prolog
MARO - saudade, saudade
Sehun nie pochodził z dobrej rodziny.
Jego bogactwo zaczynało się oraz kończyło na pewnym drewnianym pudełku, w które zwykł łapać zagubione nocą ćmy. Wychodził w ciepłe, letnie wieczory i pośród lepkiego niczym miód powietrza mknął na krótkich nóżkach, raz po raz podskakując o parę cali ku górze. Odgłos mokrej trawy, połyskującej pod niewielkimi stopami dziecka, mieszał się z przepełnionymi ekscytacją oddechami, co by urwać się dopiero w chwili, w której Sehun wybijał się nieco wyżej, wyciągając niewielkie rączki ku niebu. Wtedy przed oczyma Oh zaczynał migotać słodki pyłek drobnych skrzydełek. Wówczas mogły wydarzyć się dwie rzeczy: niewielki owad mógł albo znaleźć się w chłodnym uścisku pudełeczka, lub w zupełności umknąć wspomnianej pułapce, co by w towarzystwie niesamowitego szczęścia zniknąć w bezpiecznej ciemności. W przypadkach, w których jednak to Sehun wychodził z ów starcia zwycięsko, dziecięcą twarz rozświetlała cudowna radość, a spomiędzy jasnych ust wydobywał się okrzyk zwycięstwa. Wtedy Sehun wymyślał imię.
Imion za to posiadał w zanadrzu tysiące.
Od takich, którymi uprzednio nazywał swoje bionicle, poprzez te wyjęte z gazet jego ojca, kończąc aż na nazwach, które zasłyszał zaledwie przypadkiem i których znaczenie poznawał dopiero długie lata później. Tym samym w jego niewielkiej armii znajdowały się Winstony, znajdujące swój oryginał w wypłowiałej paczce papierosów, Mowgli, Marilyn, Stitch oraz - jego najnowszy, a zarazem najważniejszy okaz - Gatsby. Wielki Gatsby.
Kiedy już schowana w malutkim przedmiocie ćma uzyskała satysfakcjonujące dla niewielkiego Sehuna imię, ten na krótką chwilę siadał wśród zielonej trawy i poświęciwszy zaledwie ułamek momentu na pełne dumy westchnienie, przyciskał pojemniczek do klatki piersiowej, szczycąc go jednym, acz niesamowicie ciepłym uściskiem. Dziecięce oczy przepełniały się wtedy iskierkami szczęścia, zimne posłanie z rosy otulało wystające zza butów kostki, a uciekający z przyczepy kempingowej siarczysty krzyk tonął gdzieś pośród tego jednego aktu miłości, jaki Sehun wystosowywał w stronę niewielkiej ćmy.
Nie słyszał wtedy ani pobrzękiwania pobliskiej latarni, ani kłótni swoich rodziców. Słyszał jedynie obijanie się bezbronnych skrzydełek o twardą powierzchnię pudełka, a zamknięte nań stworzenie słyszało jedynie bicie jego serca.
Dla niego właśnie tym był dom.
Tym była rodzina.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro