Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Zbędna kontynuacja walentynkowa, czyli Sebard, bo tak (tytuł może ulec zmianie)

-----------------------------------

Żyję! Wbrew stanowi fizycznemu i psychicznego, czyli jak zwykle - standardowa walka o przetrwanie. W Walentynki nic się nie zmienia pod tym względem. Po krótkiej przerwie staje przed wami ten oto twór pod spodem... no i on sobie tak będzie stać, chyba że zabierzecie się za jego lekturę >3< ! 14 lutego jest zdecydowanie moją znienawidzoną datą, no ale jak już jest, to można go wykorzystać. One-shot walentynkowy to nie jest właściwie... właściwie to nawet nie jest one-shot... kolejnej części można się będzie spodziewać za jakiś czas. Może na słowiańskie święto zakochanych, o! Taki termin by mi całkiem odpowiadał :D.

---------------------

Wpatrywałem się w powolnie spływającą z kroplówki ciesz. Ostatnio było to jedno z niewielu zajęć, jakie praktykowałem, nie licząc spania i wpatrywania się w sufit. Byłem w, delikatnie mówiąc, nie najciekawszej sytuacji. Nie miałem siły ruszyć się ze szpitalnego łóżka. Lekarze nie chcieli mnie wypuścić, a z racji tego, że mieszkałem sam, nikt nie mógłby się mną zaopiekować. Poza tym pielęgniarki dotychczas nie znalazły sposobu, żeby wcisnąć we mnie szpitalne żarcie, dlatego leżałem przyczepiony do kroplówki i nikt nie chciał zagwarantować mi, kiedy dostanę wypis. O ile w ogóle go dostanę. Jakaś pielęgniarka rzuciła luźną sugestią, że powinni mnie przenieść dwa piętra wyżej, czyli na oddział psychiatryczny. Nie przejąłem się tym zbytnio. Jeśli tylko ktoś przyniósł mi notatki z wykładów, które chcąc nie chcąc zmuszony byłem opuścić, to mogę tam siedzieć aż do sesji.

Przez okno widziałem wieczorne niebo. Leki przeciwbólowe nie pomagały mi w łączeniu podstawowych faktów. Zdążyłem już nawet stracić rachubę czasu. Nie żebym w tej chwila była mi ona niezbędna, jednak miło by było wiedzieć, ile dokładnie przebywam w wysterylizowanej sali. Z komórki, z którą tutaj trafiłem, nie korzystałem. Schowana była w torbie, a mi nie chciało się jej wyciągać tylko po to, żeby sprawdzić godzinę.

Ciekawe, czy mama wie, że tutaj jestem. Możliwe, że któraś pielęgniarka powiedziała mi, że została poinformowana. Cóż... moja rodzicielka faktycznie mogła się zbytnio nie przejąć stanem zdrowia swojego jedynego dziecka. Ostatnio nasze relacje strasznie się popsuły... nie do końca wiedziałem, o co tak właściwie się posprzeczaliśmy. Pewnie o to, że jestem rodzinnym wyrzutkiem i aspołeczną zakałą, ale na to niewiele byłem w stanie poradzić. A co więcej - nie chciało mi się z tym walczyć. Dopilnowałem jedynie, żeby o moim „wypadku" poinformowano dziekanat, a resztą niespecjalnie się przejmowałem.

Odgarnąłem przetłuszczone włosy opadające mi na czoło z wigorem godnym anemika. Chciałem móc się wreszcie umyć samemu. Gdyby dano mi trochę czasu poradziłbym sobie z tym sam, ale pielęgniarki nie rozpatrywały moich próśb zbyt przychylnie. Byłbym w stanie to znieść, gdyby jeszcze nie patrzyły się na mnie przepełnionymi współczuciem oczami. Nie musiały mi przypominać, że wyglądałem jak uosobienie anoreksji, cały czas miałem to na uwadze.

Chciałem wrócić do swoich własnych czterech ścian nadal przepuszczających wrzaski nieznośnych sąsiadów. Wrócić do nauki i do dość monotonnego życia, w którym wyczekiwałem na odpoczynek. Gdy wreszcie mogłem bezkarnie nic nie robić, miałem wyrzuty sumienia, że się opieprzam. To takie durne.

Pomyśleć, że mogłem się najzwyczajniej w świecie wykrwawić i nie borykać się teraz z żadnymi problemami. Chociaż faktycznie wykrwawienie się na chodniku nie było moim wyobrażeniem idealnego zgonu. Miałoby to zadatki na groteskową dramaturgię.

Uniosłem prawą dłoń i przyjrzałem się jej. Skórę miałem niezdrowo bladą wręcz trupią. Pewnie z pyska też nie wyglądałem teraz najlepiej. Może powinni wlepić moje zdjęcie do encyklopedii medycznej pod hasłem „anemia pokrwotoczna", mógłbym dzięki temu liznąć trochę sławy w lekarskim środowisku, hah...

Opuściłem z powrotem kończynę, która zaczęła powoli drętwieć. Ciężko było nazwać szpitalną pościel miłą w dotyku, ale z racji tego, że nie miałem co zrobić z rękoma, gładziłem ją i miętosiłem palcami. Brakowało mi moich poduszek, na których ostatnimi czasy nie miałem okazji się wylegiwać. Tak to jest jak w sumie śpi się przy biurku. I je się przy biurku, o ile w ogóle się je.

Nie do końca wiedziałem, co właściwie mi przyświecało, gdy zostałem studenckim ascetą, ale wbrew pozorom nie było mi wcale tak źle. Oddałem się w całości nauce i nie przejmowałem się niczym innym poza nią. Nie użalałem się nad swoim konającym życiem towarzyskim ani nic z tych rzeczy, więc czułem się całkiem w porządku, zwłaszcza gdy mogłem zająć się w nocy podręcznikami zamiast bezmyślnie gapić się w ścianę, bo akurat sen do mnie nie przychodził. Nie miałem nic przeciwko poświęcaniu całej możliwej uwagi studiom, przecież niewiele poza nimi mi pozostało.

Westchnąłem. Doszedłem do wniosku, że miałem za dużo czasu na rozmyślanie nad swoim nędznym żywotem i że do niczego dobrego to nie doprowadzi.

Nie przejąłem się zbytnio, kiedy dotarł do mnie odgłos uchylanych drzwi do mojej sali. Czasem pielęgniarki zaglądały do mnie bez słowa, najwyraźniej sprawdzając, czy jeszcze oddycham.

– Umm...hej? – Usłyszałem. Głos nie wydał mi się znajomy, a poza tym był męski, dlatego nie była to z pewnością żadna z pielęgniarek. Odwróciłem głowę, żeby móc poinformować kogoś, że najwyraźniej pomyliły mu się sale. Liczyłem na to, że nie zobaczę księdza z ostatnim namaszczeniem, trochę by to podkopało moje i tak beznadziejne samopoczucie. Okazało się, że jest coś gorszego od księdza...

– Proszę cię, wyjdź. – Starałem się, żeby zabrzmiało to jak najmniej wrednie, a że ledwo miałem siłę mówić efekt był całkiem niezły, choć trochę okraszony chrypą. Odwróciłem głowę w stronę drugiego końca sali.

Najchętniej przewróciłbym się na bok, żeby odwrócić się plecami do niechcianego gościa, ale naprawdę nie umiałem wykrzesać z siebie tyle siły. Poza tym nie chciałem przypadkowo naruszyć wenflonu, a jakoś długość rurki doprowadzającej do niego zawartość kroplówki, nie wydawała mi się wystarczająca na taki manewr.

Towarzystwo Barda było ostatnią rzeczą, na jaką miałem w tej chwili ochotę. Eufemistycznie powiem, że pożegnaliśmy się ostatnio w mało sprzyjających okolicznościach i nie zamierzałem do tego dnia wracać nigdy więcej. Nie spodziewałem się zobaczyć go kiedykolwiek później, jednak na przywitanie wyszła mu irytacja zamiast zdziwienia.

– Wiem, że to nie jest najlepszy moment, żeby się z tobą zobaczyć. – Żaden moment nie byłby odpowiedni, idioto. – Zobaczyłem twoje nazwisko w wiadomościach i to, co się stało. Nie mogłem tak po prostu tego zignorować. – Podszedł bliżej, zdejmując z głowy czapkę z daszkiem. – Zachowałeś się jak bohater – powiedział całkiem poważnie.

Skrzywiłem się, słysząc ostatnie zdanie. Pośpieszyłem więc z wyjaśnieniem:

– Jasne. Akurat biegłem na wykład i wpieprzyłem się na linię strzału. Kwintesencja heroizmu. Myślisz, że naprawdę poświęciłbym się, żeby ratować obcą kobietę? Chyba mnie przeceniasz – warknąłem, żeby po chwili wziąć głęboki wdech, któremu towarzyszyły lekko niepokojące świsty. – Nie wierz we wszystko, co przeczytasz w internecie – skwitowałem sytuację.

Tak, właśnie w taki idiotyczny sposób tutaj trafiłem. Przypadkowo postrzelił mnie w udo jakiś ćpun, który postanowił, że zastrzeli sobie kobietę na ulicy. Sytuacja pozbawiona jakiegokolwiek sensu, ale tak właśnie było. Szczęście w nieszczęściu oberwałem tylko w udo, a choć krwią obryzgałem chodnik na całej jego szerokości, to poza tym nikt nie ucierpiał. Nie licząc tego ćpuna. Prędko znalazł się pod opieką klawiszy.

– A teraz nalegam, zostaw mnie w spokoju i sobie grzecznie idź. Chyba że wolisz, żeby ktoś cię stąd wyprowadził, to też się da załatwić, jeśli ci na tym zależy. – Wbiłem wzrok w parapet znajdującego się naprzeciwko mnie okna, żeby tylko nie patrzeć na blondyna.

Nie mogłem powiedzieć, że jakoś szczególnie za nim tęskniłem. Nie brakowało mi go. Po prostu jednego dnia był, drugiego już nie, nie widziałem sensu, żeby to rozgrzebywać każdego następnego wieczora.

– Sebastianie, proszę – zaczął, ale nie mogłem już dłużej powstrzymywać się od posłania mu nienawistnego spojrzenia. Nie mogłem znieść, gdy ktoś zwracał się do mnie po imieniu tak po prostu. Naruszało to moją spaczoną granicę przyzwoitości, a Bard bynajmniej nie był upoważnioną do tego osobą. – Przepraszam. Naprawdę mi przykro. – powiedział, gdy spuściłem z niego przesycony pasywną agresją wzrok.

Nie zamierzałem wdawać się z nim w dyskusje ani nic podobnego. Nie chciałem też fatygować szpitalnego personelu, żeby się nim zajęła. Zamierzałem po prostu w milczeniu poczekać, aż znudzi mu się bezskuteczne zagadywanie mnie i sobie pójdzie lub do wieczornego obchodu, kiedy lekarz go przegoni. Skrzyżowałbym ręce i zrobił nadąsaną minę, ale niespecjalnie miałem ochotę się na to wysilać, więc zostałem przy anemicznej posępności.

Blondyn gadał...

... i gadał...

... i gadał...

Przepraszał, opowiadał, co działo się u niego przez „czas naszej rozłąki", potem znów przepraszał. Od czasu do czasu przeplatał to wszystko monologiem o swoim skretynieniu (dobrze, że chociaż w tym się zgadzaliśmy). Jeszcze więcej przepraszania, jęków, zawodzeń i zgrzytania zębami. Nie wiem, czy nie łapało się to pod zakłócanie odpoczynku chorego, rannego czy jak zwał, tak zwał.

Kiedy wreszcie mojemu prywatnemu natrętowi odebrało siły do mielenia jadaczką, usiadł na podłodze przy łóżku, opuszczając bezradnie swój tępy łeb. Na szczęście nie podłączyli mnie do żadnej aparatury, ale coś czuję, że gdyby tak było, blondyn usiadłby na jakiejś rurce, ewentualnie dupskiem odłączył jakiś kabel i po ptakach.

– Jestem głupi, tak głupi! – Przywalił czołem w metalową konstrukcję łóżka na tyle mocno, że aż poczułem drgania. – Przepraszam, naprawdę przepraszam.

– Zrozumiałem za pierwszym razem, nie musiałeś tego powtarzać sto trzydzieści cztery razy. Właściwie nie byłem zły, miałem w poważaniu to, co się z tobą dzieje i nadal mam, więc teraz sobie idź, chyba że chcesz przyprowadzić mi jakiegoś dobrego anestezjologa albo pielęgniarkę z wiadrem hydroksyzyny.

– To znaczy, że się nie gniewasz?! – Mężczyzna poderwać się dość gwałtownie z podłogi. Reszta komunikatu najwyraźniej nie została odebrana i uleciała w eter...

– Ja pieprzę, że też mnie nikt nie słucha – Nie planowałem głośno wyrażać swojego niezadowolenia tym faktem, ale jakoś nie zdołałem się w porę powstrzymać. Moja zwyczajowa, chłodna taktowność stwierdziła, że w sumie też ma mnie dość i mogę sobie być chamem, ona rezygnuje. – Idź sobie. Zostaw mnie w spokoju i nie rób zamieszania w życiorysie. Czego dokładnie nie rozumiesz w takich prostych słowa? Mogę je przyozdobić przekleństwami, jeśli to pomoże ci przyswoić ich znaczenie. – Może jego wizyta nie mi na rękę, ale przynajmniej podniosło mi się ciśnienie i ogarniające mnie zobojętnienie ustąpiło miejsca uczuciom niższego rzędu. – Odwal się ode mnie.

Czy naprawdę był tak głupi, ze nie potrafił pojąć, jak bardzo jego obecność jest niepożądana?

– W takim razie słucham, czego byś chciał ode mnie? Możesz pominąć wstęp z przepraszaniem.

Niezgrabnie podniosłem się do siadu, pomagając sobie obolałymi rękami. Jeśli blondyn tak na mnie działa, to jeszcze się okaże, że nie pytając nikogo o opinię, sobie stąd wyjdę i tyle mnie służba zdrowia widziała.

– No...ten... – Entuzjazm gdzieś wyparował najwidoczniej razem z elokwencją. – Chciałem, żebyś mi wybaczył... i...

– I...? Co potem? Nasza zabawa w dom się skończyła, chyba masz tego świadomość.

Nie znalazłem lepszego określenia na naszą kilkudniową relację niż „zabawa w dom", choć nie miała tym dla mnie być. Po świętach Bard wrócił do pracy, ale i tak pomieszkiwał u mnie. Kiedy zostawał na noc, wstawałem wcześniej od niego i robiłem mu kawę. Siadałem do nauki, gdy wychodził. Czasem czekałem z ciepłym jedzeniem na jego powrót, czasem wychodziliśmy zjeść coś na mieście. Miła, pozbawiona patologii sielanka, dlatego też nie trwała zbyt długo. Normalność i stabilność w jakichkolwiek relacjach się mnie nie trzymały, więc prędzej czy później wszystko szło się jebać, odwieczna kolej rzeczy. Pokłóciliśmy się o coś błahego przed jego powrotem do domu, nie wymieniliśmy się numerami, nie znaliśmy swoich nazwisk (może dlatego wszystko było takie cudowne, anonimowość dawała specyficzne poczucie bezpieczeństwa), kontakt się urwał i tyle. Przerwa świąteczna się skończyła, dlatego powrót do rzeczywistości nie zajął mi wiele czasu.

Miałem ochotę się wściekać. Nie po to odsuwałem się od wszystkich możliwych ludzi, żeby on mi tu teraz wchodził i robił zamieszanie w poukładanej psychice. Nie chciałem, żeby niszczył przyjęty przeze mnie obraz mojego życia, a on z pewnością to zrobi. Chcący albo niechcący, gówno mnie to obchodzi, niech on po prostu idzie precz!

Wpatrywałem się w niego całkiem obojętnym wzrokiem, przypominając sobie w międzyczasie wszystkie przekleństwa w trzech językach, którymi posługiwałem się biegle. Czekałem, aż odpowie mi cokolwiek, żebym mógł go sprowadzić do poziomu dna, nie przejmując się późniejszymi wyrzutami sumienia. Nie życzyłem sobie przeprosin z jego strony. Prawdę mówiąc, wydawało mi się, że to ja powinienem przeprosić jego, ale ja nie chciałem wracać do tego, co między nami było.

– Nie wiem, co dalej. Nie sądziłem, że przyjmiesz moje przeprosiny, dlatego się nad tym nie zastanawiałem. – Podrapał się po rzadkim zaroście. – Widząc cię w takim stanie mam jedynie ochotę się tobą zaopiekować. – Wydawało mi się, że ma ochotę ciągnąć to dalej, ale przerwałem mu.

– Nie potrzebuję niańki. Umiem o siebie zadbać – stwierdziłem, dając mu do zrozumienia, że nie potrzebuję jego łaski, opieki, asysty czy czegokolwiek innego, co miałby mi do zaoferowania.

– Skoro umiesz, to dlaczego wyglądasz jak skóra i kości? – zapytał.

Choć nie sądziłem, żeby to było złośliwe, poczułem się lekko urażony. Zawsze byłem chudy, jednak ostatnimi czasy przeszedłem samego siebie. Wcześniej udawało mi się odsuwać od siebie widmo niedowagi, tym razem jednak wygrała. Z pustym żołądkiem uczyło mi się lepiej, dlatego jadałem dość rzadko. Nawet jeśli wiedziałem jakie spustoszenie w organizmie poczyni to na dłuższą metę, to nie przejmowałem się swoim zdrowiem szczególnie. Dopóki chowałem wystające gnaty pod ubraniem i nie patrzyłem w lustru na wychudłą twarz, czułem się całkiem w porządku. Irytowały mnie co prawda rzucane od czasu ciekawskie lub współczujące spojrzenia profesorów czy koleżanek ze studiów, z którymi niekiedy rozmawiałem. Opinia innych ludzi nieszczególnie mnie interesowała.

– Skończmy lepiej tę rozmowę, bo ona do niczego nie doprowadzi. – Nie zamierzałem odpowiadać na postawione pytanie. To nic, że w ogóle nie zamierzałem wdawać się w dyskusję, tym razem po prostu mi nie wyszło.

– Zostanę na trochę w Seattle – stwierdził po chwili. – Zajmę się tobą przez jakiś czas, o ile oczywiście mi na to pozwolisz, a potem zniknę z twojego życia, co ty na to?

Nie znikłby tak po prostu. Nie wydawało mi się to możliwe.

– Nie jesteś mi tego winien. Możesz wracać do domu.

Ani on nie zamierzał być odprawiony z kwitkiem, ani ja nie zamierzałem dawać za wygraną.

----------------------------

Bez zbędnego pośpiechu sączyłem sok z kartonika. Zrobiło mi się już lepiej, a przynajmniej starałem się sprawiać wrażenie cudownie ozdrowiałego, żebym mógł już wyjść do domu. Codziennie na porannym i wieczornym obchodzi kiwałem głową, kiedy pielęgniarki pytały się mnie, czy czuję że mój stan się poprawił. Zmieniły mi wenflon i opatrunek na udzie. Wszystko wskazywało na to, ze będę mieć fajną pamiątkę w okrągławej blizny.

Patrząc za okno, miałem wrażenie, że byłem przykuty do szpitalnego łóżka całe wieki. Skrzywiłem się na myśl o koszmarnych odleżynach, które mogłoby to spowodować. W każdym razie poza chwilami, w których ktoś otwierał okno, a do pokoju wpływało chłodne powietrze, nie czułem, żeby cokolwiek łączyło mnie ze światem na zewnątrz. Jakbym poza czterema białymi ścianami nie było już niczego więcej. Wychodząc do toalety, ciągnąc przy tym za sobą stojak z kroplówką, przekonywałem się, że pewnym jest dla mnie jeszcze korytarz. Nie działo się na nim nic specjalnego. Czasem wydawało mi się, że grupka pacjentów w średnim wieku wymyka się na balkon zapalić papierosy, a chwile później ktoś ich za to ruga, ale poza tym większe ekscesy nie miały miejsca.

Nieśpiesznie wodziłem wzrokiem po zapełnionych tekstem stronach nudnawej książki. Ciężko było nazwać wyznania starej panny o swoim żywocie porywającymi, ale na razie nie miałem nic lepszego do czytania. Referencyjną wartość spożycia umieszczoną na kartoniku soczku znałem już chyba na pamięć. To samo mogłem powiedzieć o tekście umieszczonym na kroplówce.

Zerknąłem nad pożółkły papier. Bard spał, siedząc na krześle, a głowę trzymając na łóżku. Obślinił pościel na wysokości mojego piszczela. Jako że jest intelektualnym osłem, nie dał się stąd wykurzyć praktycznie ani na chwilę. Nie przemawiały do niego żadne argumenty, więc wyszło na to, że został. Nie tak, że wykorzystywałem go możliwie jak najmocniej się dało i to z tego powodu był taki zmęczony. Ja mu tylko kazałem chodzić po soki i czasem po pisma popularno-naukowe, a to że on nie spał, to już nie moja wina. Mówiłem mu każdego dnia, żeby się ode mnie odstosunkował, on odmawiał, ja robiłem niewielką aferę i tak dzień za dniem.

Trąciłem go lekko, kiedy zaczął chrapać. Nie zrobiło to na nim wielkiego wrażenia.

Oceniłem wagę książki. Nie była ciężka, nie miała też twardej okładki...

Tępe pacnięcie, a następnie oburzone chrumknięcie upewniło mnie, że trafiłem.

– Za co to?!

– Za ślinienie i chrapanie. Jak chcesz kimać, rób to tam, gdzie się zatrzymałeś albo koczuj w poczekalni. – Nie zamierzałem być dla niego miły. Nie dość że się mnie nie słucha, to jeszcze... nie wiem co, ale nie słucha się mnie, to jest wystarczający powód.

Ziewnął donośnie, wytykając przy tym język zupełnie jak pies.

– Idę przytulić automat z kawą. – Przeciągnął się.

– Przynieś mi czekoladę – rzuciłem od niechcenia, sięgając ponownie po książkę. – Tylko uważaj, ten automat jest wredną kupą złomu.

Lekarz obiecał mi, że jak do jutra rana mój stan się nie pogorszy, to jutro mnie wypuszczą. Przyjąłem tę informację z właściwym sobie opanowaniem, choć gdybym miał siłę, może pokusiłbym się o skakanie ze szczęścia. Dodatkowo ostrzegł mnie, że jeśli trafię do nich ponownie tym razem z powodu niedożywienia, to przetrzymają mnie dużo dłużej. Odpowiedziałem mu, że nie zamierzam prędko wracać tutaj z powrotem, co oczywiście nie miało zabrzmieć pretensjonalnie, jednakowoż uosobienie gbura trochę ten zamiar popsuło.

Nie mając nikogo innego, zmuszony byłem poprosić Barda, żeby przyniósł mi jakieś ubranie z mieszkania. Niechętnie wręczyłem mu klucze.

– Mogę prosić o twój numer telefonu? – zapytał zanim wyszedł ze szpitala.

– Po co?

– Na wszelki wypadek. Gdybym nie wiedział, co wziąć, albo jakbyś sobie jeszcze o czymś przypomniał – zasugerował. Nie był to zły pomysł. Mimo że nie chciałem pokazywać, w jakim stopniu jestem w stanie mu zaufać, przystałem na niego.

– Daj komórkę. – Wyciągnąłem rękę, na której za chwilę zostały stary, poobijany samsung.

Zapisałem się w kontaktach pod hasłem „Sebastian", nadal nie widząc potrzeby, żeby wyjawiać blondynowi swoje nazwisko.

Zwróciłem właścicielowi niewielkie urządzenie. Pożegnaliśmy się zdawkowo, zresztą i tak mieliśmy się ponownie zobaczyć za jakaś godzinę. Nie pamiętałem dokładnie, w jakim stanie zostawiłem swoje mieszkanie. Nie należałem do bałaganiarzy, więc wątpiłem, żebym nieporządkiem popsuł sobie opinię w oczach Barda. Nie żeby jakoś specjalnie mi na niej zależało.

----------------------------

Następnego dnia, wyciągnięto mi wenflon. Przyzwyczaiłem się już do kroplówki, była w gruncie rzeczy całkiem wygodna, dlatego było mi jakoś dziwnie żegnać się z nią. Przebrałem się w przyniesione przez Barda ubrania. Schowałem swoje rzeczy do torby, z którą tutaj trafiłem, krzywiąc się na schowany w niej nietknięty notatnik.

Stojąc jednak w holu ogromnego budynku, nie byłem już tego taki pewien. Za szklaną przyciemnianą oddzielającą mnie od ulicy, widziałem przejeżdżające samochody i masy ludzi przemieszczających się w przeciwne sobie strony. Zacisnąłem dłoń, która zaczynała się nieznośnie pocić, na pasku od torby.

– Coś się stało? – zapytał blondyn, widząc moją nietęgą minę. Nadal nie odczepił się ode mnie.

– Nie całkiem... – mruknąłem, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w przestrzeń przepełnioną nieznajomymi.

Nie chciałem wychodzić na zewnątrz. Zagojona rana w nodze zapulsowała przeszywającym do kości bólem, ale szczerze mówiąc, to było moim najmniejszym problemem. Nawet jeśli wiedziałem, że nie ma możliwości, żeby ktoś mnie „przypadkowo postrzelił" drugi raz, to i tak nie chciałem się z tym mierzyć. Po tylu latach przeżytych w wielkich miastach nagle zacząłem się ich obawiać.

Zapewne wyglądaliśmy głupio stojąc jak kołki przed głównym wejściem, ale nikt tego nie skomentował. Personel miał ważniejsze rzeczy na głowie, niż czyjś problem z wyjściem do domu. Miałem ochotę uciekać, gdy jakiś mężczyzna najzwyczajniej w świecie otworzył szklane drzwi o masywnych klamkach. Nie wiedziałem, co miałem ze sobą zrobić. Chciałem móc wtedy wyparować.

– Na pewno wszystko jest w porządku? – Bard próbował złapać ze mną kontakt, choć odniosło to mierny skutek. – Hej? – Zbliżył się do mnie, uważając jednak, żeby nie zrazić mnie swoją nachalnością. – Możemy jeszcze tutaj poczekać, jeśli nie jesteś w stanie spokojnie wyjść – powiedział spokojnie, gdy domyślił się o co mi chodzi.

Chciałem mu odpowiedzieć cokolwiek, ale nie byłem w stanie ułożyć zdania, czy wydukać choćby słowa. Nie mogłem się nawet zmusić do zwykłego ruchu głową. Szukałem za szybą twarzy mężczyzny, który mnie postrzelił.

Nie znajdę go. Jest w areszcie, prawda?

Dopiero muśnięcie obcych palców na mojej dłoni wyrwało mnie z letargu. Wciągnąłem zachłannie powietrze do płuc, mając wrażenie, że przez kilka minut nie oddychałem. Zanim zdążyłem zaprotestować blondyn splótł niezgrabnie swoje palce z moimi.

– Idziemy? – Uśmiechnął się głupkowato, co jeszcze bardziej zbiło mnie z tropu. Co się właściwie stało?

Przez chwilę patrzyłem się na niego jak na debila (którym w istocie był). Szarpnąłem ręką, żeby ją wyswobodzić.

– Ludzie się patrzą, kretynie – odparłem chłodno, jakbym potrzebował się przed nim usprawiedliwiać.

Wytarłem wilgotną rękę w ciemnozielona koszulkę, próbując na szybko wymyślić jakiś stosowny plan działania. Przecież nie będę robił z siebie skończonej ofiary losu.

– Może złapię taksówkę?

----------------------------

Wyciągnąłem z kieszeni klucze, które Bard oddał mi poprzedniego dnia. Podróż taksówką była chyba tylko odrobinę mniejszą męką niż wracanie tutaj na pieszo. Przynajmniej dostałem się do swojego azylu wcześniej niż przewidywałem.

– Możesz już mnie zostawić – rzuciłem do stojącego za mną mężczyzny.

– Pan doktor powiedział mi, że mam pilnować, żebyś się dobrze odżywiał – stwierdził, zamykając za nami drzwi.

Nie wiedziałem, że zdążył wejść z moim lekarzem prowadzącym w komitywę.

– Aha... A przestawiłeś mu się jako...?

– Nie jako twój kochanek – odpowiedział zupełnie poważnie, po czym podparł się o ścianę i zaczął rozwiązywać adidasy.

Jakim cudem on znów jest w moim domu..?

Ogarnąłem wzrokiem niewielką, lekko zagraconą kuchnię. Przy zlewie nadal zalegały kubki z resztkami kawy w towarzystwie szklanek po sokach i ubrudzony talerz. Nie było mnie chyba na tyle długo, by cokolwiek zdążyło się popsuć, dlatego inspekcję lodówki i szafek odłożyłem na potem.

Odwiesiłem torbę na krzesło, a potem wyjrzałem przez okno. Okolica wydała mi się podejrzanie opustoszała, dlatego zrobiłem pożytek z zasłon. Zapaliłem światło, gdyż w pomieszczeniu zrobiło się trochę ciemniej.

– Chcesz kawę czy coś?

– Nie, dzięki.

Mnie potrzeba było czegoś, czym mógłbym zająć dłonie, a kubek z ciepłym napojem zawsze się w tej roli sprawdzał.

– Spodziewałem się, że w pierwszej kolejności pognasz pod prysznic.

Gdy mi o tym przypomniał, faktycznie odczułem naglącą potrzebę skorzystania z własnej łazienki. Wprawdzie udało mi się raz umyć włosy w szpitalu, ale nie było to łatwe ani przyjemne. Nie cierpiałem publicznych pryszniców.

– W takim razie chyba pójdę – stwierdziłem.

– Okay... to może ja skołuję coś do żarcia w tym czasie? Chińszczyzna na wynos czy coś podobnego?

– Jak ci się chce, to idź, mnie obojętnie. – W sumie nie chciałem, żeby pałętał mi się sam po mieszkaniu. Nie miałem chyba nic do ukrycia, nie sądziłem też, że Bard grzebałby mi w rzeczach czy coś podobnego, ale i tak wolałem mieć go na oku, jeśli już koniecznie musi mnie pilnować.

Poczekałem, aż wyjdzie „upolować coś", jak to ujął, a potem zaszyłem się w łazience. Dokładnie przyjrzałem się ścianom. Pilnowałem, żeby przypadkiem nie wdał mi się tutaj jakiś grzyb czy inne cholerstwo. O resztę mieszkania nie obawiałem się aż tak, ale sprawdzałem od czasu do czasu różne zakamarki w kuchni i własnym pokoju.

Oparłem się o zamknięte drzwi. Słabe światło kinkietu starczyło, żeby oświetlić klaustrofobicznie niewielką klitkę.

Musiałem zastanowić się, co powinienem teraz zrobić. Nie mogłem przecież zaryglować się w domu. Miałem studia do skończenia. Nie było opcji, żebym zamknął się w domu i olewał wszystko, bo przeraża mnie wizja wyjścia na ulicę, no do cholery jasnej! Jeszcze faktycznie trafie oddział psychiatryczny i będzie pozamiatane.

Ściągnąłem z siebie koszulkę. Od razu otoczył mnie chłód panujący w pomieszczeniu. Chyba to dzięki niemu powstrzymałem się od przywalenia głową w ścianę. W sumie opuściły mnie wszystkie siły i chęci do dalszej egzystencji, dlatego zsunąłem się po ścianie i cłopnąłem na podłogę. Westchnąłem ciemiężniczo. Drzwi wbijały mi się w wystające łopatki.

Po dłuższej chwili wstałem. W końcu nie mogłem się ociągać, jeśli chciałem być w miarę do życia, zanim Bard wróci. Czułem się niezręcznie z tym, że traktuje mnie tak życzliwie, zwłaszcza że traktowałem go jak nieznośnego natręta. Chciałbym go zapytać, dlaczego jest taki zobowiązany wobec mnie, jednak wątpiłem, bym uzyskał poważną i satysfakcjonującą mnie odpowiedź.

Wszedłem do kabiny, od razu oblewając się utęsknionym wrzątkiem. Mógłbym tak stać godzinami, gdyby nie szkoda było mi czasu. Ściany prysznica od razu pokryły się parą.

Wtarłem w wilgotne włosy szampon. Po przedramionach spłynęła mi mleczna piana. Starałem się wyłączyć myślenie, choć jak zwykle nie wychodziło mi to za dobrze. Na dodatek organizm uświadomił sobie, że wreszcie znalazł się na swoich śmieciach i może pozwolić sobie na pewne nieprzyzwoitości. Skrzywiłem się. Nie zamierzałem sobie dogadzać w tej chwili, poza tym potrzeba nie była jeszcze aż tak nagląca, więc czekałem, aż po prostu przeminie. Nie zamierzałem dawać za wygraną własnej chuci, nie upadłem jeszcze tak nisko.

Spłukałem włosy zimną wodą, licząc na to, że sprowadzi mnie to na ziemię. Pomogło, chociaż musiałbym oszaleć, żeby nazwać taki środek przyjemnym. Zaczesałem kosmyki, które przykleiły mi się do czoła, do tyłu, a za moment usłyszałem pukanie.

– To tylko ja. – Usłyszałem głos zza drzwi. – Skrzydełka będą ci odpowiadać? Jeszcze mogę się przebiec po coś innego.

– Mogą być. Zaraz wyjdę. – Nie siliłem się na krzyk, dlatego nie miałem pewności, że usłyszał.

Złapałem za pierwszy z brzegu ręcznik i wytarłem się pośpiesznie. Nie spodziewałem się, że tak szybko wróci. Nawet nie kojarzyłem żadnego znajdującego się niedaleko fast-foodu, dlatego nie było niczym dziwnym, że nie spodziewałem się tak szybkiego powrotu blondyna. Osuszyłem włosy na tyle, żeby nie kapała z nich woda, i odwiesiłem ręcznik na stary grzejnik. Założyłem te same ubrania co rano. Przyległy odrobinę do jeszcze wilgotnego gdzieniegdzie ciała.

Zanim założyłem spodnie, przyjrzałem się swojej nowej bliźnie. Kilka już miałem, ale żadna nie rzucała się tak w oczy. Rozważałem przez moment zrobienie sobie tatuażu w tym miejscu, ale stwierdziłem, że nie jest mi to potrzebne. Nigdy wcześniej nie pomyślałem, że chciałbym mieć tatuaż. Nie pomyślałem też, że ktoś może mnie bezceremonialne postrzelić w udo.

Otworzyłem powoli drzwi łazienki, zupełnie jakbym się obawiał, że zaraz ktoś mnie napadnie. Oczywiście nic takiego nie miało miejsca, a ja miałem ochotę strzelić sobie w głowę. Chociaż nie, strzelić to złe słowo. Ygh...

– Biegłeś? – zapytałem, widząc zdyszanego Barda, który skinął głową. – Głupiś – stwierdziłem, a po chwili dodałem jeszcze: – Poczekałbym.

Zerknąłem na stojące na stole dość dużych rozmiarów pudełko.

On chyba nie oczekuje, że zjem choćby połowę z tego, prawda?

– Wszystko w porządku? – Stojąc u progu kuchni i wpatrując się niepewnie w zapakowane jedzenie, raczej nie wyglądałem normalnie.

– Chyba nie jestem głodny. – Trzewia, jeśli w ogóle jakieś się jeszcze ostały, ścisnęły się w trzęsącą masę.

– Na pewno? Może zjesz chociaż trochę? – Nie mogłem odeprzeć wrażenia, że mówi do mnie jak do dziecka.

– Może potem.

Stanęło na tym, że wykręciłem się od obiadu na chwilę. Bard, za moim pozwoleniem, bo nie wiedzieć czemu stwierdził, że powinien je mieć, zabrał się do jedzenia. Usiadłem na krześle po drugiej stronie niewielkiego stołu, zajmując się uprzednio zaparzoną kawą. Zapach ostrych przypraw i pieczonego mięsa wdzierał mi się do nosa, a choć zdecydowana większość ludzi uznałaby go za przyjemny i rozbudzający apetyt, mnie przyprawiał o nieprzyjemny ucisk w żołądku, który jednak nie był głodem.

Wpatrywałem się w stopniowo rosnącą na talerzyku kupkę kurzych kości. Podałem blondynowi papierowy ręcznik, żeby miał w co wytrzeć dłonie, kiedy skończy.

– Spróbuj chociaż. – Uniósł pudełko i podstawił mi je pod nos, na co odsunąłem się błyskawicznie. – No daaaalej... – Potrząsnął nim wymownie. – Na samej kawie długo nie pociągniesz.

Ugryzłem się w język, zanim zdążyłem powiedzieć „patrz i ucz się" czy coś równie głupiego.

Złapałem za pierwszy lepszy kawałek panierowanego mięsa. Blondyn, najwyraźniej pamiętając o tym, że nie lubię, gdy ktoś na mnie patrzy, kiedy jem, odwrócił wzrok. Nie był jednak na tyle bezmózgi, żebym mógł schować gdzieś niechcianą przekąskę, tak by tego nie zauważył.

Starając się odepchnąć wszelką niechęć do jedzenia, której osobiście nie uznawałem za anoreksję, zatopiłem zęby w chudym skrzydełku. Nie było takie złe. Obgryzłem kostki, które za moment wylądowały na właściwym im talerzu.

– To jeszcze jedno.

Wyszło na to, że Bard wdusił we mnie cztery kawałki kurczaka. Zjadłem tyle co dziecko w wieku przedszkolnym, ale więcej nie byłem w stanie. Wątpiłem, żeby mój żołądek skurczył się aż tak ekstremalnie, ale nie chciałem wpychać w siebie nic na siłę...

... czy chociażby moje myśli mogłyby mi nie przypominać, jak strasznie niewyżyty jestem...? Tak? Dziękuję.

– Ile mam ci oddać? – zapytałem, wbijając spojrzenie w kupkę ogołoconych gnatków.

Bard prychnął, po czym stwierdził, że chyba oszalałem. Próbowałem zwrócić mu pieniądze za wafle i inne przekąski, które fundował mi przez ostatnie dni. Sfrustrowałem się jedynie, gdy ten w ogóle nie przyjmował moich argumentów i stwierdził, że to naprawdę nie jest konieczne.

Powściekałem się jeszcze trochę, ale w końcu dałem za wygraną. Najwyraźniej znalazłem kogoś bardziej upartego ode mnie, phi!

----------------------------

Nie mogłem przyzwyczaić się do zasypiania w swoim pokoju. Wydawał mi się dziwnie obcy i nieznośnie pusty. Od czasu kiedy blondyn wyszedł, nie zrobiłem w sumie nic pożytecznego poza powierzchownym posprzątaniem mieszkania. Wpisałem też regularne jedzenie do aplikacji monitorującej moje (z założenia dobre) nawyki. Coś nie czułem, żeby udało mi się tego przestrzegać, ale przynajmniej będę się starać. Powinienem też dopisać „przynajmniej pięciogodzinny sen", jednak zrealizowanie tego nie miało żadnych szans powodzenia.

Noc po prostu przeleżałem. Nie chciało mi się nawet sięgnąć do niegdyś ukochanego farmaceutycznego bełkotu. Leżałem na plecach, tak samo jak w szpitalu, wpatrując się w sufit. Nawet myśleć mi się nie chciało. Stwierdziłem, że lepiej byłoby wstać i zająć się jakimś bzdurnym, z pozoru pożytecznym zajęciem. Może ściągnąłbym sobie jakieś krzyżówki, sudoku czy inne łamigłówki, z którymi nigdy nie musiałem się trudzić. Nie chciało mi się wstać, żeby sięgnąć po laptop, więc oglądanie serialu czy filmu odpadało. Zresztą nigdy nie potrafiłem wytrzymać godziny na bezczynnym siedzeniu i oglądaniu czegoś. A wpatrywać się w sufit mogłem godzinami. Fascynujący sufit...

Wzdychałem ciężko, gdy co jakiś czas przewracałem się na bok. W końcu o siódmej postanowiłem ruszyć tyłek. Ledwo wychodziło mi włóczenie chudymi nogami. Byłem zmęczony, jednocześnie nie mogłem zmrużyć oka. Uwielbiałem tę większą część mojego życia, która nie miała absolutnie, kurwa, żadnego sensu.

Utopiłem żarzącą się irytację, ból istnienia i złość na samego siebie w kawie. Osłoniłem niepewnie zasłony w kuchni. Sprawdziłem na komórce godzinę. Dochodziła siódma.

Bard powiedział, że dziś też do mnie wpadnie. Nie powiedział o której, nie sprecyzował celu swojej wizyty...

... jełop.

Zacząłem rozglądać się po kuchennych szafkach, żeby w końcu wepchnąć sobie w pysk ryżowego wafla. Uznajmy to za śniadanie.

Komórka zawibrowała na stole. Zerknąłem na nią, krzywiąc się nieznacznie. Skrzywiłem się bardziej, kiedy przeczytałem tekst otrzymanej wiadomości.

„Dzień dobry, książę"

Odetchnąłem ciężko. Nie byłem pewny, czy powinienem odpisywać. Gdyby sobie darował tego „księcia", decyzja byłaby prostsza. Co mu w ogóle strzeliło do łba, żeby tak mnie tytułować? Bliżej mi do pieprzonej Królowej Śniegu. Niech się wali.

Postanowiłem go zignorować. Zamiast się nim przejmować wyjąłem z szafki prawie pusty słoiczek dżemu truskawkowego. Otworzyłem go i powąchałem. Wydawał się w porządku. Posmarowałem nim pozostałe wafle, a słoik wstawiłem do zlewu.

Jak już zjem, umyję zęby... potem się ubiorę... potem... co potem?

Westchnąłem, siadając na chłodnym krześle. Nie mogłem w dalszym ciągu niczego nie robić. Oszalałbym przez to prędzej czy później. Zresztą już nie było ze mną za dobrze, więc raczej prędzej.

Jaki właściwie jest dziś dzień tygodnia? Sobota, prawda?

Pobyt w szpitalu zupełnie wybił mnie z prowadzonego rytmu życia. Rozleniwiłem się, przez co czułem się bezużyteczny, jednak nie chciało mi się też zabrać do czegokolwiek. Razem z kulką utkwioną w udzie wyciągnięto też ze mnie motywacje, której nie miałem siły szukać na nowo.

Wyglądałem bezmyślnie przez okno, lustrując okoliczne domy. Nie odczuwałem specjalnych wyrzutów sumienia spowodowanych chociażby tym, że nie daję nawet znaku życia rodzinie, że zachowuję się jak rozkapryszony gówniarz w stosunku do Barda. Nawet przerwa w studiach nie mąciła mojego zobojętnienia. W nocy zresztą wpadłem na pomysł, żeby je rzucić w cholerę albo przynajmniej wziąć dziekański. Nie wypadło mi aż tak dużo ważnych zajęć, jednak zbliżały się egzaminy, które siłą rzeczy musiałem zaliczyć.

Zamierzałem skontaktować się z kimś z roku, ale w sumie nieszczególnie mi się chciało. Poza tym na pewno nie robiłbym tego o tak nieludzko wczesnej godzinie, jeszcze przypadkiem kogoś bym rozjuszył i musiałbym szukać notatek gdzie indziej.

Dopiłem stygnącą powoli kawę. Nie pobudziła mnie ani odrobinę, z czego nie byłem szczególnie zadowolony, ale chociaż trochę rozgrzała od środka. Niechętnie podniosłem się i przeciągnąłem. Kości zabolały mnie z nie wiadomo jakiego powodu, ale to też zlałem ciepłym moczem. Zamierzałem poczekać, aż przejdzie, bo z pewnością przejdzie.

Wyciągnąłem z komody pierwsze lepsze ubrania. Właściwie to zamierzałem zrobić pranie (to było jeszcze przed tym, jak wciągnięto mnie do ambulansu), ale teraz nie miałem najmniejszej ochoty schodzić do piwnicy, gdzie ustawiono pralki, z których korzystali wszyscy lokatorzy. Nie chciałbym wpaść na któregoś z nich, nie dzisiaj, nie jutro, nie nigdy. Ktoś ostatnio mnie zwyzywał kiedy wracałem do mieszkania wieczorem. Co ciekawe, nawet tutaj chyba nie mieszkał, przynajmniej ja go nie kojarzyłem.

Ciepła woda nie chciała zmyć ze mnie zobojętnienia ani też senności. Stałem długo pod prysznicem. W międzyczasie wydało mi się, że ktoś puka do drzwi. Nie przejąłem się tym, to z pewnością nie było nic ważnego. Dopóki nie stwierdziłem, że spadające na mnie kropelki mnie nie irytują, nie wyszedłem. Wycierałem zmoczone ciało strasznie opieszale. Mnie więcej tak robiłby to anemik z depresją. Z takim samym wigorem umyłem zęby.

Nie wiem, ile czasu przesiedziałem w łazience, ale wydawało mi się, że przynajmniej półtorej godziny próbowałem doprowadzić się do porządku. Wywlokłem się z pomieszczenia nadal śpiący, ale chociaż w pełni ubrany i pachnący.

Pukanie do drzwi, tym razem o wiele wyraźniejsze i zdecydowanie bardziej rzeczywiste, trochę mnie wystraszyło. Złapałem za klamkę. Upewniłem się, że zamek zabezpieczający drzwi przed otwarciem na oścież wytrzyma, w razie bardzo natrętnego, niechcianego gościa. Zdziwiłem się, nie dostrzegając przez powstałą szparę nikogo.

Naraz, gdzieś na wysokości mojego kolana, dostrzegłem blond łeb.

– Hej. Spałeś?

Starałem się sprawiać wrażenie, jakbym wcale nie przeżył małego zawału przez tego kretyna. Burknąłem „hej" na wysokości, gdzie zwykle znajdowała się jego głowa, czyli wtedy, gdy akurat nie siedział na podłodze zapuszczonej klatki schodowej, czekając, aż wpuszczę go do środka. Zakładając, że chciałem go wpuścić, mogłem go w końcu też przegnać. Chociaż nie, on by się nie dał przegnać.

Wpuściłem Barda do środka.

– Nie słyszałem, że pukasz.

Wzruszył ramionami, a potem zapytał, czy coś jadłem. Skinąłem tylko głową na potwierdzenie, odsuwając się na stosowną odległość od blondyna.

– Wyglądasz na zmęczonego – stwierdził. – Nie mogłeś zasnąć?

– Próbowałem spać – odpowiedziałem nieprzejęty, odstawiając kubek po kawie do zlewu. Dzień dopiero się zaczął, a już się zbierają naczynia do umycia.

– Coś się stało? – Starałem się nie zwracać na niego szczególnej uwagi. Odwróciłem się plecami i wyglądałem za okno, zupełnie jakby działo się za nim coś szalenie fascynującego. Zostałem takim osiedlowym monitoringiem zupełnie jak staruszki we wschodniej Europie.

– Nic a nic – mruknąłem, słysząc za sobą kroki.

Chwilę później czułem, jak oplatają mnie jego ramiona. Nie szarpałem się, nic by to nie dało. Nawet jeśli byłbym w pełni sił, nie wyrwałbym się z jego uścisku, póki by mi na to nie pozwolił. A przynajmniej stanowiłoby to dla mnie problem.

– Bard, zostaw mnie – poprosiłem niemal błagalnie. – Przecież wiesz, że z tego nic nie będzie.

– Dlaczego tak mówisz? – Potarł brodą o moją szyję.

– Pamiętasz, jak było ostatnim razem? Przypomnę ci. Uprawialiśmy seks, potem uprawialiśmy seks, który stawał się rozpaczliwym seksem, bo nawet jeśli chcielibyśmy przestać się pieprzyć, to żaden z nas nie mógł się powstrzymać. Powtórka z rozrywki pewnie nie byłaby zła, ale nie doprowadzi to do niczego.

Staliśmy w bezruchu. Próbowałem nie myśleć o przyjemnym cieple, które zdawało się przepływać do mojego ciała. Najwyraźniej zapomniałem jaki przyjemny jest dotyk innej osoby. Uścisk zelżał odrobinę.

– Nie chciałem, żeby to tak wyszło – powiedział powoli. – Za każdym razem, kiedy cię widzę, mam ochotę się na ciebie rzucić – szepnął.

– Fascynujące. Miłość namiętna statystycznie kończy się po trzech latach. Moja umiera po tygodniu. Nie rozbudzasz we mnie pożądania na poziomie intelektualnym, więc to chyba znaczy, że nie pasujemy do siebie.

Nie zawsze zachowywałem się jak zimna suka, ale dzisiaj byłem zmęczony, zirytowany na wszystko, co się ruszało, a poza tym chciałem, żeby Bard wreszcie sobie mnie odpuścił i zostawił samego, żebym sczezł. Tak byłoby najlepiej dla ogółu.

– Sebastianie, proszę. Daj mi jeszcze szansę.

– Szansę na co? Pozwoliłem ci się do mnie przyczepić, bo nie miałem cierpliwości, by cię odganiać. Nie chcę, żebyś znów wpychał się w moje życie, zresztą nie tylko życie, a potem wracał do domu. To nie ma sensu. Znów się przywiążę, a ty odjedziesz pierwszym lepszym pociągiem. Nie zgadzam się. – Zdziwiłem się, że potrafiłem powiedzieć to znudzonym tonem. Zwykle gdy o tym myślałem, robiłem się strasznie drażliwy. – Poczułem się oszukany, rozumiesz?

– Mówiłem, jestem na to zbyt głupi. Gdybym mógł, zostałbym wtedy z tobą. Z drugiej strony nie chciałem być dla ciebie problemem – przerwał. – Przepraszam, jeśli to ja wpędziłem cię w taki stan. Nie bocz się już, okay? Chcę ci tylko pomóc stanąć na nogi, nic więcej. W porządku?

Nie odpowiedziałem od razu. Czułem się podle. Ledwo go słuchałem, próbując trzymać na wodzy swoje chore popędy. Nie cierpiałem sposobu, w jaki reagowałem na każdą, nawet najmniej znaczącą, czynność, jaką blondyn wykonuje poświęcając swoją uwagę mnie.

– Niech ci będzie. Tylko się odsuń. Zrobisz swoje, a potem bez najmniejszych wyrzutów sumienia wrócisz do domu. – Gdy tylko mnie puścił, odsunąłem się i odwróciłem w jego stronę. – Czy to jest jasne?

– Jak słońce. – Korzystając z mojej chwilowej nieuwagi, cmoknął mnie w szczękę. Odruchowo potarłem skalane miejsce grzbietem dłoni.

– I nie mów do mnie po imieniu – burknąłem.

– Dobrze, kotku – powiedział, uśmiechając się głupawo. Wziąłem głęboki oddech i zacisnąłem szczęki. Jeśli to próba mojej cierpliwości, to dość trudna. Stwierdziłem, że nie mam chęci na robienie dramy. Chociaż „książę" jest jednak odrobinę bardziej znośny od „kotka", tak mi się wydaje. – Prześpij się chwilę.

– Położę się wieczorem, nie przeżywaj. Jedna zarwana nocka to tyle co nic.

– Miałeś odpoczywać.

– Wyspałem się w szpitalu. – Liczyłem, że to wyczerpie temat.

Przeliczyłem się. Chwilę potem leżałem znowu w łóżku, przykryty kołdrą pod samą brodę. Jakim cudem on zawsze stawiał na swoim...?

– Jeśli będziesz się na mnie chociażby patrzył, to możesz być pewny, że zafunduję ci darmową kastrację.

Czołem dotykałem lekko chropowatej ściany. Nie chciałem się tak.... wystawiać, przecież to głupie. Jeśli jednak faktycznie udałoby mi się zasnąć w obecności blondyna, z pewnością poczułbym się odrobinę zdrowiej. Ponadto miałbym czyste sumienie, w końcu zastosowałem się do poleceń lekarza, czyli odpoczywać i jeść ile wlezie.

– Nie bój żaby, będę grał w Pokemony na komórce.

Musiałem oduczyć się wyrażania niezadowolenia poprzez krzywienie się, bo jeszcze mi tak zostanie. Wolałem swoją niemalże przyspawaną do twarzy obojętność. Nie miałem pewności, czy Pokemony zostały uznane za bardziej interesujące niż ja, czy o co konkretnie chodziło. Wiedziałem, że przesadzam, jednak...dobra, lepiej zostawić to w spokoju.

Zdawało mi się, że będzie mi ciężko zapaść w niezbyt głęboki sen, ale okazało się, że wystarczyła mi chwila, żeby odprężyć się na tyle, by zasnąć. Chociaż to chyba nie zasługa relaksu, tylko dokuczliwego zmęczenia.

----------------------------

Podniosłem ospały łeb z poduszki. Obudziłem się, leżąc na brzuchu. Nie zdziwiłem się za specjalnie tym, że byłem niemal zupełnie odkryty. Zwykle zrzucałem pościel na podłogę, kiedy spałem. Robiło mi się za ciepło, więc się odkrywałem, a to gdzie akurat wylądował koc czy kołdra niespecjalnie obchodziło mnie w takich chwilach.

Nie czułem się szczególnie bardziej wypoczęty. Prawdę powiedziawszy, miałem ochotę spać jeszcze przynajmniej kilka godzin. Rozejrzałem się po pokoju jeszcze zamglonym i nieobecnym wzrokiem. W pierwszej chwili nie dostrzegłem blond czerepu, który z założenia miał mnie pilnować.

Może siedzi w kuchni, pomyślałem.

Z powrotem zamknąłem oczy, które najwyraźniej chciały się jeszcze odrobinę polenić. Usiadłem na łóżku, ziewając. Do oczu napłynęły mi lepkie łezki. Oparłem się ramieniem o ścianę. Ramiączko szarej, zbyt dużej podkoszulki, w której spałem, zsunęło mi się z ramienia.

Jak można się zmęczyć spaniem? Na pytanie rzucone w odmęty nie rozruszanego umysłu, nikt mi nie odpowiedział.

Przetarłem oczy po raz wtóry. Przynajmniej znalazłem Barda, kiedy wreszcie udało mi się pozbyć mgły sprzed oczu. Blondyn leżał jak kłoda na podłodze przy łóżku. Z ręką podłożoną pod głowę rozkładał się praktycznie na całej podłodze.

Dobrze, że nie pracuje jako stróż nocny czy coś podobnego.

Przez chwilę wsłuchiwałem się w jego regularny, głęboki oddech. Wyglądał nawet całkiem uroczo, kiedy tak leżał z lekko podwiniętą do góry koszulką. Zerknąłem na jego zarośniętą twarz. Wyglądało na to, że spał dość głęboko, więc pozwoliłem sobie dotknąć jego brzucha. To nie moja wina, że był tak prowokująco odkryty.

Oparłem opuszki placów na ciepłej skórze. Nadal mogłem wyczuć skryte pod skórą wyćwiczone mięśnie.

Heh, nie zapuścił się.

Skłamałbym, mówiąc, że nie podobają mi się umięśnieni mężczyźni. W tym też był cały problem. Rzadko spotykałem kogoś inteligentnego i na tyle aktywnego fizycznie, by jego ciało było jednoznacznie atrakcyjne. Tak jakby te dwie rzeczy zupełnie się ze sobą nie łączyły. Nie do końca pojmowałem tę zależność.

Zanim zdążyłem się zorientować, gładziłem przyjemnie twardą powierzchnię niemalże całą dłonią. Szybko cofnąłem rękę, gdy blondyn poruszył się we śnie, mrucząc coś pod nosem. Nie zamierzałem dawać się nakryć na obmacywaniu go. Z pewnością nie czułby się urażony, jednak wolałem tego uniknąć. W końcu nadal miałem zamiar grzecznie odprawić go do domu.

Po cichu wyszedłem z pokoju i zamknąłem za sobą drzwi, żeby dźwięki z kuchni przypadkiem nie obudziły Barda. Zanim wstawiłem wodę na coś ciepłego, sprawdziłem, która właściwie jest godzina. Potem doszedłem do wniosku, że wolałem nie wiedzieć, ile właściwie czasu zmarnowałem na spanie.

Wyciągnąłem z lodówki butelkę wody mineralnej. Nalałem sobie jej pełną szklankę, po czym wypiłem ją duszkiem. Wszystkie drobne włoski pokrywające moje ciało stanęły dęba, gdy zimny dreszcz przebiegł wzdłuż przełyku. Błyskawicznie się rozbudziłem. Przemyłem jeszcze mordkę wodą z kranu. Mógłbym się szykować na podbój świata, gdyby mi się chciało. Łatwo było się domyśleć, że mi się nie chciało, prawda?

Poprosiłem swoje znajome o notatki drogą mailową i miałem całkiem czyste sumienie. W końcu zrobiłem to, co miałem zaplanowane. Ubrałem się w te same rzeczy, w które ubrałem się rano. Nie lubiłem chodzić w piżamach po domu, na dodatek nie byłem sam. Poza tym piżamy łatwiej jest z kogoś ściągnąć, więc są o wiele mniej bezpiecznym ubraniem.

Przez chwilę zastanawiałem się, czy powinienem obudzić zalegającego na mojej podłodze faceta. Problem rozwiązał się sam. Gdy uchyliłem drzwi do pokoju, właśnie się podnosił.

----------------------------

Pochylałem się nad swoimi notatkami. Przepisywanie ich stanowiło dla mnie najlepszą formę nauki. Najpierw na papier, później na komputer i w sumie to wystarczyło, żebym zapamiętał większość wymaganego materiału.

– Wyjdziemy gdzieś? – Usłyszałem pytanie, które traktowałem jak zmorę.

– Jestem zajęty – odrzekłem, choć tak naprawdę ledwo wiedziałem, co co mnie pytano.

– Przecież już kończysz – stwierdził Bard, rozkładający się na moim łóżku, odkąd zacząłem się uczyć.

Jego obecność niespecjalnie przeszkadzała mi w nauce. Co prawda nie mogłem odciąć się od świata przy pomocy słuchawek, żeby poświęcać mu minimalną uwagę, jednak byłem skłonny to przeboleć.

Odkąd wróciłem ze szpitala nie wychodziłem z domu. Zawsze znalazłem jakiś powód, żeby się od tego wykpić. Bard był na tyle uprzejmy, żeby robić dla mnie zakupy. Wydało mi się całkiem zabawnym, że teraz został on jedyną osobą, którą widywałem w ciągu dnia.

– Nie możesz tak funkcjonować, bro. – Jego słowa zawisły w naraz zgęstniałym powietrzu.

Zamierzałem puścić tę uwagę mimo uszu, nie komentować tego nijak. Niezaprzeczalnie jednak jego słowa lekko mnie ubodły. Doskonale wiedziałem, że nie mogłem zamknąć się w mieszkaniu. Powinienem udać się do psychologa czy innego specjalisty, żeby chociaż dotelepać się do budynków uniwersytetu. W końcu zamierzałem zaliczyć egzaminy bez względu na swoją, całkiem uzasadnioną według mnie, paranoję. Ona jednak najwyraźniej miała wobec mnie inne plany.

– Wiem przecież – burknąłem. Zapał do nauki mnie opuścił prawie tam samo żałośnie, jak ja opuściłem na blat biurka swoją głowę.

Bard popierał mój pomysł z urlopem dziekańskim. Twierdził, że potrzebny mi długi wypoczynek, tym razem w nieco milszych okolicznościach, a poza tym według niego przydałoby mi się dodatkowe pięć kilo.

– Dobra, zakładaj buty. – Podniosłem się z krzesła, bardziej żwawo niż się spodziewałem. – Idziemy na spacer – powiedziałem. Nie wiem, czy w moim głosie wybrzmiała pewność siebie czy desperacja.

– Ha?

– Rusz się, bo pójdę bez ciebie – mruknąłem, a za chwilę wyciągnąłem koszulę w kratę z szafy, żeby nie paradować po ulicach w samym krótkim rękawku.

----------------------------

Blondyn wyraźnie zdziwił się, że udało mi się wyjść z domu. Ja chyba też się zdziwiłem. W gruncie rzeczy przechodziliśmy się wieczorem bez celu po „mojej" dzielnicy. Bard chyba zapałał gorącym uczuciem do automatów z napojami. Byłem skłonny uwierzyć, że postawił mi colę w puszce tylko dlatego, że chciał skorzystać z automatu...

Rozglądałem się wokół siebie, uważnie obserwując mijanych ludzi. Wszyscy wydawali się być lekko podejrzani, jednak nie potrafiłem dokładnie powiedzieć dlaczego. Bard próbował mnie zagadywać, ale nie był w stanie oderwać mojej uwagi od otoczenia, a co tu dopiero mówić o relaksie.

Dziwnym zrządzeniem losu zatrzymaliśmy się przy placu zabaw. Nie ściemniło się jeszcze zupełnie, pomimo tego plac był opustoszały. Dzieciarnia pewnie siedzi przed komputerem czy coś...

Bardzo lubiłem spędzać wieczory na dworze, gdy robiło się chłodno. Rześkie powietrze napełniające płuca łagodziły objawy weltschmerzu, z którym ostatnio przegrywałem. Poza tym ostatnie promienie słońca przesądzające się przez niskie zabudowania i gałęzie drzew rosnących wzdłuż alejki tworzyły plamy czerwonego światła.

– Idę się pobujać – stwierdziłem. Chwilę później rozsiadłem się na zimnym siedzeniu huśtawki. Długie nogi trochę utrudniały huśtanie się, dlatego po prostu odpychałem się nimi od ziemi. Łańcuchy strasznie skrzypiały. Garstka rdzy spadła mi na włosy.

– Nie jesteś na to trochę za stary? – Bard uśmiechnął się, opierając o drewnianą konstrukcję, na której zamontowano bujaczkę. Syknąłem tylko, unosząc puszkę odrdzewiacza do ust. Miałem zamiar skomponować jakąś zgrabną ripostę, ale coś mnie rozproszyło.

Głośny huk poniósł się echem po okolicy. Odruchowo zasłoniłem głowę rękami i schyliłem się najbardziej, jak mogłem. Bałem się ruszyć. Krew zwiększyła obroty, mimo to nie mogłem nawet wziąć oddechu. Struchlałem.

Trwałem w bezruchu, dopóki nie poczułem ciepłych dłoni na moich własnych, desperacko próbujących ochronić czaszkę. Nie odważyłem się otworzyć oczu czy choćby pisnąć.

– Stary, to tylko rura wydechowa komuś strzeliła. No już. – Nawet jeśli głos brzmiał jak najbardziej uspokajająco i przekonująco, adrenalina stwierdziła, że wie swoje lepiej. – Sebun, ogarnij się. – Był tak blisko, że czułem jego oddech na policzku. – Jak się nie ogarniesz, to cię pocałuję.

Poskutkowało. Otworzyłem oczy. Chciałem się odsunąć, jednak nie zdążyłem. Poza tym mężczyzna złapał mnie delikatnie, jednak nadal dość stanowczo, za podbródek. Stawiałem się, ale ciało przestało się mnie słuchać i poddało się jemu. Poczułem się zdradzony przez własne wargi i język, które wydawały się widać swoje odpowiedniki z uwielbieniem

Pocałunek był krótki, jednak wystarczył, by rozbudzić to, czego się obawiałem. Zagryzłem dolną wargę. Bard uśmiechał się wyraźnie zadowolony z siebie.

– Wstawaj, mordko – powiedział, klepiąc mnie lekko w policzek, po czym podniósł się z kucek.

Chyba jeszcze nie zdążyło do mnie dotrzeć to, co się stało, dlatego wgapiałem się w niego jak na debila, za którego swoją drogą nadal go uważałem.

– Idziemy cię odprowadzić do domu.

Zamierzałem coś powiedzieć, ale doszedłem do wniosku, że najlepiej zrobię, jeśli się na razie zamknę.

Wstałem powoli z huśtawki. Nogi miałem jak z waty, choć nie wiedziałem, czy to z powodu doznanego wstrząsu, czy też to wina Barda. Doprowadziłem się do porządku, zanim wykorzystał okazję, żeby zrobić to ponownie. Wbiłem sobie do łba, że to tylko rura wydechowa i że nic mi naprawdę nie grozi. Powoli galopujące tętno wróciło do swojego ustabilizowanego rytmu.

Podniosłem puszkę. Wypadła mi z ręki i upadła w piasek, kiedy się przestraszyłem. Brązowy napój rozlał się, tworząc tym samym ciemną plamę.

Odkaszlnąłem. Wpatrywałem się w rozlaną colę, jakby była najbardziej fascynującym zjawiskiem świata, tak bardzo nie wiedziałem, jak powinienem się teraz zachować. Kiedy sobie pomyślę, że ktoś mógł nas widzieć z okolicznego okna, robi mi się jeszcze gorzej.

– Mogę cię ponieść, jeśli nie czujesz się na siłach iść. – Zmierzył mnie wzrokiem. – Stoisz, jakby chciało ci się siku. Wszystko gra? Z nogą w porządku?

Otrząsnąłem się. Zaczesałem część grzywki za ucho, robiłem tak zwykle, gdy nie wiedziałem, co powinienem ze sobą zrobić, dlatego wyglądało to strasznie sztucznie.

– Chodźmy. – Minąłem go, celowo unikając jego wzroku. Właściwie, on chyba o coś pytał...muszę w końcu zacząć zwracać większą uwagę na to, co mówi. Może czasem uda mu się palnąć coś mądrego, a ja nawet nie usłyszę i nie docenię jego intelektualnego wysiłku.

Zanim zdążyłem sobie przypomnieć, czy padło jakieś pytanie, Bard bezpardonowo klepnął mnie w tyłek. Odwróciłem się szybko, a mój wyraz twarzy z pewnością wyrażał czyste oburzenie. Nie zastanowiłem się choćby przez chwilę, nim wymierzyłem blondynowi policzek. Obaj staliśmy jak wryci na środku piaskownicy.

– Okay, wróciłeś do świata żywych – stwierdził, gdy opuściło go zaskoczenie. Czego się spodziewał, do cholery, oklasków? – Możesz mi podziękować. – Uśmiechnął się beztrosko. Pewnie nawet gdybym chciał nie uderzyłbym go mocno.

Tak to jest, jak się praktycznie nie ma mięśni ramion.

Odpowiedziałem mu podobnym, nonszalanckim półuśmieszkiem. Chwilę później uraczyłem go jasnym komunikatem, że nie ma najmniejszych szans na jakiekolwiek czułości z mojej strony, jednak zrobiłem to w, delikatnie mówiąc, mało kulturalny sposób, dlatego lepiej nie przytaczać mojej wypowiedzi.

Odwróciłem się zgrabnie i ruszyłem przed siebie, zostawiając go w prawdopodobnie jeszcze większym szoku. Tym razem nie miał problemu ze zrozumieniem mojej wypowiedzi.

– Ej, czekaj! Nie o to chodziło! Znaczy-! – Dogonienie mnie nie stanowiło dla niego żadnego wyzwania. Czułem się zaskakująco zadowolony z siebie, choć naprawdę nie wiedziałem dlaczego. Nie miałem nawet podstaw ku temu, żeby teraz paradować sobie środkiem ulicy z uniesionym podbródkiem.

Chyba coś przestawiło mi się w główce. Wydawało mi się, że nic nie jest w stanie zmienić mojej życiowej postawy choćby na chwilę, a tu jak widać, zmieniłem się jak rażony prądem. Dlaczego wydaje mi się, że nie wyniknie z tego absolutnie nic dobrego.

--------------------------------------
ciąg dalszy nastąpi....
--------------------------------------


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro