tego człowieka. On go... Cholera, nie myśl o tym, nie myśl o tym!"
W końcu dotarłem do upragnionych drzwi, które teraz były otwarte o wiele szerzej, niż je zostawiłem. Wyszedłem na zewnątrz i odetchnąłem z ulgą, jednak nie na długo. Księżyc nie dawał zbyt dużo światła i, oprócz kilku niebieskich punktów w oddali, nie dało się zobaczyć zbyt wiele. Ciekawiło mnie, czym były. Czyżby to właśnie tam chowali się ci, którym udało się przetrwać do tej pory?
Rozejrzałem się wokół, próbując wybrać niebieski punkt, który był najbliżej mnie. Jeśli moje przypuszczenia były trafne, to właśnie do któregoś z tych miejsc powinienem się udać, żeby mieć jakiekolwiek szanse na wyjście z tej patowej sytuacji.
Kiedy postanowiłem obrać jeden z jaśniejszych punktów za cel, wyjąłem telefon, aby włączyć latarkę i rozpocząć dalszą wędrówkę po Harranie.
Byle żeby nie dać się zabić.
Po kilkunastu minutach poziom naładowania mojego smartfona zaczął niebezpiecznie zbliżać się ku dwudziestu procentom. "Jeśli się rozładuje to będę głęboko w du-" nie zdążyłem dokończyć myśli, gdyż potknąłem się o wystający kawałek betonu na popękanej ulicy i upadłem prosto na maskę pozostawionego nieopodal auta, tym samym włączając jego alarm.
Po prostu bosko.
Zaraz po uruchomieniu się alarmu, usłyszałem tuż za sobą przeraźliwy ryk. Gwałtownie się odwróciłem, kierując światło latarki przed siebie, by zobaczyć najbardziej przerażającego potwora jakiego w życiu widziałem. Przy nim ten facet, którego dane mi było spotkać przy samolocie, wyglądał jak słodki, niewinny króliczek.
Bestia miała ponad dwa metry wzrostu, szerokie ramiona i dziwaczne kości, przywodzące na myśl macki, wystające z brzucha. Do tego całe jej ciało było porośnięte oślizgłą, mocno napiętą, białą tkanką, która w wielu miejscach sprawiała wrażenie przerwanej, odsłaniając ciemnoczerwone mięśnie. Z pyska wystawały ogromne kły, żuchwa była pęknięta na pół, ukazując wnętrze gardzieli, a żółte oczy wpatrywały się we mnie z furią.
Monstrum uniosło jedną łapę, kierując na mnie okropnie długie, ostro zakończone pazury. Byłem praktycznie pewien, że moja śmierć będzie szybka, ale za to bardzo bolesna. Zacisnąłem mocno oczy, odruchowo zakrywając się rękoma (tak jakby miało mi to jakkolwiek pomóc) i cofając jak najdalej się dało. Czekałem na ostateczny cios, jednak ten nie nadchodził.
Odsłoniłem się powoli, a to co ujrzałem, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Potwór właśnie cofał się, próbując wyjąć strzałę, wbitą w sam środek jego czoła i zasłaniając głowę wolnym ramieniem. Wydawał z siebie okropne dźwięki w akompaniamencie alarmu, który dalej rozbrzmiewał z auta, o które opierałem się pośladkami. Wokół nas rozchodziła się niebieska poświata światła UV, czy czegoś podobnego, co najwyraźniej mocno nie podobało się potworowi.
Chwilę później zarejestrowałem ruch tuż obok mojej głowy i zobaczyłem jak jakaś postać wdziera się w strumień światła mojej latarki, by dopaść oszołomioną bestię i jednym, zwinnym cięciem pozbawić ją głowy.
Wielkie cielsko upadło na ziemię, a ja po raz kolejny stałem w szoku, próbując wziąć się w garść. Niebieskie światło zaczęło przygasać, a ja dopiero wtedy zauważyłem kątem oka wypalającą się flarę, która musiała być jego źródłem.
- Chcesz zginąć, idioto?! - z transu wyrwał mnie dość wysoki, chłopięcy głos tuż przede mną. Szybko uniosłem latarkę, którą jak dotąd kierowałem na upadającą bestię. W świetle ukazała się postać, która mnie uratowała. A raczej została oślepiona mocnym światłem z mojego telefonu, zasłaniając twarz wolną ręką (w drugiej trzymała jakąś maczetę czy coś w tym rodzaju - kompletnie się na tym nie znałem, więc nie mogłem się wypowiedzieć). - Zgaś to, na litość boską...
- Przepraszam! - szybko się zreflektowałem i wyłączyłem światło, próbując przyzwyczaić oczy do ciemności.
Widziałem jak wyższy ode mnie brunet, do którego zupełnie nie pasował jego delikatny głos, szybko dopadł drzwi auta, otworzył je i uderzał bronią w deskę rozdzielczą, co wyłączyło wyjący alarm. Instynktownie podążyłem za nim, odklejając się od maski samochodu.
- Rusz się. Na pewno pół miasta to słyszało. Zarażeni i przemieńcy są bardzo wrażliwi na dźwięk.
Gdy tylko skończył mówić, usłyszałem kolejny ryk. Chłopak szybko wyjął zza paska coś, co okazało się być kolejną flarą. Otworzył ją i rzucił prosto pod nogi stwora, który zbliżył się do nas w zaledwie kilku susach. Wybuch niebieskiego światła oślepił nawet mnie, a nieznajomy ruszył biegiem, nakazując mi to samo tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Rzuciłem się za nim, mając nadzieję, że flara nie zgaśnie zbyt szybko. Biegliśmy między budynkami na złamanie karku. Niedługo jednak dało się usłyszeć, że ktoś lub coś ruszyło za nami w pogoń. A raczej kilka ktosiów i cosiów.
- Nawet nie myśl o tym, żeby się odwracać! - zastrzegł brunet, ponownie gwałtownie skręcając.
- Okej! - odkrzynąłem i starałem się jeszcze bardziej przyspieszyć, gdyż nieznajomy zaczął się ode mnie nieznacznie oddalać.
Maraton pomiędzy niskimi domkami zdawał się trwać w nieskończoność, dopóki nie wybiegliśmy zza rogu ostatniego z nich. Mieliśmy teraz przed sobą dwa ogromne bloki mieszkalne na bazie kwadratu, stojące obok siebie na lekkim, obudowanym wzniesieniu. Górowały nad częścią miasta, przez którą do tej pory się przedzieraliśmy, a rusztowania i dźwig stojący nieopodal sugerowały, że nie zostały jeszcze wykończone, gdy rozpoczęła się epidemia. Brunet dopadł do betonowych schodów wzniesienia, zwinnie się po nich wspinając, a ja zaraz za nim, ale z o wiele mniejszą gracją. Jeden z budynków był zewsząd otoczony niebieskim światłem, podobnym do tego z flary. Kiedy znaleźliśmy się na ich poziomie, wbrew wskazaniom chłopaka, obejrzałem się przez ramię.
Tuż za nami po schodach wskakiwały bestie podobne do tej, która wcześniej niemal pozbawiła mnie życia. Ich pobratymcy ruszyli na nas również z lewej i prawej, pozostawiając jedynie drogę naprzód, która prowadziła prosto do budynku. Wbiegliśmy do środka, przeskakując nad drucianym ogrodzeniem rozłożonym przed wejściem do bloku. Gdy tylko znaleźliśmy się w korytarzu, ktoś zamknął za nami drzwi, odcinając od świata na zewnątrz.
- Włączam napięcie! - krzyknął po angielsku ktoś stojący przy ścianie. Zerknąłem w tamtym kierunku, by napotkać spojrzeniem jakiegoś młodego chłopaka, najpewniej miejscowego. - Kook, co tam się stało?! Goniło was chyba z sześciu przemieńców! Nigdy nie widziałem tylu na raz!
- Jego pytaj - brunet wskazał palcem na mnie, odgarniając włosy, które przykleiły mu się do spoconego czoła. Oddychał równie ciężko co ja, opierając się wyprostowanymi rękoma o kolana, próbując w ten sposób trochę się uspokoić.
- Co tam się stało i kim ty w ogóle jesteś? - chłopak bez chwili wahania podszedł bliżej nas, patrząc mi prosto w oczy.
- Ja-a... no - zacząłem się jąkać pod wpływem jego surowego spojrzenia, ale nie byłem w stanie powiedzieć zbyt wiele. Serce wciąż biło mi jak oszalałe, a tysiące różnych myśli szumiało mi w głowie, siejąc większe spustoszenie niż tornado.
Cofnąłem się pod ścianę, unosząc ręce w obronnym geście, gdy podejrzliwy Turek pomachał mi jakąś rurką przed twarzą.
- No wyduś to z siebie! - warknął zniecierpliwiony, fukając z frustracją.
Wziąłem głęboki oddech i zerknąłem na tego całego Kooka, mając nadzieję, że udzieli mi jakieś pomocy, skoro zrobił to już wcześniej na ulicy. Ten bezbłędnie odczytał moją niemą prośbę i westchnął, prostując się.
- Ten geniusz uruchomił alarm w aucie na środku drogi, mniej więcej w połowie trasy do wioski rybackiej. Prawie dał się zabić przemieńcowi, a potem jeszcze stał jak ostatni debil zamiast zacząć uciekać. Skąd ty się w ogóle tutaj wziąłeś, co? - mówiąc dość ostro ostatnie zdanie, również spojrzał na mnie, marszcząc brwi.
Widocznie też był podenerwowany. Zresztą, co mu się dziwić? Przysporzyłem nieco problemów, a samo chodzenie po tym mieście nocą musiało być dla niego niezbyt przyjemnym zajęciem.
- Ja ... Mój samolot się tutaj rozbił i... Ugh, ja... - nie do końca byłem pewien, jak powinienem to przekazać.
- Ktoś jeszcze przeżył? - przerwał mi, zadając rzeczowe pytanie.
- Ja... nie wiem... - powiedziałem, spuszczając wzrok.
Zrobiło mi się okropnie głupio, że zainteresowałem się jedynie tym, by samemu uciec, zamiast upewnić się czy nikt nie potrzebuje mojej pomocy. Po prostu w panice starałem się ratować samego siebie. Wiedziałem, że tego pożałuję.
- Jak to nie wiesz?! - chłopak krzyknął na mnie, przez co miałem ochotę zapaść się pod ziemię. - Przecież ktoś mógł być ranny, zarażeni mogli go zjeść! Albo mógł wybuchnąć razem z samolotem!
- Ja naprawdę przepraszam! Zupełnie wtedy nie myślałem! - próbowałem się jakoś bronić, chociaż doskonale wiedziałem, że byłem winny.
Nagle usłyszałem tuż za sobą głęboki, męski głos, który przyprawił mnie niemal o zawał serca.
- Jungkookie, daj spokój, chłopak jest w szoku. Po tym, jak się rozdzieliliśmy, znalazłem dziewczynę, też z samolotu. Mówiła, że wyszła w ostatnim momencie i nikogo poza nią i kilkoma trupami nie było na pokładzie.
Odwróciłem się, żeby zobaczyć mężczyznę, do którego należał ów głos. Miał ciemny blond włosach z widocznymi odrostami, i, podobnie jak chłopak, który mnie uratował, wyglądał na mojego rodaka, a przynajmniej na azjatę. Uśmiechnął się do mnie miło, klepiąc mnie po ramieniu.
- Nie martw się, nie dałeś ciała aż tak bardzo - dodał, co chyba miało mnie pocieszyć. Ton mężczyzny nie zdradzał jakiejkolwiek ironii, więc albo był świetnym aktorem albo miał naprawdę dziwne usposobienie.
- Ale nic ci się nie stało, Kook? - odezwał się znowu miejscowy, patrząc na bruneta obok mnie.
Dopiero teraz mogłem się mu dokładniej przyjrzeć. Był ode mnie o głowę wyższy, a do tego bardzo dobrze zbudowany - jego mięśnie były widoczne nawet pod poprzecieraną, brudną koszulką, która naprawdę świetnie opinała jego ramiona. Z tym wszystkim kontrastowały jego delikatne, chłopięce rysy twarzy, a przez czarne włosy i oczy wyglądał naprawdę bosko.
Znaczy... po prostu był przystojny, okej? Co nie zmieniało faktu, że wciąż bałem się jakkolwiek do niego odezwać, czy nawet podziękować za ratunek. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kogo mógłbym polubić.
- Ech, w każdym razie... - burknął chłopak, niezbyt zadowolony z faktu, że musi puścić mi płazem mój kompletny brak altruizmu. - Udało mi się zebrać zrzut, była antyzyna, ale najpierw musiałem unieszkodliwić kilku ludzi Raisa - mruknął, wskazując dość dużą torbę, którą miał przewieszoną przez ramię. - Mam nadzieję, że fiolki się nie poobijały.
- Dobra robota, Jin będzie wniebowzięty, zresztą jak wszyscy. Może trochę osłodzi im to świadomość, że dzisiaj przybyły nam dwie nowe gęby do wyżywienia, a jedna do tego na pewno ugryziona - blondyn westchnął cicho, odbierając od Jungkooka torbę. - Pójdź lepiej odpocząć, a ty, Nowy - zwrócił się do mnie, lekko się uśmiechając. - Chodź. Pokażę ci co i jak.
Sezon na "co może pójść nie tak" uważam za otwarty!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro