Rozdział końcowy, proszę, czyli czy to już masochizm?
Od wczorajszego wieczora byłem tak rozdrażniony, że nie mogłem w nocy zmrużyć oka. Zadzwoniła do mnie matka. Zażądała, abym przyjechał do domu jak najprędzej. Najbardziej odpowiadałoby jej, żebym wsiadł w któryś z nocnych pociągów i stawił się salonie następnego ranka. Życzyła sobie widzieć mnie w ten weekend. Odpowiedziałem jej całkiem uprzejmie, że nie mogę wrócić w tej chwili do domu, bo jestem zajęty. Jakby nie patrzeć życie znów zaczęło się kręcić głównie wokół nauki. Napomknę tylko że kobieta nie raczyła się do mnie odezwać przez całą letnią przerwę, a teraz nagle przypomniała sobie, że miała dziecko.
– Co? Jak to nie możesz? – Skrzywiłem się. Dawno już nie miałem okazji, by słyszeć jej wrzaski. Szczerze powiedziawszy, nie tęskniłem za nimi. – Nagle znalazłeś sobie coś ważniejszego od własnej rodziny? – powiedziała osoba oddająca się właściwie jedynie pracy do osoby, która uciekła na studia na drugi koniec kontynentu, byleby być z dala od krewnych.
Nie miałem wiele czasu na znalezienie dla niej jakiejkolwiek wymówki. Nie chciałem jej mówić, że potrzebuję czasu na opanowanie materiału ze studiów, pewnie by się tylko jeszcze bardziej zdenerwowała, a przy okazji usłyszałbym, że nie spełniałem jej oczekiwań. Nie mogłem się wykręcić właściwie niczym związanym z nauką, więc powiedziałem oględnie prawdę, licząc, że nie będzie się dopytywać.
– Jestem z kimś umówiony – odpowiedziałem. Starałem się brzmieć pewnie i spokojnie. Matka zdecydowanie zbyt łatwo potrafiła wyprowadzić mnie z równowagi i pognębić bez większych problemów.
– Z kim?
– Z koleżankami – stwierdziłem na poczekaniu. Najmniej podejrzana odpowiedź jaka przyszła mi do głowy.
– Jesteś pewien? Nie musisz jutro przypadkiem spotkać się z jakimś chłoptasiem?
Zniekształcony głos w słuchawce wydał mi się w tamtym momencie dziwnie złowieszczy.
– Zawiodłam się na tobie. Obiecałeś mi przecież, że nie będziesz się zadawać z mężczyznami. Nie wstyd ci kłamać matce, Sebastianie? – Brzmiała tak, jakby cała sytuacja właściwie ją bawiła. Jakbym wydawał się jej żałosnym szczeniakiem robiącym za jej plecami rzeczy, których mu zabroniła. Nie byłem już dzieckiem, jakby o tym zapomniała.
– Nie przypominam sobie, żebym obiecywał coś podobnego. – Nie pytałem się jej, skąd wiedziała o Bardzie, jeżeli faktycznie o nim wiedziała. Może tak sobie po prostu strzeliła. W każdym razie miała sporo znajomych wśród lekarzy, którzy zajmowali się mną w szpitalu na początku roku, a także na uczelniach, więc może akurat któreś z nich mnie kiedyś zauważyło z nim albo jeszcze wcześniej z kimś innym. Uwielbiałem wręcz, kiedy ktoś donosił mojej matce, co robiłem. Myślałem, że to się skończy, gdy się wyprowadzę, a tu się okazuje, że jednak nie.
– Obiecywałeś! – Teraz z kolei zabrzmiała jak pięciolatka, której zabrano cukierka. – Miałeś być normalny, a nie taki jak ojciec! – Westchnąłem. Może i miałem, ale wyszło jak zwykle, czego ona się spodziewała? Nie zamierzałem się odzywać, dopóki nie skończy zawodzić. Nawet gdybym chciał, potok niezbyt zrozumiałych słów, którymi próbowała zalać mnie przez słuchawkę, mi na to nie pozwalał. – Jak się dowiem, że się zadajesz z kimś, z kim nie powinieneś... – zaczęła.
– To? – Chciałem mieć tę rozmowę za sobą, skoro w ogóle się zaczęła. Miałem jeszcze kilka spraw, którymi musiałem się zająć, żeby mieć więcej wolnego czasu w weekend.
– Ygh!
Rozłączyła się. Jak niby mam ją traktować poważnie, kiedy ona się tak zachowuje? Nie czepiałem się jej podejścia do mnie, ale, do cholery, mogłaby wreszcie przyjąć do wiadomości, że nie zamierzałem "normalnieć", choćby nie wiadomo czym mi nie zagroziła. Liczyłem przynajmniej na to, że w pracy sprawia wrażenie dojrzałej emocjonalnie, bo nie chciałbym się kiedyś przypadkiem dowiedzieć, że pacjentów, pielęgniarki czy lekarzy traktuje podobnie jak mnie.
Odłożyłem długopis na biurko. Wyprowadziła mnie z równowagi w niecałe trzy minuty, chyba pobiła swój rekord życiowy w tej dyscyplinie. Skumulowana koncentracja magicznie wyparowała, a że jeszcze nie zabrałem się właściwie za materiał, który miałem opanować, humor popsuł mi się jeszcze bardziej. Zawsze musiała dać o sobie znać, akurat wtedy, gdy o niej zapominałem. Wiedziałem, że powinienem ją szanować, bo w końcu jestem jej synem i ona mnie utrzymuje, ale czasem po prostu się nie dało. Nie zamierzałem przybiegać na jej zawołanie jak piesek. Właściwie nie wiedziałem, czy po naszej krótkiej rozmowe nadal chciała, żebym pojawił się w domu. Wydawało mi się, że niekoniecznie, więc nie musiałem się fatygować.
Następnego dnia rano leniwie zwlokłem się z łóżka, ale nadal byłem dziwnie rozdrażniony. Miałem wyjść po Barda na dworzec, ale trochę się bałem. Wczoraj pobudzono moje paranoiczne odruchy. W normalnych okolicznościach nie przejąłbym się, co matka myśli o moich relacjach z mężczyznami. Powiedzmy, że z mężczyzną, żeby to zabrzmiało choć trochę tak, jakbym się ustatkował. Teraz naprawdę obawiałem się, że ktoś nas razem zobaczy i doniesie matce, a ta znów się będzie wściekać. Nie potrzebowałem, żeby utrudniała mi życie. Może gdyby mój ojciec jej nie zostawił dla jakiegoś asystenta, jak twierdziła ciotka Clarisse, nie byłaby na mnie taka cięta. Ciężko było wierzyć ciotce, bo strasznie lubiła plotki, ale nie dotarła do mnie żadna inna wersja. Nikt mi o tym nie mówił, kiedy się rozwodzili. Jak twierdzili, byłem za mały, a potem jakoś nikt się nie kwapił, żeby do tego tematu wracać.
NIeśpiesznie wypełzłem ze swojego mieszkania. Odkąd do niego wróciłem wydawało mi się przytłaczająco puste. Z drugiej strony, gdy pojawiał się w nim Bard, nagle robiło się strasznie tłoczno. Wolałem jednak tę drugą opcję. Po powrocie do miasta tłumy znów zaczęły mi trochę doskwierać. Hałas przyprawiał o zawroty głowy, a przypadkowe szturchnięcia, jakie czasem się zdarzały, o atak paniki. Doszło do tego jeszcze paranoiczne przeczucie bycia obserwowanym, które, jak mogłem się spodziewać, sprawi jeszcze więcej problemów. Chciałbym móc wrócić do dużo cichszego sadu, zamiast męczyć się ze zgiełkiem metropolii.
Zbliżał się listopad. Jak dotąd udawało mi się dotrzymać podjętych przed początkiem roku akademickiego postanowień. Jeszcze nie zaharowałem się na śmierć, odżywiałem się jak człowiek i parę razy udało mi się odwiedzić rodzinę Barda. Gabriela i Ann boczyły się na mnie, bo właściwie nie wiedziały, co się u mnie działo przez lato. Opowiedziałem im trochę, bo jak zwykle wydawały się być spragnione informacji o moim życiu towarzyskim, wtedy im przeszło. Jakoś wszystko się ułożyło, pomimo moich obaw. Udało mi się pogodzić studia i Barda, chociaż czasami bywało ciężko i trzeba było, z któregoś zrezygnować. Cierpiała nauka, co mnie dziwiło i cieszyło jednocześnie. Nigdy nie pomyśłałbym, że mógłbym poświęcić naukę na rzecz relacji z kimś. Dotychczas wydawała mi się największym priorytetem, a teraz...
... przestanę lepiej myśleć...
Odetchnąłem, dochodząc na dworzec kolejowy. Było jeszcze wcześnie, dlatego niewielu pasażerów czekało na swój pociąg. Chłodny wiatr owiewał mi twarz, chociaż mrozy jeszcze się nie zbliżały. Starałem się stać spokojnie na peronie, na którym czekałem od czasu do czasu na Barda w sobotnie poranki, ale nie wychodziło mi to najlepiej. Rozglądałem się niespokojnie. Lustrowałem pośpiesznie każdą osobę przechadzającą się po peronie czy też siedzącą na ławce. Uporczywie wpatrywałem się w okna w zasięgu wrzoku, jakbym spodziewał się w nich dojrzeć kogoś podejrzanego. W głowie niczym szpilki utkwiły mi wczorajsze słowa matki. Miała zbyt dużo możliwości uprzykrzenia mi życia, żebym mógł się tym nie przejąć.
Wyszedłem dużo za wcześnie. Nie zerknąłem nawet na zegarek, zanim założyłem buty. Chciałem po prostu wyrwać się z domu i odetchnąć po wczorajszym. Nigdy, kiedy rodzina sobie o mnie przypominała, nie działo się nic dobrego. Zły omen.
Na pociąg, którym Bard miał przyjechać czekałem dość długo. Mogłem poczekać w kawiarni i zająć się czymś względnie sensownym, gdybym tylko nie czuł się jak mysz w labiryncie. Starałem się nie myśleć o tym, jakie konsekwencje mogły mnie spotkać za "czynienie rzeczy niestosownych według mojej matki", ale różne nieciekawe scenariusze nasuwały się same. Mógłbym sobie dać rękę uciąć, że ona nie wiedziała, co się akurat dzieje w moim życiu, ale że akurat miała zły dzień, postanowiła mnie poszczuć i przypomnieć, gdzie moje miejsce.
Wyjątkowo nie ucieszyłem się na widok znajomej sylwetki osoby wyskakującej z wagonu. Zrzuciłem to na mój zły nastrój i postarałem się przywołać uśmiech na mordkę. Skutek był marny, więc z tego zrezygnowałem. Poczułem się jakoś strasznie zmęczony. Pewnie dopadały mnie skutki źle przespanej nocy.
– Hej, kocie. – Bard wolał zwracać się do mnie "kocie", niż używać mojego imienia, jak zdążyłem zauważyć.
Poczułem się wyjątkowo niekomfortowo, kiedy pomimo jego obecności nie poczułem się jakoś raźniej. Spodziewałem się, że kiedy przy mnie stanie, przestanę się zamartwiać, jednak bycie w związku najwyraźniej nie otępiło mojego ośrodka panikowania i przejmowania się tak bardzo, jak mogłem przypuszczać. Miłe poczucie bezpieczeństwa, które dawało mi towarzystwo blondyna, zniknęło, a przynajmniej znacząco zmalało.
Przywitałem się z nim i zapytałem, co się u niego działo przez ostatni tydzień. Liczyłem, że miał wystarczająco dużo do opowiadania, bym nie musiał się odzywać przez całą drogę z dworca. Nie byłem już zdenerwowany, czułem się tylko dobity i lekko przestraszony. Próbowałem skupić się na tym, co blondyn miał mi do powiedzenia, ale przychodziło mi to wyjątkowo ciężko. Przynajmniej jego głos był niezmiennie uspokajający i przyjemny.
– Seb? Dobrze się czujesz? – Usłyszałem, bezmyślnie idąc prosto, zamiast skręcić we właściwą ulicę. – Jesteś bledszy niż zwykle. – Delikatnie złapał mnie za dłoń i pociągnął we właściwym kierunku. – Nie złapało cię jakieś przeziębienie?
– Nie mogłem spać. Przepraszam, że jestem taki nieprzytomny. – Powłóczałem leniwie nogami, nadal nie przejmując się zbytnio, gdzie szedłem. Wpatrywałem się w chodnik, a każdy chodnik właściwie wyglądał znajomo.
– Spoko. – Bard ziewnął, gdzieś za moim uchem. – Robiłeś coś w nocy?
– Nie.
– Więc coś się stało? Dlaczego nie mogłeś spać? – dopytywał.
– Nie rozmawiajmy o tym teraz, dobrze? To nie ma większego znaczenia, przycichnie i będzie w porządku. – odpowiedziałem. Pomyślałem, że jeżeli wypowiem głośno optymistyczne przekonanie, że w gruncie rzeczy mama znów zacznie mnie ignorować za jakiś czas, to nabiorę do niego większego przekonania. Nie nabrałem. – Nie przejmuj się, to nic szczególnego.
– Zawsze, jak tak mówisz, okazuje się, że mam spory powód do zamartwiania się. – Westchnął ciężko. – Okay, nie chcesz mi o tym rozmawiać, to nie, ale jak coś złego się będzie działo, mów mi od razu. Tak?
Skinąłem głową. Nie chciałem przysparzać Bardowi zbędnych problemów. Miał swoje, którymi powinien się zajmować, a moje pozostawić mnie. Z reguły nie współdzieliliśmy zmartwień.
– Pogoda jest trochę do bani. Pewnie będzie padać, więc nigdzie nie wyjdziemy. – Przytaknąłem. – Może się zdrzemniemy? Jest wcześnie, ja jeszcze bym pospał, a ty?
– Mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Nie wyrobiłem się z nimi wczoraj. Jak chcesz to możesz się przekimać, ulokuję się w kuchni, żeby ci nie przeszkadzać. – Znów westchnął.
– Nie będę spać, kiedy mogę się tobą nacieszyć. – Trącił mnie w bok delikatnie.
– Przecież będę zajęty.
– Usiądę w kąciku i cię poobserwuję. Nie będę zawadzać. Co ty na to?
Ciężko przychodziła mi nauka, kiedy Bard się na mnie patrzył. Miałem okazję tego doświadczyć. Poza tym skupiając się na studiach, kiedy był u mnie, czułem, że go zaniedbywałem. Tym razem jednak moje myśli i tak będą krążyły wokół czegoś zgoła innego niż związek z Bardem. Chociaż ciężko było zaprzeczyć, że problem tego dotyczył.
– Na pewno wszystko okay? – Blondyn stanął przede mną szybko, a ja, wgapiony w szczeliny chodnika nie zauważyłem tego. Uderzyłem przypadkiem czołem w jego nos, na szczęście z niewielkim impetem.
– Wybacz. To po prostu nie są moje dni. – Zerknąłem na niego pospiesznie, żeby upewnić się, że nie poleciała mu krew ani nic podobnego.
Wyminąłem go i podreptałem dalej. Westchnął teatralnie, ale ostatecznie nic już nie powiedział. Wcisnąłem zmarznięte dłonie głębiej w kieszenie, ale niewiele mi to już dało. Przemarzłem. Liczyłem jedynie na to, że nie dopadnie mnie jakieś durne choróbsko, bo w chwili obecnej było ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałem.
– Nawet się za mną nie obejrzysz. – Bard odezwał się po dłuższej chwili, a potem dźgnął mnie w plecy.
– Możesz mnie nie dobijać, kiedy czuję się wyjątkowo... beznadziejne? – Nie chciałem tracić resztek elokwencji na rzecz jakiegoś całkiem zbędnego wulgaryzmu. Stłumiłem rozniecający się w mnie płomyczek złości i odetchnąłem. Nie chciałem się teraz denerwować. Mogłem przypadkiem nakrzyczeć na blondyna, co już mi się zdarzyło kilka razy. Najczęściej nie zasługiwał na to.
Powinienem go przeprosić za swoje wybuchy, jednak nie mogłem się do tego zabrać. Nie umiałem przepraszać ludzi za takie rzeczy, zawsze przysparzało mi to problemów.
– Ostatnio cały czas się tak czujesz – prychnął za moimi plecami.
Miał rację, nie widywał mnie ostatnio w dobrym humorze. Dzisiaj po prostu czułem, że nadejdzie jakieś apogeum popsutego samopoczucia z okazji tego wczorajszego telefonu od matki. Myślałem, że przed nim byłem bardzo spięty, ale ten stan w porównaniu do obecnego wydawał się czystym relaksem.
– Odpocznij trochę. Nalegam. Studia i nauka poczekają chwilę.
Przekonywał mnie jeszcze, kiedy wchodziliśmy na piętro po starych, skrzypiących schodach. Wyciągnąłem klucze, jednak miałem problem z trafieniem odpowiednim egzemplarzem w zamek. W pewnym momencie po prostu wypadły mi spomiędzy palców.
– Seb, gapo.
Bard schylił się, żeby podnieść pobrzdękujący pęczek z podłogi, a potem sam otworzył drzwi.
– Jadłeś coś w ogóle ostatnio? – zapytał.
Wgapiałem się w moje trzęsące się ręce, stojąc przy tym w progu jak ostatnia sierota. Chyba standardowy brak magnezu, który trzeba było uzupełnić jak najprędzej. Zdziwiłem się, zwykle najpierw zaczynały mi cierpnąć nogi podczas siedzenia, zanim ręce też kapitulowały. Uwielbiałem wręcz roszczenia ze strony własnego ciała, które czasem nie mogło po prostu cierpliwe czekać na lepsze dni.
– Siadaj. Zero pracy dzisiaj. – Wciągnął mnie do pomieszczenia i zamknął za mną drzwi. Posadził na krześle w kuchni i zlustrował bacznie. – Nie żartuję, wyglądasz słabo.
Zaczesał mi grzywkę palcami do tyłu. Ze swoimi sińcami pod oczami i wybitną bladością musiałem teraz wyglądać dostatetcznie groteskowo, by ubiegać się o angaż w którejś z animacji Burtona. Bard wydał się być trochę rozczarowany informacją, że ściąłem włosy do poprzedniej długości, ale ostatnio nie miałem ani siły, ani czasu, żeby o nie należycie zadbać. Wydawało mi się, że przestały być tak cudownie, jednolicie czarne, co było jedną z niewielu cech, które w sobie lubiłem.
– Skoczę do sklepu po składniki na rosół. Co ty na to? To postawiłoby cię na nogi – zasugerował.
– Jesteś pewny, że byś mnie nie otruł? – zapytałem zgryźliwie. Generalnie umiejętności kulinarne Barda nie powalały na kolana, chociaż wydawało mi się, że od czasu do czasu nie serwował mi już aż takich paskudztw jak wcześniej.
– Ćwiczyłem gotowanie go cały ostatni tydzień – stwierdził, wyraźnie przekonany o swoim nabytym doświadczeniu. Jeżeli jego rodzina to przeżyła, to normalne zacznę im bić brawo za wytrwałość. W każdym razie zgodziłem się ostatecznie, chociaż nie miałem zupełnie ochoty na jedzenie czegokolwiek. Chyba nawet zemdliło mnie na samą myśl, chociaż może mdliło mnie od dawna, tylko nie zauważyłem.
Bard zostawił mnie samego w kuchni i wybiegł z budynku. Zazdrościłem mu wigoru, mnie ostatnio odbierało siły na cokolwiek, kiedy myślałem o zabraniu się za coś pożytecznego. Nawet nauka szła mi mozolnie. Chyba faktycznie powinienem odpocząć i przestać się martwić o wszystko choć na moment.
Wysłałem Bardowi wiadomość z prośba o kupno magnezu w tabletkach. Liczyłem, że ją odczyta. Nie zdążyłem zastanowić się nad tym, nim wypadł z mieszkania. Ostatnio nie mogłem za nim nadążyć. Wydawało mi się, że zostawi mnie za sobą, jeżeli się szybko nie podniosę do biegu.
Westchnąłem i rozłożyłem się na stole.
Musiał na mnie poczekać. Zatrzymać się i dać mi chwilę, żebym nabrał siły, by go dogonić. Zastanawiałem się, jak długo będzie w stanie znosić moje kaprysy, wahania nastrojów, brak ufności, znerwicowanie. Chciałem się ogarnąć, żeby się nie dopuścić, by się mną zmęczył, ale po prostu ledwo dawałem radę wstawać rano z łóżka.
Przysnąłem chyba na tym stole, bo uciekł mi wątek, za którym podążały ponure myśli. Obudził mnie zapach bulionu, który wypełnił niedużą kuchnię. Uniosłem niemrawo głowę, która zaczęła mnie boleć w okolicach potylicy. Chyba od niezbyt wygodnej pozycji, w której i tak udało mi się zasnąć. Łokciem zawadziłem o niewielkie pudełko, które spadło na ziemię. Przynajmniej nie była to szklanka lub coś bardzo brudzącego.
Schyliłem się po opakowanie. Był to magnez, który blondyn mi przyniósł. Podniosłem się i momentalnie zrobiło mi się ciemno przed oczami.
– Ygh... – wyrwał mi się jęk niezadowolenia i bólu łba.
Wyjdę ze swojego ciała i stanę obok, jeżeli w dalszym ciągu będzie mi robić takie numery.
– Pomóc ci w czymś? – zapytałem, kiedy już udało mi się usiąść porządnie i odzyskać ostrość widzenia.
– Nie, już się z tym uporałem. Zaufaj mi, jestem specem od rosołu w tej chwili.
Podparłem głowę ręką i wyjrzałem za okno. Nie mogłem odmówić tego, że zupa gotująca się w garnku pachniała nieźle. Kojąco wręcz, jakby blondyn przywiózł ze sobą cząstkę własnego domu, do którego z chęcią bym wrócił, i teraz wypuścił.
Wydało mi się, że wszystko znów się unormuje i znów będzie w porządku. Muszę tylko znów wziąć się w garść i zacząć należycie o siebie dbać. Matka znów o mnie zapomni, nie będzie już mi wygrażać przez telefon, a ja nadal będę z Bardem, nie przejmując się tym, że kobieta znajdzie jakiś sposób, by ponownie spaprać mi życie.
--------------------------------------------------------------
Kiedy ostatecznie utwierdziłem się w przekonaniu, że matkę mam z głowy na kolejne pół roku, okazało się, że zablokowała mi kartę. Wtedy właśnie poczułem, jak cholernie miałem przechlapane. Nie sądziłem, żeby to był jakiś błąd systemu czy inna pomyłka. Kobieta odebrała mi środki do życia z pełną premedytacją. To była kara za coś, co według niej zrobiłem. Nigdy jeszcze nie wywinęła mi takiego numeru, dlatego spanikowałem w pierwszej chwili i to bardzo.
Pomyślałem, że należałoby do niej natychmiast zadzwonić, ale pewnie miałaby niezły ubaw, słysząc mój nerwowy głos. Musiałem się najpierw uspokoić. Mogła w tej chwili żądać ode mnie wiele. Wiedziała, że potrzebowałem po prostu jej pieniędzy bardziej niż niej samej. Mogła chcieć, żebym wrócił do domu i kończył studia na innym uniwersytecie pod jej okiem. Mogła też zamknąć mnie w domu, żebym się bardziej nie zbliżył do swojego moralnego upadku. Mogła mnie również chcieć zagłodzić.
Kiedy minęła panika i strach o własną skórę, odkryły się we mnie długo skrywane pokłady złości i żalu. Wcześniej wmawiałem sobie, że jestem niedostatecznie dobry w innej sferze życia, więc mogła mi ubliżać, bo robiłem coś, co jej bynajmniej się nie podobało. Starałem się nie rzucać jej w oczy, nie wchodzić w paradę, nie wydawać pieniędzy. Dawać jak najmniej powodów do ustawiania mnie i najmniej okazji do krzyczenia, bo coś jej nie pasowało.
Trzeba było wypłacić możliwie jak najwięcej pieniędzy, gdy szedłem na studia, i zwyczajnie zniknąć.
Często snułem dziwne plany, mające pomóc mi odciąć się od rodziny, ale zawsze wydawały mi się po prostu bezsensowne. Byłem skazany na nich, a oni na mnie, dopóki nie znalazłbym pracy po studiach. Teraz jednak wszystko wskazywało na to, że plan wobec mnie się zmienił.
Odetchnąłem głęboko. Jeżeli miałem rozwiązać ten problem w miarę pokojowo, nie żebym miał jakieś inne opcje poza schylaniem karku, musiałem zachować spokój. Kłopoty, które ja sprawiałem według nich, nie umywały się nawet do problemów, które oni przysparzali mnie. Gdyby mnie oddali do domu dziecka, kiedy zacząłem przejawiać nieheteroseksualne zachowania, czym mi zresztą czasami grozili, miałbym prościej w życiu. Tak przynajmniej mi się wydawało.
Poczekałem do wieczora. Matka zwykle nie miewała wieczornych zmian, więc spodziewałem się, że odbierze, gdy zadzwonię. Nie odebrała. Dzwoniłem drugi raz – rozłączyła się.
Nie powiedziałbym, że nastawiałem się w stosunku do niej bojowo, ale zirytowała mnie. Tym razem naprawdę przegięła. Starałem się zrozumieć wiele jej wybryków, jednak nie uważałem, by mogła mnie karać za moje domniemane związki z osobami tej samej płci. A przynajmniej nie w taki sposób.
Wiele razy zastanawiałem się, czy faktycznie wiedziała o Bardzie czy nie. Za każdym razem dochodziłem do wniosku, że nie mogła o nim po prostu wiedzieć i tylko mnie straszyła. Szczuła.
Wydawało mi się, że byłbym zdecydowanie lepszym rodzicem, niż oboje moich razem wziętych.
Odłożyłem komórkę na parapet, zasłoniłem okno i położyłem się na łóżku. Był wczesny wieczór, nie zamierzałem zasnąć, ale liczyłem, że niedługim wylegiwaniem się ukoję zszargane nerwy. Miałem ochotę krzyczeć, ale nie pozwoliłem sobie na to. Dodatkowo słyszałem niemalże idealnie kłótnie małżeństwa nade mną, które nie mogło od dwóch tygodni dogadać się w kwestii rozwodu.
Wydawało mi się, że jestem coraz bardziej poirytowany, jednak niemalże rzuciłem się na komórkę, kiedy usłyszałem, że ktoś dzwoni.
Bard.
Przez moment zastanawiałem się, czy powinienem odebrać. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się nie odebrać telefonu od niego. Nie chciałem, żeby myślał, że coś się stało, jednak z drugiej strony byłem zdenerwowany i nie chciałem z nim teraz rozmawiać.
Odrzuciłem połączenie i napisałem szybkiego smsa z przeprosinami. Wydawało mi się, że cokolwiek bym nie napisał, blondyn i tak zacznie się martwić. Powiedziałem, że mam naprawdę podły humor i odezwę się rano. Nie pomyślałem, że mógłby mnie jakoś uspokoić i coś doradzić. Podświadomie przeniosłem część odpowiedzialności na niego. Oczywiście niesłusznie.
Ostatecznie zasnąłem w ubraniu, kiedy po złości została właściwie jedynie pustka. Obudziłem się z bólem gardła i smarkiem, które snuły się za mną już od jakiegoś czasu. Przeziębienia akurat bardzo mi w tej chwili brakowało. Z ciężkim łbem wstałem z łóżka i przy kawie przeanalizowałem sytuację ponownie.
W portfelu zostało mi jeszcze trochę pieniędzy, ale w razie czego one nie starczą mi na zbyt długo. Zwłaszcza, że teraz będę musiał walczyć z jakimś podrzędnym przeziębieniem. Czynszem martwić się nie musiałem, bo opłacony był z góry na kolejny miesiąc. Jeżeli matka nie raczy ze mną rozmawiać, będę musiał znaleźć jakąś pracę. Nie uśmiechało mi się to, wolałem poświęcać się nauce, bo to wychodziło mi dotychczas w życiu najlepiej. Mus nie łaska, dałbym radę jakoś pogodzić te dwie rzeczy, jeżeli zaszłaby potrzeba. Planowałem porozmawiać najpierw z Ann, ona była dość obrotna i mogłaby mi pomóc wyjść cało z opresji. Poza tym pytając Ann o radę, nie musiałbym martwić tym samym Barda swoimi problemami. Załatwiłbym wszystko po cichu z lekkimi wyrzutami sumienia, że nic mu nie powiedziałem, ale również satysfakcją, bo nie musiał mi w niczym pomagać.
To brzmiało jak dobry plan, jednak jego realizacja pozostawiła mi wiele do życzenia.
Zadzwoniłem do Barda, tam jak mu to zagwarantowałem, chociaż nie miałem na to wielkiej ochoty. Nadal gdzieś po głowie kołatałam mi się myśl, że gdyby nie on wszystko byłoby po staremu. Może nie dokładnie w porządku, ale przynajmniej po staremu.
Nie zdążyłem się przywitać ani nic w tym guście, kiedy krzyknął:
– Myślisz, że jedynie ty bywasz w podłym humorze?! – zapytał, chociaż po jego tonie wnosiłem, że wcale nie oczekiwał ode mnie jakiejkolwiek odpowiedzi.
Nie wiedziałem, czy powinienem cokolwiek w tym momencie powiedzieć, dlatego stwierdziłem, że lepiej będzie, jeżeli zamilknę. Wydawało mi się, że jest poważnie rozeźlony, a nie chciałem jeszcze oberwać.
– Wyobraź sobie, że nie! Jak miałem gorszy dzień, a o dziwo również takie miewam, to ty się ode mnie odwróciłeś! Potrzebowałem z tobą porozmawiać, a ty mnie olałeś, bo co? Miałeś migrenę, ha? Jesteś strasznie rozwydrzony, jak tak się wczoraj nad tym zastanowiłem. Wcześniej mi to nie przeszkadzało, bo myślałem, że w moim interesie leży pomaganie tobie, kiedy masz zły dzień, ale chyba zmieniłem zdanie, skoro nie odwdzięczasz mi się tym samym.
– Bard, nie krzycz na niego! To przecież.... wina...! – Drugi głos wtrącił się do rozmowy. Pani Catherine, nikt inny, wydawała się być dziwnie niespokojna. Zupełnie jak nie ona.
Zamierzałem zapytać, co się stało, jednak jego wybuch trochę mnie przeraził. Nie spodziewałem się tego po nim, chyba faktycznie musiał mieć paskudny dzień. Albo przestało mu na mnie zależeć. Rozłączył się, chyba że ja zrobiłem to odruchowo ze strachu i nawet tego nie zarejestrowałem, dlatego nie zdążyłem się niczego dowiedzieć.
Odłożyłem komórkę na stół, stwierdzając, że dzisiaj nie mam już ochoty zamieniać słowa z kimkolwiek.
Wiedziałem, że miał rację. Zachowywałem się czasami nieznośnie, ale wydawało mi się, że skoro mnie nie upomina, to nie zwracał na to większej uwagi. Nie chciałem się z nim rozstawać, ale wiedziałem, że to spieprzyłem i nie zdziwiłbym się wcale, gdyby zechciał mnie zostawić. Był silny psychicznie i miał wsparcie swojej rodziny, wydawało mi się, że nie potrzebuje mojej troski, opieki, pomocy. Radził sobie w życiu, w przeciwieństwie do mnie.
Cieszyłem się z jednej strony, że nie musiałem stawać twarzą w twarz z rozgniewanym blondynem. Nie znosiłem takich sytuacji za dobrze. Serce już teraz waliło mi jak młotem. Wiedziałem, że sobie zasłużyłem na tę reprymendę i zdawałbym też sobie z tego sprawę, gdyby nakrzyczał na mnie, nachylając się nade mną. Może wtedy wyszłoby to lepiej. Mógłbym go od razu przeprosić i obiecać, że się poprawnie, przynajmniej tak to sobie wyobrażałem. Wbrew pozorom bycia dupkiem nie miałem we krwi, chociaż patrząc na moją matkę, zastanawiałem się, czy nie powinienem być psychopatą.
Przeproszę go... ale nie dzisiaj... jutro też nie... chyba że zadzwoni... może wtedy...
Czułem jak żołądek zaciska mi się w supeł. Myślałem, że w nim będę miał jeszcze jakieś oparcie. Kogoś, u kogo mogłem szukać ostatecznie pomocy, kiedy już schowałbym dumę w kieszeń, ale teraz go straciłem. Chciałem być z nim nadal i wiedziałem, że musiałem się poprawić, jednak on na mnie nakrzyczał, czego nie umiałbym już zapomnieć. Bałem się ludzi podnoszących głos prawie tak samo, jak ludzi, którzy celują do mnie z broni na ulicy.
Wszystkie sprawy na raz zwaliły mi się na głowę. Pokłóciłem się z Bardem, o ile można to było nazwać to kłótnią, straciłem środki do życia, matka nie chciała mnie znać, złapałem jakieś dziwne przeziębienie i nie miałem siły iść na dzisiejszy wykład. Wstrzymałem się od pytania, co jeszcze mogło pójść nie tak, bo obawiałem się natychmiastowej odpowiedzi.
-----------------------------------------------------------------------------
Otworzyłem drzwi Ann. Z początku miała minę, jakby zastanawiała się, czy właściwie trafiła pod właściwy adres. Miałem na sobie swój ulubiony, czarny golf, na nim bezrękawnik i narzucony na ramiona koc. Najchętniej założyłbym sobie jeszcze czapkę na głowę. Nie dość, że przechodziły mnie dreszcze z powodu złapanego choróbska, to jeszcze padło ogrzewanie w budynku.
– Widzę, że zdążyłeś się już zmienić w smutną poczwarkę. – Zlustrowała mnie, żeby upewnić się, że to na pewno ja. Wyglądałem naprawdę okropnie. Ciężko było mi spać, bo trapiły mnie narastające zmartwienia, a z drugiej strony chodziłem non stop zaspany. Bolało mnie całe ciało. W dodatku prysznica unikałem jak ognia, bo nawet lekko opadające na ramiona krople wody wydawały się sprawiać ból. – Pyszczek z dala ode mnie, nie mogę zachorować w tym tygodniu. – Uciszyła mnie, kiedy chciałem się przywitać.
Rozumiałem ją. Zasłoniłem częściowo obtarte od chusteczek do nosa usta kołnierzem, zanim zaproponowałem kawę.
– Jasne, kawa zawsze spoko. W każdym razie co się u ciebie dzieje? Wyglądasz jakby cię przeżuł i wysrał dinozaur.
– Ojciec się do mnie nie odzywa, matka chce mnie zagłodzić, reszta rodziny ma mnie w dupie, jestem chory, nie umiałem się nawet pokłócić z Bardem jak normalny człowiek, mam myśli samobójcze i migrenę. Jakim cudem mam wyglądać dobrze?
– Sześć z tych rzeczy wpisuje się w twoją dzienną rutynę, a raczej przypominasz wtedy człowieka. Może nie zawsze się zachowujesz jak on, ale go przypominasz, a teraz to wyglądasz, jakby żal depresji ścisnął zwieracz.
– Na co dzień mam lepszy makijaż – odgryzłem się. – Nie podskakuj za bardzo, bo napluję ci do kubka i tyle będzie z twojego "nie mogę się pochorować" – przedrzeźniłem ją.
– No dobra, dobra. Bo podobno mam być tutaj w interesach. Czemu masz tak cholernie zimno w domu?
– Ogrzewanie wysiadło. – Nie miałem już siły wymyślać jakiejś błyskotliwej riposty.
Podałem dziewczynie kubek z kawą. Ściągnęła w tym czasie kremowy komin, który miała na sobie i odłożyła go na parapet. Rozpięła też skórzaną kurteczkę.
– Potrzebuję pracy. Desperacko. Pomóż mi coś znaleźć, proszę.
Spojrzała na mnie spod uniesionych wymownie brwi. Widać, że oczekiwała jakichś szczegółowych wyjaśnień, a choć szczerze nie miałem ochoty zwierzać się jej z rodzinnych problemów do tego stopnia. Niemniej jednak czułem, że była w stanie mi pomóc, więc się przełamałem. Było to łatwiejsze niż przypuszczałemem, porównywalne z łamaniem wykałaczki na pół. Chyba potrzebowałem się przed kimś wygadać, mimo że uważałem, że przerzucanie swoich zmartwień na innych nie jest miłe, ale skoro sama chciała je poznać...
– Matka zablokowała mi kartę, więc zostałem wyłącznie z groszami w portfelu. Nie odbiera ode mnie telefonów, więc z nią tego nie wyjaśnię. Nie chcę do niej jechać i się przed nią korzyć, bo to skończyłoby się jakąś dziwną szopką.
– Czemu miałoby?
Westchnąłem. Właściwie nikt nie wiedział na czym opierały się moje układy z rodziną, nie licząc Barda, choć jemu też nie powiedziałem na ten temat zbyt wiele. Nie chciałem próbować zastanawiać się nad tym, czy pamiętał, że mu kiedyś o nich napomykałem.
– Ma żal, że jestem gejem, nie tylko ona zresztą. Zawsze jak wracałem do domu, czułem się tak, jakby mnie mieli zaraz zakuć w kaftan i próbowali elektrowstrząsami zmienić w heteryka.
– Hmmm... no faktycznie, bagno. – Siorbnęła kawę. – Popytam i postaram się znaleźć ci coś sensownego, ale oczekuję stosownej rekompensaty.
– Tak po prostu się zgadzasz? – Zdziwiłem się, bo sądziłem, że nakłonienie jej do współpracy będzie bardziej problematyczne.
– Mam jakiejś wyjście? Nie chcę mieć na sumieniu twojego zgonu z niedożywienia, więc jestem zmuszona coś ci ogarnąć. – Uśmiechnęła się. – Nie mogę zagwarantować ci stanowiska najwyższych lotów, ale poszperam w tym, co najlepsze. Tylko musisz się najpierw wykurować, bo z gilem do pracy cię bankowo nie zaprowadzę.
Skinąłem głową, a potem jęknąłem. Zabolała mnie, jakby ktoś przywalił w nią drewnianym kijem golfowym.
– Ciężko znaleźć sensowną pracę, biorąc pod uwagę nasz zrypany rozkład zajęć, ale coś się powinno znaleźć. Naprawdę wpieprzyłeś się w niezłe bagno. A co z tym twoim facetem? Bard, ta?
– Szkoda gadać. Głupio wyszło.
– Przeprosiłeś go...?
Odpowiedziałem jej wyłącznie wymownym milczeniem. Doskonale wiedziała, jak wyglądało moje obchodzenie się z podobnymi problemami. Westchnęła. Czasami mówiła mi, że zachowywałem się jak duże dziecko, a potem dodawała, że właściwie facetom to wolno. Nie żebym się specjalnie przejmował takim przytykiem, poza tym wiedziałem, że miała rację.
– Ta klitka nie jest dla ciebie za mała? – zapytała. Była jedną z niewielu osób, które dostąpiły zaszczytu odwiedzenia mnie w swojej norze. Miałem jednak nadzieję, że przemilczy kwestię stanu, w jakim się ona znajdowała.
– Mieszczę się ze swoimi rzeczami i nie wadzę głową o sufit, więc chyba nie jest aż tak źle. Nie muszę też poświęcać wiele czasu sprzątaniu – dorzuciłem.
– Niby tak, ale chyba masz problemy z grzybem. Z grzybem na ścianie.
– Ta czasem na nie włazi – mruknąłem, udając, że nie zauważyłem jej sprostowania. – Czasem myślałem nad zmianą lokum, ale nigdy nie było na to czasu, chęci, teraz też nie ma środków.
– Twoja matka to suka. Nie obraź się, ale...
– Tsa, wiem... – parsknąłęm. – Ciesz się, że nie przybliżyłem charakterków reszty rodziny, bo wcale nie są lepsi.
– Okay, to przestanę cię obwiniać za twoje kurweskie usposobienie, skoro jesteś obciążony genetycznie.
– Powinienem mieć to potwierdzone na papierze. – Pociągnąłem nosem. – Razem z załączoną instrukcją obsługi i numerem telefonicznym do serwisanta. To by trochę ułatwiło sprawę, przynajmniej unikałbym paru przykrych sytuacji miesięcznie.
– Nie smutaj. Nie mam czym cię teraz motywująco dźgnąć, więc mi się tutaj nie użalaj nad sobą. Nadal mogłabym cię kopnąć w ramach zachęty do działania, ale bałabym się, że się rozlecisz. Zachowujesz się często jak stetryczały dziadyga, ale jesteś za młody, żebyś się posypał na części. Wytrzyj sobie tego gila i zbieraj się do kupy, bo jak tego nie zrobisz, to ci napukam, jak już wyzdrowiejesz. Rozumiemy się?
– Jak najbardziej.
– Będę cię informować na bieżąco o moich postępach w poszukiwaniach – zapewniała Ann. – Teraz muszę lecieć, bo miałam zrobić zakupy na obiad. Może jeszcze na dniach wpadnę, potrzebujesz czegoś z apteki? – Pokręciłem przecząco głową. – Okay, i tak ci przyniosę jakieś przeciwprzeziębieniowe paskudztwo na poprawę samopoczucia. I nie patrz na mnie oczami zdołowanego szczeniaczka.
– Oczy mi tylko łzawią – odpowiedziałem na jej upomnienie.
– Weź się połóż spać. W razie problemów dzwoń do mnie. Jak Bard się do ciebie odezwie, to możesz mu przekazać, że ma ode mnie w pysk, za dołowanie mojego prywatnego psiapsióła.
– Przecież to nie jego wina.
– Wiem, ale powinien wiedzieć, gdzie jest lokalnej hierarchii relacji międzyludzkich – stwierdziła bojowo, wstając z krzesła. Naciągnęła komin przez głowę. – To teraz uciekam. – Poklepała mnie delikatnie po głowie, ale ja i tak poczułem, jakby waliła mnie po niej młotkiem.
Ja chyba nie wiem, gdzie dokładnie jest moje miejsce w tej lokalnej hierarchii...
-----------------------------------------------------------------
Wyszedłem z domu. Nie pozbyłem się jeszcze w pełni przeziębienia, ale skoro wreszcie odpuściła mi gorączka, bóle dosłownie wszystkiego i katar też zdawał się minąć, pozwoliłem sobie wyjść z mieszkania. Potrzebowałem się przewietrzyć przynajmniej odrobinę, chociaż odrobinę wydało się dość mocno przeciągać.
Bez namysłu skierowałem kroki w stronę dworca. Bard wczoraj nie przyjechał, ani też nie dał znać, że przyjedzie dzisiaj. Nie odzywał się do mnie właściwie w ogóle, odkąd się rozchorowałem. Czekałem, aż przestanie się na mnie gniewać. Liczyłem na to, że mimo swojego focha przyjedzie mnie odwiedzić i jakoś się dogadamy, jednak kiedy nie wysiadł z porannego pociągu, nie zdziwiło mnie to za bardzo. Nie zmieniało jednak faktu, że poczułem ukłucie rozczarowania.
Podobno mu zależało, nie zostawiłby mnie po prostu po czymś takim, upewniałem się.
Nie chciałem, żeby nasza znajomość skończyła się taki szczeniacki sposób. Nie wiedziałem jaki według mnie byłby odpowiedni, ale, cholera, nie taki! Może też nie chciałem, żeby kończyła się w ogóle, ale nie robiłem sobie na to większych nadziei. Nadal w dużej części pozostawała interesowna i choć przepełniona była grzecznością, dotychczas, oraz poczuciem bezpieczeństwa, czegoś w niej brakowało. Z Bardem łączyło mnie nadal niewiele rzeczy, ale chyba właśnie dlatego udawało nam się ze sobą jakoś dogadać. Przeciwieństwa się przyciągają i ten tego.
Zdawałem sobie sprawę, że dawałem z siebie nadal za mało. Za mało zainteresowania, za mało wyrażania uczuć, za mało troski, zawsze za mało. Miałem wrażenie, że bardzo się staram i nikomu jak dotąd nie poświęciłem tyle czasu co Bardowi, ale jednak jemu wydawało się być za mało. Potrzebowałem własnej przestrzeni, własnego czasu, nie mogłem mu się od razu oddać całemu, bo to było głupie po prostu. Wiedziałem, że nie powinienem go tak zignorować z okazji gorszego dnia, bo może faktycznie zdarzyło się coś ważnego, o czym potrzebował porozmawiać, dlatego starałem się nie boczyć za to, że nakrzyczał na mnie następnego dnia rano.
Poprawiłem szalik i wróciłem powolnym krokiem do domu. Cierpiałem na brak zajęcia. Zbyt dużo niezapełnionego czasu sprawiało, że tylko bardziej się dołowałem. Od środy miałem zacząć pracować, Ann znalazła pracę "idealną dla mnie", jak ją określiła. Nie do końca wiedziałem, jak daleko sięgały macki jej znajomości i kontaktów, ale załatwiła mi pracę w sklepie z garniturami. Musiałem właściwie przypaść do gustu starszemu współpracownikowi i posadę miałem w kieszeni. Prawdę mówiąc, nie do końca uśmiechało mi się przebywanie wypełnionej ludźmi galerii przez kilka godzin dziennie, ale nie śmiałem narzekać.
Jeszcze nie wiedziałem, komu konkretnie miałem przypaść do gustu, ale zamierzałem się postarać o względy tej osoby. To wychodziło mi całkiem dobrze. Może na co dzień byłem raczej wredny, chamski, bezczelny czy jak jeszcze raczyły określać mnie moje koleżanki, które aktualnie ratowały mi skórę, ale nadal pamiętałem, jak zachowywać się przyzwoicie, po dżentelmeńsku.
Ann poleciła mi doprowadzenie swojego garnituru do porządku, chyba że miałem coś mniej oficjalnego, ale równie eleganckiego. Powiedziała, że powinienem pójść w nim do pracy. Częściowo dlatego, że wyglądam w nim bardzo przystojnie, niemalże nie jak styrany życiem student, a poza tym dobrze byłoby, żebym pokazał, że znam się na rzeczy. Faktycznie, trochę się znałem, ale nie była to wiedza, którą można by się chwalić. Nigdy nie przychodziło mi wybierać żadnych ubrań dla kogoś innego niż ja, więc nie wiedziałem jak sobie z tym poradzę. Postanowiłem jednak nie przejmować się tym w tej chwili. Przecież właściwie nikt nie powiedział, że to będzie należało do moich obowiązków. Może zwyczajnie będę ubierał manekiny i pilnował, by nikt przypadkiem niczego nie wyniósł w kieszeni.
Dam sobie jakoś radę, zapewniałem się.
Musiałem sobie dać radę, nie miałem za bardzo innego wyjścia. Nie chciałem dać ciała, bo zmarnowałbym też pracę Ann, a wydawało mi się, że koniecznie chciała mi pomóc. Zasugerowała nawet, chociaż może "zagroziła" byłoby bardziej odpowiednim określeniem, że odprowadzi mnie w konkretne miejsce, żebym przypadkiem nie stchórzył. Nie zamierzałem tego robić, ale kto wiedział, co moja skrzywiona psychika zrobiłaby ze mną w takiej sytuacji.
Wróciłem do domu i zacząłem się zastanawiać, co dzisiaj zjeść na obiad, o ile w ogóle coś jeść.
Chciałem móc myśleć, że jeżeli się postaram, to wszystko powoli się ułoży, jednak myśląc o spiętrzonych problemach, wątpiłem, żeby poszło tak ładniutko. Niektóre z nich zignoruję, tak jak zwykłem to robić, ale pewnie nie przestaną się za mną snuć jeszcze przez jakiś czas.
--------------------------------------------------------
Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że byłem bacznie obserwowany przez młodego bruneta, z którym przyszło mi pracować. Nie dziwiłem mu się, ale dłonie trzęsły mi się przez niego jeszcze bardziej niż zwykle. Oczy w kolorze orzecha wierciły mi dziurę w plecach, ilekroć się od chłopaka odwracałem.
– Zachowujesz się, jakbyś miał kija... – stwierdził.
Powiedziałbym, że kiedy go miewałem zachowywałem się ździebko inaczej, zdecydowanie bardziej żywo, jednak stwierdziłem, że lepiej było to przemilczeć. Nie każdy doceniłby taki drobny żart sytuacyjny z podtekstem. Nie chciałem, żeby Matt, bo tak nazywał się chłopak, z którym miałem pracować, poczytał to sobie za zachętę. Wyrosłem już z takich rzeczy, chociaż wydawało mi się, że akurat byłem niezły w podrywaniu przypadkowych facetów.
– Nie musisz się aż tak przejmować. – Poklepał mnie po ramieniu niemalże po bratersku. Starałem się to docenić, jednak ostatnio wrócił do mnie wstręt do bycia dotykanym przez ludzi, których nie znałem lub co gorsza nie lubiłem. – Radzisz sobie nieźle, więc się tak nie spinaj. Niewielu facetów tutaj zachodzi, nie każdy śpi na forsie, czujesz to, nie? – O tak, bardzo boleśnie. – Została godzina do zamknięcia. Mogę wyskoczyć na faję? Zaraz wrócę.
Odwróciłem się w jego stronę, przestając na moment z uporem maniaka poprawiać muchę na manekinie.
– Palisz? – zapytałem głupio.
– Yhym. Głupi nałóg, ale mnie to odpręża. – Wyciągnął spod lady paczkę fajek i czmychnął, żeby zapalić papierosa poza budynkiem. Wewnątrz nie można było kopcić.
Matt nie był takim złym towarzyszem, jakiego się spodziewałem. Był rok młodszy. Nie głupi, ale lekko dziecinny i beztroski. Miły, ale nie spoufalał się przesadnie. Ann powiedziała mi, że miał dziewczynę, jakby jej się wydawało, że mnie to robiło jakąś szalenie wielką różnicę. Nie zamierzałem z nim chadzać na zapleczę.
Wpatrywałem się przez chwilę bezmyślnym wzrokiem w rzędy różnokolorowych krawatów. Kilka z nich mi się podobało. Może brązowo-czerwone podkręliłyby odrobinę kolor moich oczu, który ostatnio jakoś przygasł.
W tym niebieskim Bard wyglądałby dobrze. I tym zielonym. Chociaż czy brązowy nie byłby lepszy? A może właściwie lepiej byłoby mu w muchach? Czy on właściwie ma koszule, do których można nosić takie wyszukane dodatki?
Wyrzuciłem z głowy mężczyznę, który ostatnio przyprawiał mi zmartwień. Nadal się nie odezwał, ja również porzuciłem pomysł zabiegania o jego uwagę. Wygląda na to, że to jednak był koniec. Nie wiedziałem, czy czułem z tego powodu rozczarowanie, czy już przywykłem do tej myśli. W końcu statystycznie więcej związków kończy się rozstaniem, a nie śmiercią partnera. Trzeba było się z tym oswoić i tyle. Może lepiej wcześniej niż później, chociaż nie mogłem powiedzieć, że spędzone z nim miesiące nie sprawiły mi radości.
– Nad czym tak dumasz? – zapytał Matt, kiedy wrócił.
– Niczym szczególnym. – Nie wiedziałem, co innego miałbym mu odpowiedzieć. Raczej nie oczekiwał, że zacznę mu się zwierzać ze swoich żali do życia. Zmiany by nam na to nie starczyło.
– Hmmm... tajemniczy z ciebie typek – mruknął.
Przyniósł za sobą nikły zapach wypalonego tytoniu. Nie wydawał mi się on szczególnie przyjemny, raczej działał drażniąco na mój nos. Jakim cudem palenie mogło go odprężać? Wiedziałem, jak działała na mózg nikotyna, jednakowoż zawsze wydawało mi się, że nie umiałbym nauczyć się palić. Dym zawsze drapał mnie w gardło, czasem szczypał w oczy...
------------------------------------------------------------------------
– ... Seb, robisz to źle. Wciągnij najpierw dym do ust, okay, właśnie tak. Teraz zaciągnij się do płuc, powoli. Potem wypuść.
Zaniosłem się zduszonym kaszlem. Może to uczucie nie było nieprzyjemne, jak to sobie wyobrażałem, ale nadal było dziwne. Niekomfortowe i obce. Zapewne można się było do niego przyzwyczaić, ale na tę chwilę nadal nie wydawało mi się, żebym odnalazł w tym jakąś namiastkę rozluźnienia.
– Kręci ci się w głowie? – zapytał Matt, wyciągając mi papierosa z pomiędzy palców.
– Nie wiem, może trochę.
Kaszlnąłem jeszcze raz, żeby pozbyć się z oskrzeli resztek dymu.
– Niedobrze ci? Nie rzygaj, bo obciach będzie! – Matt pomniał mnie. Musiał zasugerować się moją niemrawą miną.
– Spoko, już dobrze – zapewniłem go. Ogarnąłem się pospiesznie, żeby nie wyjść na aż nazbyt niedoświadczonego.
Poprawiłem płaszcz. Nie żeby tego wymagał, po prostu mnie to uspokajało.
– Gdzie byłeś w szkole średniej, kiedy wszyscy uczyli się palić papierosy? – zapytał.
Wracaliśmy razem do domu. Przechodziliśmy wieczorem wspólnie odcinek prowadzący do centrum, a potem wsiadaliśmy na tym samym przystanku do różnych tramwaju. Matt popchnął mnie lekko do przodu, sam gasząc w większości nietkniętego papierosa w popielniczce przyspawanej do śmietnika.
– Miałem indywidualne nauczanie przez większość życia – odpowiedziałem całkiem spokojnie. Stwierdziłem, że powinienem przestać się tego wstydzić, bo właściwie nie było to niczym szczególnie dziwnym w moim przypadku. Nadal było po mnie widać, że przebywanie wśród ludzi przyprawia mnie o zły humor, stres czy coś. W gruncie rzeczy nie zawsze tak było, ale nikt o to nie pytał.
– Tak? Ale przecież nie dlatego, że byłeś głupi, nie? Nie wyglądasz na kretyna.
– Emmm... dzięki?
– Powiedz, przychodziły do ciebie jakieś ładne nauczycielki? Bo zakładam, że uczyłeś się w domu. – Szturchnął mnie lekko w bok.
– Zdarzały się chyba – odpowiedziałem niepewnie. Próbowałem sobie przypomnieć, jak wyglądały kobiety, które mnie uczyły. Spędziłem z nimi właściwie całkiem sporo czasu, były dla mnie całkiem miłe, tak mi się wydawało. Nie mogłem sobie jednak przypomnieć twarzy większości z nich. W tym okresie nie byłem w zbyt dobrej kondycji. Właściwie nie wychodziłem z domu.
Lekcji udzielały mi wyłącznie kobiety. Matka oddzieliła mnie od mężczyzn właściwie kompletnie na jakieś parę lat. Ojciec już wtedy z nami nie mieszkał, wszyscy wujkowie dostali zakaz wstępu do domu. Odcieła mi nawet dostęp do telewizji i internetu na jakiś czas. Wtedy słuchałem audycji radiowych prowadzonych przez mężczyzn, żeby zrobić jej na złość. W końcu i tak pozwoliła mi chodzić do szkoły, chociaż nie miałem chciałem wyrwać się z domu, aby doświadczać szkolnego życia towarzyskiego. Raczej zwyczajnie chciałem mieć pretekst, żeby wychodzić z domu i wracać do niego możliwie jak najpóźniej.
Jej paranoja całkiem mnie bawiła, dopóki nie zaczęła odbijać się na moim zdrowiu psychicznym. Znosiłem jej paranoje blisko sześć lat i dopiero stwierdziłem, że odcięcie się od niej zupełnie to najlepsze, co mogłem zrobić. Pogięło mnie?
Ją najwyraźniej też, skoro uznała, że w obcym mieście poza jej czujnym okiem, nie znajdę sobie nikogo interesującego bynajmniej nie płci żeńskiej. Cóż, jeżeli sądziłą, że wszystkie jej zapobiegawcze zabiegi przyniosą odwrotny efekt, pozostawało mi jedynie prychnąć z rozbawienia.
– Ekhem, ekhem! Ziemia do Seby! Na pewno dobrze się czujesz? – Matt pomachał mi dłonią przed twarzą.
– Tsaaa... tylko chcę już do domu. Jestem padnięty. Przepraszam. Mówiłeś coś?
– Już nic ważnego. Odezwij się kiedyś, jeżeli będziesz miał czas, o ile miewasz, wyskoczymy na piwo. –
Sugestia ta powinna mnie chyba ucieszyć, bo to oznaczało mniej więcej to, że zostałem zaakceptowany, ale jakoś nie miałem ochoty spędzać z nim więcej czasu niż by to ode mnie wymagało. Większość swojego czasu poza pracą poświęcałem studiom, kto by się tego spodziewał,, nie chciałem się szlajać po jakichś klubach kosztem nauki. Nie bawiłoby mnie to nawet szczególnie.
– Właściwie to ja nie piję – stwierdziłem z wolna.
Matt nie ukrywał zaskoczenia, ale ja nie widziałem w tym nic szczególnie dziwnego.
– Piwo mi nie smakuje – dodałem.
Była to prawda, nie smakowało mi. Czasami miałem okazję napić się jakiegoś bardziej wyszukanego alkoholu – wina, whisky, likieru – ale było to na tyle rzadko, że raczej utrzymywałem, że go nie pijam.
– Kurde... jesteś najgrzeczniejszym facetem, jakiego poznałem. Takie wrażenie sprawiasz. Prawie dżentelmen, chociaż trochę gbur z ciebie. No dobra, gadaj, co masz za uszami, hm?
Defraudację rodzinnego majątku za czasów nastoletnich, skłonności do niebezpiecznych zachowań seksualnych, okazyjne nadużywanie leków, destrukcyjną konduitę. Miło, że pytasz.
– W przedszkolu zamoczyłem warkocz koleżanki w kleju.
-------------------------------------------------------------
Przed weekendem wysłałem Bardowi wiadomość, żeby do mnie nie przyjeżdżał, bo będę wtedy zajęty. Nie wspomniałem o tym, że będę pracował, bo nie widziałem w tym większego sensu. Poza tym i tak mi nie odpisał, więc uznałem to za kwestię bez większego znaczenia. Nadal wydawało mi się, że mimo wszystko nie zasłużyłem sobie na takie traktowanie.
Wziąłem do ust bladożółty cukierek przeciw bólom gardła i rozłożyłem się na stole, jak miałem w zwyczaju. Na biurku przeważnie nie miałem miejsca na takie manewry. Pilnowałem się jednak, żeby nie zasnąć na kuchennym blacie, bo kończyło się to zwyczajnie bólem kręgosłupa, szyi, ramion, egzystencji...
Ostatnio byłem strasznie zmęczony, ale miało to wiele plusów. Nie miałem siły, żeby zamartwiać się większością swoich problemów. Przestało mnie obchodzić to, że blondyn mnie olewał. Nie przejmowałem się parszywymi kontaktami z rodziną ani niewielkimi zaległościami w nauce, które urosną do przerażających rozmiarów, jeżeli się zaraz za nie nie zabiorę. Nie myślałem też o w miarę opanowanym problemie z pieniędzmi i nie zamierzałem się nim przejmować, dopóki nie zacznę przymierać głodem. Skoro nie mogłem zastanawiać się nad swoim beznadziejnym położeniem, zasypianie przychodziło mi z niespodziewaną łatwością. Powoli popadałem w dobrze sobie znaną apatię, co w tej chwili wydawało mi się prawie zbawienne. Wolałem nie czuć niczego, zamiast się dołować każdym problemem.
Rzuciłem okiem na dwa papierosy, które Matt podarował mi w prezencie. Trochę nie rozumiał, dlaczego tak zawzięcie postanowiłem nauczyć się jarać, skoro wszystko wskazywało na to, że wyraźnie mi to nie odpowiadało. W każdym razie nie dopytywał mnie. Dla mnie nauka palenia była porównywalna do uczenia się wykonywania głębokiego gardła. Najpierw do ust, potem głębiej. Nie miałem migdałków, więc było mi trochę prościej, jednakowoż z początku to przeżycie było okropne. Rekompensowały mi to jedynie jęki przyjemności i westchnienia zadowolenia ze strony partnera. Podczas palenia satysfakcję sprawiły mi uciekające z ust szarawe smugi dymu. Jakby duch ze mnie uciekał.
Potrzebowałem, żeby ktoś mnie postawił do pionu. Powiedział, żebym się wziął do roboty i nie ważył nie podnieść z łóżka następnego dnia. Ale nikogo, kto by to zrobił, nie było przy mnie w tej chwili. Niedawno powiedziałem Ann, że się czułem jak guma przyklejona do podeszwy obcasa matki lub gówno, w które wdepnęła. Rozbawiłem ją, jednak mówiłem całkiem poważnie. Naprawdę miałem wtedy okropne samopoczucie. Nie powinienem oczekiwać od niej pomocy, której nie potrafiła mi udzielić. I tak dała pomogła mi już tyle, że nie powinienem wymagać od niej niczego do końca życia.
Ostatnimi czasy dziewczyna wyjątkowo często przypominała mi o możliwości skontaktowania się z ojcem. Robiła to na różne sposoby, od delikatnej sugestii do jawnego niemalże rozkazu. Mój ojciec może nie był celebrytą, ale raczej dość znanym specjalistą z zakresu fizyki jądrowej. Znalezienie odpowiedniego numeru i skontaktowanie się z nim nie byłoby trudne, jednak nie uważałem, żebym tego potrzebował. Liczyłem też, że mojej znajomej nie przyjdzie do głowy, by osobiście poinformować mnie o mojej sytuacji. Nie sądziłem, żeby się nią właściwie przejął. W końcu niejeden student pracował na swoje utrzymanie, a on siedział w jakimś instytucie naukowym w Kanadzie z daleka od takich problemów. Wątpiłem, by chciał poświęcić mi swój czas.
Westchnąłem. Zaczynałem ratować się tym odruchem zbyt często, ale jakoś tak pomagał mi zebrać się w sobie. Normalnie nie widziałem w tym niczego szczególnego, ale ostatnio moje wzdychanie, mruczenie i podobne im zawodzenia zaczęły mi przeszkadzać. Werbalne okazywanie słabości i niemocy.
Musiałem jeszcze wziąć prysznic, a potem mogłem położyć się do łóżka. Zajęcia miałem jutro na wyjątkowo wczesną godzinę, dlatego cieszyłem się swoim zmęczeniem. Przynajmniej nie będę musiał walczyć o każdą godzinę snu.
Ledwo mogłem ustać w łazience. Przytłaczało mnie uczucie beznadzeji, a miałem orkpone wrażenie, że nie miałem prawa go odczuwać. Nie chciałem się nad sobą użalać, poza tym próbowałem sobie wmówić, że nie było jeszcze tak źle, żebym zyskał przywilej do bycia fizycznie i psychicznie wycieńczonym.
Nie kontemplowałem, kiedy spływały na mnie krople coraz i coraz chłodniejszej wody, tak jak podobno robiła to większość ludzi. Pod prysznicem raczej zupełnie się wyłączałem, pozbywałem myśli, utylizowałem wspomnienia. Usypiało mnie to i uspokajało.
Obserwowałem bezmyślnie, jak piana spływająca z włosów oraz reszty ciała znika w odpływie pomiędzy moimi stopami. Przez moment w głowie świtała myśl, że równie dobrze mogłaby tak spływać krew. Nigdy poważnie nie rozważałem próby samobójczej, jednak myśl o niej nawiedzała mnie przy gorszym samopoczuciu. Nie zamierzałem uciekać się do czegoś takiego. Chciałem myśleć, że mi się polepszy. Nie mogłem tak po prostu zginąć, choć myśl, jakie to nietrudne, zdawała się kusząca. Musiałem pokazać wszystkim osobom uważającymi mnie za bezwartościowego szczeniaka, że się mylili. Chyba nie taka motywacja powinna pozwalać mi nadal budzić się co rano, ale lepiej, żeby pchała mnie do przodu taka niż żadna.
Wytarłem się i ubrałem w długie piżamy i szlafrok. To nie wystarczało, by chronić się zupełnie przed chłodem średnio ogrzanego mieszkania. Pogasiłem światła, czując jak zimno wpełza w moje stopy i dłonie. Kładąc się do łóżka, żałowałem, że nie było przy mnie kogoś, kto mógłby mnie ogrzać, a jednocześnie byłem też za to wdzięczny.
Jesteś za stary na bycie sentymentalnym, pomyślałem. Upomniałem siebie nieczuło, jakbym upominał kogoś zupełnie obcego.
-----------------------------------------------------------
Spotkałem się z Mattem chwilę przed naszą zmianą w sklepie. Dmuchnął mi w twarz dymem papierosowym na przywitanie. Nie wydawał się być cieplejszy niż chłodne, miejskie powietrze, które spowijało mnie mgłą, odkąd wyszedłem z domu.
– Naciesz się tymi listopadowymi, leniwymi chwilami, bo grudzień będzie okropny – stwierdził, odwracając się ode mnie w stronę kierunku, w którymi mieliśmy iść. Wyglądał, jakby był w nie najlepszym nastroju. – Przyjdzie grudzień, to się wszystkim walniętym nowobogackim przypomni, że potrzebują garnituru na święta.
Wzruszyłem ramionami. Zwykle w sklepie nie panował zbyt duży ruch. Ludzie wpadali tam najczęściej po krawat, muchę, nowe spinki do mankietów. Rzeczy, które można było wręczyć komuś na prezent. Czasami przychodzili mężczyźni w średnim wieku, którzy nie sprawiali szczególnych problemów, bo doskonale wiedzieli, czego konkretnie szukają i w jakim rozmiarze. Zdarzały się też matki ciągnące za sobą młodych synów, którzy wyjątkowo dawali po sobie poznać, że nie podoba im się pomysł wskakiwania w durne, eleganckie fatałaszki. Matki zbywały ich narzekania i protesty machnięciem ręki, niekiedy zaczynały mi narzekać na problemy z wychowywaniem tych tłuków, gdy musiałem z takich delikwentów ściągać miarę. Poza tym było spokojnie. Matt często pozwalał mi przynosić do pracy materiały do nauki, z których korzystałem, gdy miałem okazję.
– Świr farmaceutyczny. Przyszły legalny dealer – mruczał czasami szatyn nad moim uchem, a ja prosiłem, by się odsunął, bo za bardzo ingerował w moją przestrzeń osobistą.
Nie mogłem powiedzieć, że chłopak mnie nie szanował, acz czasami zbierało mu się na żartobliwe przytyki, na które nie umiałem zareagować. Trochę mnie one nękały, ale nie umiałem mu powiedzieć, żeby przestał. Miałem świadomość tego, że tylko próbuje wyprowadzić mnie z równowagi i osiągniętego skupienia.
Od czasu do czasu podpytywał mnie o jakieś błahostki. Co robiłem w wolnym czasie (wolny czas, a co to?), czy miałem dziewczynę (nie, ale jestem we wstrzymanym związku z trzydziestolatkiem, bo nadal oficjalnie nie zerwaliśmy), czym zajmowali się moi rodzice (widocznie nie skojarzył mnie z rodzicami, w gruncie rzeczy nazwisko mieliśmy całkiem pospolite). Raczej mu nie odpowiadałem. Nie czułem takiej potrzeby. Nie widziałem potrzeby, by dać mu siebie poznać. Lubiłem go, wiedziałem o nim trochę rzeczy – że miał dziewczynę i psa, wabiącego się jakże odkrywczo Doggo, że kolekcjonował retro konsole i gry z lat 90. Nie dociekałem, sam mi powiedział.
– Wracasz do domu na Boże Narodzenie? – zapytał, kiedy ulokowaliśmy się na swoich stanowiskach. Policzki miał zaróżowione od chłodu, od którego dopiero co uciekł.
– Nie – krótka, rzeczowa odpowiedź. Teoretycznie również na tyle ostra, by ucięła temat.
– Oh... w takim razie zostajesz tutaj? Z kim spędzasz Gwiazdkę?
– Jeszcze nie wiem. Może ze znajomymi – powiedziałem, unikając treściwej odpowiedzi. Nie zamierzałem mu też mówić, że zamierzałem spędzić święta w domu pod stertą koców, przytulony do termofora, gdy słucham jak sąsiedzi się ze sobą znowu kłócą.
– W razie co możesz wpaść do mnie – zasugerował.
– Dziękuję, ale nie mogę. Poza tym twoja dziewczyna pewnie byłaby niezadowolona. – Przewrócił oczami, jakby niewiele go to obchodziło.
– Zastanów się, masz jeszcze miesiąc. Sylwestra ci już za to nie odpuszczę. – Uśmiechnął się do mnie znad kontuaru, unosząc i opuszczając brwi w zabawny sposób.
Skinąłem głową, nic na to nie mówiąc. Bałem się życzliwości nowo poznanych ludzi. Nie chciałem myśleć, że dziewczyna Matta to jakiś jego wymysł, kłamstewko, żebym poczuł się pewnie i go odwiedził, a potem on zaciągnąłby mnie do łóżka. Paranoja twierdziła jednak, że wiedziała lepiej ode mnie i kazała trzymać się na dystans. Nie byłem nawet na tyle atrakcyjny, żeby ktoś marnował czas na mamienie mnie, głupia paranojo!
Swoją drogą znów schudłem i zacząłem od nowa popadać w niedowagę. Nie żebym się specjalnie przejmował moimi wahaniami wagi, ale nie chciałem znowu złapać jakiegoś bakcyla z okazji osłabionego organizmu.
Komórka, którą trzymałem w wewnętrznej kieszeni granatowej marynarki, zawibrowała. Nie spodziewałem się niczego ważnego, ani też niczego miłego, ale wyjąłem ją, żeby sprawdzić, o co może chodzić. Otrzymałem krótką wiadomość.
"Skopałam Barda za bycie nieogolonym debilem. Spodziewaj się go w weekend jak wraca do ciebie na klęczkach. Całuję. Mrgrt."
Spojrzałem na smsa podejrzanie. Potem się skrzywiłem. Schowałem telefon z powrotem i wróciłem do pracy, jakby nic się nie stało, jakbym tylko sprawdził godzinę.
Prawdę mówiąc nie spodziewałem się, że Margaret postanowi w jakikolwiek sposób interweniować. Zawsze myślałem, że za mną nie przepadała i tylko czeka, aż wreszcie się od nich wyniosę. No cóż, dziewczynki w tym wieku zachowują się dziwnie i niezrozumiale, potem właściwie niewiele się na tym polu zmienia. Możliwe że brat dał jej tak w kość, że chciała się go również za wszelką cenę pozbyć z domu.
– Jesteś jakiś nie w humorze. Znowu zalałeś notatki kawą?
– Nie, dzisiaj mam po prostu dzień gorszy niż zazwyczaj.
– Ohomm... okres masz. – Zerknąłem na niego, odwracając się od przecieranej z drobinek kurzu lady. – Masz. Mnie nie oszukasz. – Wytknął mi język. Nie do końca wiedziałem, o co mu chodzi, więc postanowiłem przemilczeć. Nie mogłem jednak powstrzymać się od późniejszego wymyślania w głowię ripost, którymi mogłem go uraczyć.
------------------------------------------------------------------------------
Pojawiłem się przed drzwiami obcego mieszkania późnym wieczorem. Wymusiłem poniekąd na Gabriel i Ann, żeby mnie przenocowały, bo nie chciałem zostawać w domu na weekend. Tak, uciekłem z własnego domu. Nie miałem ochoty się konfrontować się z kolejnymi problemami, gdyby mój były, obecny czy jakikolwiek status miał teraz Bard, postanowił faktycznie mnie odwiedzić, jak mi to zapowiedziała jego siostra. Wątpiłem, by faktycznie to zrobił, ale jednak spakowałem sobie rzeczy na dwa dni i wyszedłem z domu. Jutro miałem wolne od pracy.
Nie wiedziałem, dlaczego właściwie uciekałem teraz przed Bardem. Uraził mnie, nie mogłem zaprzeczyć. Odkładane przez długi czas przeprosiny, mówię tu o nas obu, nie ułatwiały pogodzenia się. Ja już się pogodziłem z byciem znowu samemu, a co się z blondynem teraz działo nie obchodziło mnie szczególnie. Nie pozwalałem sobie dopuszczać do siebie myśli o nim, bo jeszcze tylko pogarszałbym swoje i tak marne samopoczucie.
Ann otworzyła mi drzwi. Miała na sobie różową piżamę w pandy, a na głowie turban z błękitnego ręcznika.
– Wchodź – odsunęła się. – Pożyczyłyśmy materac od sąsiadów, więc niestety nie będziesz spać w nogach – mruknęła.
– Przepraszam, że zwalam ci się na...
– Nie. Nie mów tak. To źle brzmi. Przeprosiny w każdym razie przyjęte – poszedłem za nią w głąb domu, kiedy zamknęła drzwi.
Zastałem Gabrielę rozłożoną w fotelu w dziwnej pozie zaawansowanego czytacza książek. Jedną ręką, trzymaną na oparciu fotela trzymała kubek, druga zwisała jej smętnie nad podłogą, jedną nogę miała zahaczoną o oparcie.
– Cześć, Sebuń. Co cię do nas przygnało? – zapytała retorycznie, bo odpowiedź znała, jak się spodziewałem.
– Życie, które robi mnie w chuja – mruknąłem, gdy odkładała opasłe tomiszcze za mebel na stosik innych opasłych knig.
– Wszystkich robi w chuja, złotko – Spojrzała na mnie współczująco. – Zarządzam więc naciągnanie babski wieczór narzekania!
– Nie będę narzekała na głodnego. Seb miał ugotować carbonara. – Ann stanęła przede mną nagle, łapiąc kontakt wzrokowy. Była sporo niższa, ale mój wiecznie spuszczony wzrok ułatwił jej sprawę. – Jak nie masz makaronu, to wracasz na klatkę schodową. – Zmrużyła oczy. Za sekundę pokój, w którym panowała cisza wypełniło donośne burczenie brzucha.
Nie pytałem, czy specjalnie odpuściła sobie obiad, żeby wcisnąć w siebie najwięcej tego, co ugotuję. Wyjąłem z torby opakowanie długiego makaronu, który się na szczęście nie pokruszył. Inne składniki też miałem, ale o nie właściwie nie pytała.
– Cudownie...! – Zakołysała ciałem, a wtedy brzuch burknął, oburzony najwyraźniej jej zaniedbaniem, ponownie. – Chodź, zaprowadzę cię do kuchni.
Nie wiedziałem, jak dziewczyny mieszkały. Nigdy ich nie odwiedziłem, więc korzystając z okazji, rozglądałem się po ich mieszkaniu. Mieszkanie nie było duże, w sam raz na dwie osoby, więc spacer do kuchni akurat nie trwał zbyt długo.
– Chyba macie jakieś mylne wrażenie o moich umiejętnościach kulinarnych... – zacząłem, kładąc makaron na stole.
– Nie pieprz głupot, pamiętam jak pomagałeś przy grilu na którymś z pikników naszego wydziału. Karkówka była wyborna, powtarzam, wyborna!
– Mięso a makaron to jednak dwie różne rzeczy...
– Nie komplikuj, skarbie. Zrób makaron, bo inaczej z głodu umrę. Słyszałeś, co mój żołądek wyrabiał, więc do dzieła!
Westchnąłem. Byłem im to winny, więc już nie polemizowałem. Rozłożyłem pozostałe, wyjęte z torby, składniki na stół. Zapytałem, czy Ann miałaby coś przeciwko, gdybym rozejrzał się po szafkach, bo mogłem jeszcze przy okazji znaleźć coś przydatnego. No i musiałem wytrzasnąć skądś garnki, swoich akurat nie przyniosłem.
– Zamierzasz mnie obserwować cały czas? – Nie chciałem zabrzmieć, jakbym miał pretensję, tylko czułem się niezręcznie. Odzwyczaiłem się już cokolwiek od obecności innych ludzi, podczas moich codziennych prac, dlatego nie chciałem przypadkiem czegoś spartaczyć podczas gotowania w zasadzie prostej potrawy.
– Wolisz, żebym sobie poszła? – spytała.
– Jeśli możesz. Uwinę się z tym w jakieś pół godziny, tylko... no wiesz...
– No spoko, spoko, czaję. W takim razie przespaceruję się do całodobowego, skombinuję nam jakieś alko ma potem. Zostawię ci Gabi, więc w razie miałbyś jakieś problemy, to ją wołaj. Nie spal kuchni, nie wkładaj palców do kontaktu i nie wyskakuj przez okno. – Cmoknęła mnie w policzek i wybiegła z pomieszczenia.
Dookoła tych dwóch zwykle panowało specyficzne poruszenie. W przytulnym i spokojnym mieszkanku czuć było życie, nawet jeżeli nic nadzwyczajnego się nie działo. Zarówno w skąpanym w półmroku saloniku jak i w oświetlonej jasnym światłem kuchni, czułem się dziwnie mile widziany. Akceptowany, tolerowany ze swoimi wszystkimi dziwadztwami. Byłem wdzięczny za to, że dziewczyny przygarnęły mnie na noc.
Zająłem się swoim zadaniem, starając się nie myśleć o Bardzie, który być może dobija się do moich drzwi. Gdyby je uszkodził, byłoby słabo, pomyślałem, ale szybko wyzbyłem się tego wyobrażenia. Odganiałem też wszystkie kolejne myśli związane z blondynem. Wiedziałem, że tak naprawdę nie przyjechał do mnie i jutro też nie przyjedzie. Na wszelki wypadek zostawiłem włączony telefon, chociaż kusiło mnie, by go wyłączyć. Gdybym nie otworzył mu drzwi, pewnie zacząłby dzwonić, a tego nie zrobił.
– Może zrobię ci kawy albo herbaty? – Do pomieszczenia zajrzała Gabriel, żeby sprawdzić, czy wszystko u mnie w porządku. – Przepraszam, że cię tak zagnała do garów. Brakuje jej urozmaicenia w diecie. Chciała zjeść coś, co ją nasyci i nie mieć wyrzutów sumienia, bo zrobiłeś to ty. No wiesz, odchudza się. – Zrobiła wymowny gest cudzysłowu.
– Myślę, że nie ma się z czego odchudzać – stwierdziłem, siłując się przez chwilę z pokrętłami kuchenki. – Wygląda przecież świetnie jak zawsze.
– Powtarzałam jej to, ale nie chciała słuchać. Martwię się o nią, ale liczę, że jej niedługo minie. Nie chciała ze mną o tym rozmawiać.
– Rozumiem. Wydaje mi się, że będzie w porządku. Przecież znasz jej słomiany zapał i dziwne pomysły.
Westchnęła. Nigdy nie byłem zbyt dobrym pocieszycielem, nic nowego. Starałem się możliwie mieć jak najmniej do czynienia z problemami innych ludzi, na które nie mogłem niczego poradzić, bo czułem się z tą niemocą po prostu źle. W dodatku samolubnie ignorowałem problemy ludzi, którzy się dla mnie liczyli, skupiajac się na własnych.
– Obyś miał rację. Pomóc ci w czymś?
– Dam sobie radę, dziękuję.
– Jak się tobie układa? Wychodzisz na prostą?
– Staram się. Przeszłość się za mną ciągnie jak cień, ale poza tym jest chyba całkiem w porządku – zapewniłem ją, chociaż w moim głosie nie słychać było pewności co do wypowiadanych słów.
– Rozumiem. To pewnie musi być dla ciebie straszne męczące.
– Trochę. Ostatnio ktoś z medyka się mnie pytał, czy bym się z nim nie przespał. Ann ci powiedziała? – Zwierzyłem się jej z tego kiedyś, przy okazji. Nie było to dla mnie coś specjalnie niezwykłego, od czasu do czasu się po prostu zdarzało. To konsekwencja śmiałego poczynania sobie we wcześniejszych latach, które musiałem znosić.
– Ten ktoś chodził potem z rozkwaszonym nosem.
Odwróciłem się w jej stronę, jakbym miał się upewnić, że mówiła poważnie. Uśmiechnęła się wrednie, co robiła dość często. Nie wiedziałem, co właściwie miałbym jej teraz odpowiedzieć. Powinienem podziękować?
– I tak był dupkiem, nikt nie miał do mnie o to pretensji.
– Jeżeli tak...
Było mi miło, że ktoś mimo wszystko nie uznawał mnie za pustą kurewkę po tym, co zrobiłem. Wiedziałem, w czym był problem, wiedziałem, z czego wynikał, wiedziałem, dlaczego nie znajdowałem w tym zadowolenia, więc to rzuciłem. Potem był Bard, potem go nie było, potem znów był, a teraz znowu go zabrakło. Na razie nie miałem żadnych konkretnych planów na dalsze życie seksualne, chociaż miałem okropną ochotę okładać je szpadlem na tyle długo, aż nie zemrze i zostawi mnie w spokoju. Póki co sprawiało mi same problemy.
Ann wróciła, kiedy skończyłem gotować makaron. Sos też już był gotowy. Wydawało mi się, że spacer do sklepu zajął jej jakoś wyjątkowo długo. Wróciła z ilością alkoholu przeznaczoną jakby dla pułku armii radzieckiej. Wymownie uniosłem brew, widząc jak wystawia jakieś dziwne trunki butelka za butelką na parapecie.
– Pamiętam, że nie pijasz. To dla mnie – prychnęła. – Cudownie pachnie. Rozłożę ławę i będziemy mogli zjeść w pokoju.
– Boże! Mówiłam, żebyś sprzątnęła te tampony, które walają się po pralce! – krzyknęła Gabriel z łazienki, kiedy kładłem garnek spaghetti na drewnianej desce do krojenia, żeby przypadkiem nie zniszczyć ławy.
– Ups... – Ann, niosąca talerze i sztućce, spąsowiała.
Nie byłem może osobą, mającą wiele do czynienia z kobietami, co dopiero z ich codziennym życiem i higieną, ale raczej widok tamponów porozrzucanych po pralce rozbawiłby mnie, zamiast wzbudzić niechęć. Nie widziałem niczego zdrożnego w menstruacji, którą część facetów w moim wieku nadal uważało za coś wybitnie obrzydliwego. Może dlatego że Ann i Gabriel narzekały mi na "to krwawe gówno" średnio dwa razy w miesiącu od kilku lat i przestało mnie to jakoś... szokować?
– Soraski. Nie mogę ich znaleźć, jak nie leżą na widoku.
Wzruszyłem ramionami. Nie moja sprawa, gdzie trzymała takie rzeczy, nie mieszkałem z nią, żeby mi to miało prawo przeszkadzać.
– Przepraszam za nią. Znowu. Zawsze zostawia wszystko, gdzie popadnie. – Gabriel zagoniła współlokatorkę do szybkiego sprzątania, siadając obok mnie.
Posiłek spędziliśmy całkiem miło, chociaż niewiele podczas niego mówiłem. Słuchałem docinek Ann i Gabi. Opowiedziały mi kilka zabawnych plotek, które, całkiem przypadkiem, wpadły im w ucho. Lubiłem ich zadziorne charaktery, które mimo wszystko skrywały więcej dobroci, niż można by się spodziewać. Nie pytały mnie, co konkretnie mnie do nich sprowadziło, jednak wydawało mi się, że chciały to wiedzieć. Nie miałem żadnej dobrej wymówki, a dziewczyny spodziewały się, że to pewnie nie byle jaka sprawa, skoro nie chciałem spać u siebie w domu. Jakbym się bał zostać sam albo bał się miejsca, w którym mieszkałem. Mogły się domyślać, co się stało, Ann wiedziała, że poksyksałem się z Bardem, więc Gabriel pewnie też. Nie zamierzałem dzisiaj zdradzać im powodów mojej wizyty, może jutro. Albo jak będą dopytywać.
Zająłem się wciąganiem klusek, które, musiałem sobie przyznać, wyszły mi całkiem nieźle.
---------------------------------------------------------------------------
– Odsuń się, walisz piwskiem. – Nie była to najbardziej miła czy elegancka rzecz, jaką kiedykolwiek powiedziałem zaraz po przebudzeniu, ale raczej nikt nie spodziewa się serdecznego powitania, budząc kogoś kopniakiem. – Poważnie, śmierdzisz, weź tę paszczę ode mnie. – Skrzywiłem się, kiedy ktoś celowo zionął mi w twarz zapachem strawionego alkoholu. Dziękowałem w duchu, że nie zostałem przy okazji obrzygany, przynajmniej dzień nie zaczął się w najgorszy z możliwych sposób, jaki byłem w stanie wymyśleć na tamtę chwilę.
– Wstawaj, słońce. Jest piękny poranek.
Skuliłem się na materacu, na którym spędziłem mniejszą część nocy, niż bym sobie tego życzył. Szarpnąłem się, żeby odsunąć jak najdalej od nachylającej się nade mną dziewczyny, skutkiem czego pierdolnąłem czołem w kaloryfer. Huk rozległ się zapewne w całym pionie, a mnie błyskawicznie rozbolała głowa, nie tyle od uderzenia, co od hałasu, który przypomniał organizmowi, że powinien kacować. A ten durny się posłuchał jakiegoś głupiego, obcego kaloryfera.
Nie wiedziałem, kiedy właściwie dałem się namówić na bezokazyjnego szampana, ale to był jeden z głupszych pomysłów tego kwartału. Myślałem, że kieliszek czy dwa mi nie zaszkodzą. Przeszkadzała mi specyficzna woń alkoholu, a jego smak drapał mnie w gardło, ale przynajmniej miło otumaniał i przestałem przejmować się rzeczami, którymi przejmować się nawet nie musiałem.
– Bardzo piękny ten twój poranek – burknąłem, rozcierając sobie obolałe czoło. Spodziewam się pięknego siniaka o regularnym kształcie, z którego Matt będzie mieć niezłą polewkę, jeżeli nie uda mi się go zakryć grzywką.
Przewróciłem się na plecy, kiedy Ann, bo to Ann się nade mną pastwiła, wyszła do kuchni, oświadczając wszem i wobec, że zrobi mi łaskawie kawę z ekspresu. Wyciągnąłem rękę po komórkę, którą odłożyłem na parapet wieczorem. Miałem nadzieję, że nigdzie nie zawędrowała w jakichś niewyjaśnionych okolicznościach w ciągu nocy. Zanim jednak zdążyłem wymacać na lodowatej powierzchni parapetu urządzenie, otworzyłem oczy i ze zdziwieniem obejrzałem swoją rękę. Przez chwile myślałem, że dziewczyny zabawiły się w nocy w niespełnionych chirurgów i powycinały mi mięso od kości lewego ramienia. Na szczęście nie. Poprzyklejały tylko do niego plastikowe noże. Nie pytałem, skąd je wzięły, ani co im przyszło do głowy, żeby mnie nimi obkleić, liczyłem jedynie, że nie trzymały się na super glue.
Głowę miałem zbyt ciężką, żeby się zastanawiać, dlaczego nie spałem w koszulce, cieszyłem się, że zachowałem jeansy i bieliznę, a wraz z nimi resztki godności. Owe resztki miały zostać unicestwione wraz z odklejaniem jednorazowych sztućców od skóry oraz wyplątywaniem nitek makaronu z włosów Gabriel. To skąd się tam wziął miało pozostać tajemnicą. Poza tym nic nie ucierpiało. Nie pobiliśmy się w nocy, chociaż pamiętam, że zażarcie o czymś dyskutowaliśmy.
Nie miałem pojęcia, czy się umyłem wczoraj. Całkiem prawdopodobnym było to, że olałem sprawę na rzecz szybkiego położenia się spać. Zamierzałem zrobić to po zaraz po kawie. Na śniadanie żadne z nas nie miało ochoty. Wszyscy byli nieprzytomni i trochę przeszkadzaliśmy sobie nawzajem, szturchając się przypadkowo łokciami, ale poranki na kacu chyba mogły tak wyglądać.
– Głupia zdolność głupiego etanolu do głupiej inhibicji głupiego działania antydiuretycznego głupiej wazopresyny – burknęła Gabriela na swoją kawę, jakby ta jej słuchała z przestrachem.
– Uważaj, bo kiedyś wysikasz sobie z mózgu całą wodę.
Ziewnąłem przeciągle. Najchętniej wróciłbym do tego barłogu pozostawionego tymczasem pod oknem, żeby dalej spać, ale miałem jeszcze parę rzeczy do ogarnięcia w związku z nauką. Jeszcze nie wiedziałem, jak zamierzam to zrobić z takim okropnym samopoczuciem, ale liczyłem na to, że znerwicowanie upora się z kacem dość prędko.
Chciałem przed wieczorem znaleźć się u siebie w domu. Gdybym nie był taki otępiały, pewnie zacząłbym się zastanawiać, jakie jest prawdopodobieństwo, że zastanę Barda pod drzwiami, ewentualnie że spotkam go gdziekolwiek indziej. Rano jednak zwyczajnie nie miałem na to siły. Nie dzwonił, jego siostra też nie próbowała się ze mną skontaktować.
Dałem wiarę jakieś smarkuli mieszkającej na końcu świata... co ja sobie w ogóle myślałem w tamtej chwili?
Powstrzymałem się od wymownego pacnięcia się w czoło. Wystarczająco już dzisiaj wycierpiało, witając się ze żebrami grzejnika.
– Nie piję z wami więcej. Sprowadzacie mnie na złą drogę – stwierdziłem. Wiedziałem, że byłbym w stanie w takim postanowieniu wytrzymać bez większych trudności, ale wiedziałem też, że spędzanie czasu z dziewczynami nawet przy alkoholu zajmuje moje myśli zbyt skutecznie, żebym zwyczajnie z tego zrezygnował.
– Veto. Jak mamy się stoczyć, stoczymy się całą paczką.
– Paczką czego?
– Paczką żelków.
– Nie lubię żelków – mruknąłem, mocząc jakimś cudem nos w kawie.
Gabriel siedząca pośrodku kanapy, odłożyła na stolik swój kubek, na który nadal patrzyła z nieskrywanym oburzeniem. Przechyliła się moją stronę, opierając tym samym o moje ramię. Chyba jego kościstość się jej nie spodobała, wnosząc po jej skrzywionej minie.
– Zobowiązuję cię do trzymania mi włosów, jeżeli będę rzygać – powiedziała.
Nie wyglądała, jakby miała zaraz puścić pawia, ale na wszelki wypadek gotowy byłem od niej odskoczyć. Nie miałem ochoty na takie poranne ekscesy.
– Koszulka ci śmierdzi fajkami.
– Tak? Nie zauważyłem.
– W takim razie już wiesz. Ty palisz, czy twój kochanek? Z paszczy ci nie wali.
Westchnąłem, słysząc to pytanie. Wolałem jednak brak taktu bez kaca, niż brak taktu z kacem.
– Myślałem, że już ustaliliśmy to, że z nikim nie sypiam. – Manewrowałem trzymanym w dłoni naczyniem tak, żeby przypadkiem nie oblać nastającej na mnie dziewczynie włosów ani twarzy. Wolałbym to zrobić z pełną premedytacją.
– Zawsze jak tak mówiłeś, to mimo wszystko miałeś jakiegoś wafla albo jakiś wafel miał ciebie, nie wiem, jak to tam wygląda z tobą.
– W zeszłym roku to może i tak było...
– A teraz co? Przesyciłeś sie? – zapytała Ann, która próbowała chyba uporać się z wysłaniem do kogoś wiadomości.
– Tak, chyba coś w tym jest – odpowiedziałem. Pewnie faktycznie było w tym sporo racji. Przestałem się zachowywać jak ciota nowa w mieście, bo czułem się na to już odrobinę za stary. Poza tym zdawało mi się, że jestem strasznie zaniedbany, niedowaga się za mną wlekła, więc nie cieszyłbym się takim samym powodzeniem, jak kiedy byłem na pierwszym roku. Chyba miesiąc po rozpoczęciu roku akademickiego udało mi się odwiedzić wszystkie gejowskie lokale w mieście. Jak mi się to właściwie udało?
– Mnie się wydaje, że jesteś jeszcze zbyt młody na bycie ustatkowanym gejem. – Gabri stwierdziła, że wyrazi swoją myśl. – Nadal z ciebie dobry towar, no i masz tę swoją nieprzeciętną inteligencję.
– Nikt nie leci na nieprzeciętną inteligencję – próbowałem uciąć temat, zanim zobaczy na niebezpieczne tory.
– Jak to nie? No wiesz ty co?! A zresztą! Co ja się będę produkować... na marnę cię chwalić nie będę, jak do twojego pustego łba i tak nic nie dotrze.
– A ja bym poszła na pracownię chemiczną... – odezwała się Ann, która musiała nie mieć ochoty na rozmowy o moim życiu towarzysko-seksualnym co najmniej tak bardzo jak ja.
– Ja nie – próbowałem złapać się tego tematu, ale właściwie nie wyszło mi to najlepiej.
– Dlaczego? Myślałam, że to lubiłeś. Byłeś w końcu tym no... specjalistą od sączków. Jezu, te badziewne sączki! Myślałam, że po aplikowaniu tego gówna do lejka w podstawówce mam to za sobą, a tu niespodzianka...
– Nie chciałbym, żeby Gabriel znów wypaliła mi kwasem dziurę w butach z włoskiej skórki.
– Przecież ci mówiłam, żebyś lepiej zakładał kaloszki zamiast kozaczków, kiedy zajmujesz stanowisko obok mnie! To nie słuchałeś!
– Nie myślałem, że kolba spadnie ci akurat po mojej stronie i rozbije się obok mojej nogi. Liczyłem, że padnie na Ann.
Zapadała cisza, chociaż przerywana zawodzeniem z powodu bólu głowy i siorbaniem kawy.
– Przecież cię przeprosiłam.
– Pamiętam.
Gabriela przestała się o mnie opierać i usiadła jak cywilizowany człowiek.
– Miałeś oparzenie chemiczne, a nawet się nie skrzywiłeś, dobrze pamiętam?
– Byłem naćpany środkami przeciwbólowymi. – Machnąłem na to ręką, tak samo nawet jak wtedy, kiedy prowadzono mnie na zakładanie opatrunków. – Nawet blizny nie widać, przesadzasz.
– Próbowałam się jej wczoraj, albo to już było dzisiaj, doszukać, no i właściwie nie mogłam jej znaleźć.
– No widzisz. Umiem się zająć takimi rzeczami. – Wolałem nie napomykać, w wyniku czego takiej wiedzy nabyłem, ale nikt o to na szczęście nie zapytał. – Nie gap się więcej na moje nogi, jeśli łaska.
– Fajne są... – mruknęła w podejrzany, lekko rozmarzony sposób.
– Co tam u twojego byłego? Pogodziliście się? – ponownie to Ann zmieniła temat, marszcząc dziwnie nos na widok wyrazu twarzy swojej współlokatorki.
Pokręciłem tylko smętnie głową w odpowiedzi. Miałem nadzieję, że będzie to dostateczny sygnał, że zupełnie nie mam ochoty o tym rozmawiać.
– Mam znów interweniować?
– Znów? – powtórzyłem bez zastanowienia. – Jakie "znów"?
– Hmmm... kilka razy już ratowałyśmy ci tyłek... podziękujesz nam kiedyś, zobaczysz.
Uniosłem brwi w dość wymownym geście, co oczywiście obie dziewczyny odczytały poprawnie, jednak nie otrzymałem żadnej odpowiedzi na swoje niewerbalne pytanie, nie licząc dwóch, złowieszczych uśmieszków, które zapewne miały wyglądać całkiem niewinne, ale z racji ogólnie chochliczego usposobienia efekt był dość marny. Gdybym nie był taki przymulony, może zacząłbym zastanawiać się, co ta niewróżąca niczego dobrego mimika oznaczała, ale zwyczajnie nie miałem na to siły w tamtej chwili.
------------------------------------------------------------------------------
Na porannej zmianie Matt był nieprzytomny. Podobno poprzedniego wieczora trochę zabalował. Myślał, że mamy na popołudnie, a tutaj taka niespodzianka. Cóż, plus był taki, że nie miał siły wciągać mnie w żadne rozmowy. Dzisiaj każde wypowiedziane przeze mnie zdanie strasznie ociekało jadem, zupełnie jakbym sam był na kacu.
Czułem się jakoś podle od nocy spędzonej u dziewczyn. Wróciłem do siebie do domu około południa. Nie zastałem Barda pod swoimi drzwiami. Nie żebym się go faktycznie pod nimi spodziewał, ale rozczarowało mnie to. Od tego czasu miałem zły humor. Matt twierdził, że emanuję negatywną energią, ale w gruncie rzeczy wychodziło na to samo.
Starałem się nie myśleć o Bardzie od czasu kiedy się pokłóciliśmy, bo jakoś żaden z nas nie wykazywał szczególnej inicjatywy, jeżeli chodziło o pogodzenie się. Utwierdziło mnie to jedynie w przekonaniu, że mu na mnie nie zależało tak bardzo, jak twierdził. No cóż, nakrzyczał na mnie, więc to on powinien moim zdaniem przeprosić. Przynajmniej tak właśnie to zapamiętałem. No nic, teraz to i tak bez znaczenia.
Przejrzałem się jednym z luster wiszących na ścianie, która oddzielała jedną część sklepu od drugiej. Marynarka zaczęła być na mnie zbyt duża w ramionach, co powinno mnie zaniepokoić. Ostatnio regularne jedzenie wychodziło mi coraz gorzej. Właściwie w domu jadłem jedynie kisiel i tym podobne przygotowywane na szybko "posiłki". Czasem wychodziłem z Mattem do barów mlecznych, kiedy akurat miałem czas i ochotę przebywać z nim chwilę dłużej. Niewiele zmieniło się w stosunku do mojej awersji wobec jedzenia w miejscach publicznych, ale przynajmniej miałem okazję zjedzenia czegoś sensowniejszego, bo wydawało mi się, że nie poświęciłbym czasu na gotowanie w domu, tylko zwyczajnie poszedł się uczyć tak jak zwykle.
Przerażało mnie odrobinę to, że palenie zaczęło przynosić mi ulgę i nawet to polubiłem. Matt wydawał się być mniej zadowolony z tej okazji, ponieważ wyjątkowo często podkradałem mu fajki z paczki. Sam jednak powtarzał, że cudze papierosy smakują najlepiej.
Przywykłem do trybu życia, w którym nie mam właściwie czasu na życie osobiste. Nie miałem czasu się nad sobą użalać i martwić się o to, co przyniesie jutro. Dopóki miałem co jeść, gdzie mieszkać i nadal nie wywalili mnie ze studiów, było całkiem dobrze. Nie potrzebowałem wiele więcej, kiedy się nad tym zastanawiałem. Nawet pragnienie czyjejś bliskości udało mi się zgasić niczym płomień spirytusowego palnika pod nakrywką na pierwszych zajęciach w laboratorium. Żyło mi się nawet trochę łatwiej. Troszczyłem się jedynie o siebie, nie miałem gromady ludzi, o którą musiałem się dodatkowo martwić.
– Ummm... hej? – Usłyszałem po swojej prawej. Po stronie, z której dobiegł mnie nieznany głos stał mężczyzna mniej więcej mojego wzrostu chociaż starszy niż ja. – Strasznie wyrosłeś. Nie poznałbym cię, ale to właściwie nic dziwnego, skoro nie widziałem cię szmat czasu.
Zmieszałem się. Chyba mnie z kimś pomylił, ale zanim zdążyłem wyrazić taką obawę, ubiegł mnie.
– Nie poznajesz mnie, prawda? Przepraszam. Nie miałem jak się z tobą skontaktować wcześniej. Jestem twoim ojcem.
Wyglądało mi to na marną parodię sceny z Gwiezdnych Wojen, dlatego wymsknęło mi się parsknięcie. Zastanowiłem się, czy powiedzieć teraz, że to raczej kiepski żart, czy poczekać na dalszy rozwój sytuacji.
– Rozumiem, że wolałbyś mnie pewnie nie mieć ze mną kontaktu, ale chciałem ci pomóc. Ja...
– Czekaj, moment – przerwałem mu. Niedorzeczność sytuacja trochę mnie dobijała. Prędzej uwierzyłbym, że zaczęły mnie nękać halucynację z niedożywienia, niż przyjdzie do mnie ojcec, który od kilkunastu lat udawał, że nie istnieje. – Masz w ogóle jakiś dowód? Nie chciałbym cię urazić – wcale nie okropiłem tego ironią, gdzieżby – ale nie przypominam sobie ciebie.
– Urodziłeś się dwudziestego pierwszego listopada tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego roku. Dostałeś siedem punktów w skali Apgar. Twoja matka ma na imię Harriet i jest neurochirurgiem. Cała jej rodzina to zakały, chociaż to moja subiektywna opinia. Rozwiodłem się z twoją matką, kiedy miałeś sześć lat, więc w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym. Od tego czasu mnie nie widziałeś, więc nie dziwię się, że mnie nie pamiętasz – odpowiedział natychmiast. – Matka zostawiła cię bez pieniędzy jakiś czas temu, dlatego tutaj jestem.
Poczułem się jeszcze bardziej zagubiony, bo jeszcze nikt nie postawił mnie nigdy w tak niekomfortowej sytuacji. Nie każdego dnia przychodził do ciebie jakiś typ, w sumie dobrze ubrany typ, jak miałem okazję zauważyć, i przedstawiał ci się jako twój rodzic. No halo! Brzmiało to jak jakaś tania ściema, ale on naprawdę sprawiał wrażenie, jakby wiedział, o czym mówił.
– Dobra... to dziwne... – pomyślałem na głos.
– Twoja koleżanka napisała do mnie maila, gdzie opisała twoją sytuację. Powiedziała, że jesteś... ehkem, cytując "obecnie zbyt zakręcony na punkcie samowystarczalności", dlatego nie poprosiłbyś mnie o pomoc, a jej zdaniem jesteś na krawędzi "zajeżdżenia się na śmierć".
Potrzebowałem chwili, żeby przetrawić jego słowa. Cała sytuacja wydawała mi się zwyczajnie niedorzeczna. A potem dotarło do mnie, że muszę po prostu zastanowić się, kiedy znaleźć termin na zrobienie dramy Gabrieli i Ann, bo takich rzeczy się zwyczajnie nie robi.
– Rozumiem, że to dość nagłe. Wiem też, że nie powinienem niepokoić cię w pracy. Miałbyś chwilę? Postawiłbym ci obiad lub coś. Kawę chociażby. Porozmawiajmy, chciałbym z tobą wyjaśnić parę rzeczy.
Zlustrowałem mężczyznę ponownie. Nie wyglądał jakby żartował. Nie umiałem się dopatrzeć podobieństwa między nim a mną na pierwszy rzut oka i szczerze mówiąc nawet nie próbowałem tego robić. Zdawał się mieć zupełnie inne usposobienie niż ja. Miał łagodny wyraz twarzy i oczy o ciepłym spojrzeniu. Jak widać twarz wrednej suki mam po matce, tak jak zawsze mogłem przypuszczać.
Chciałem zwyczajnie odpowiedzieć "nie". Nie żywiłem nigdy specjalnego żalu do mojego ojca, ale czasem miałem wrażenie, że gdyby on również nie był gejem miałbym prościej w życiu, bo matka nie miałaby do mnie wyrzutów o niego. W każdym razie nie umiałem tak po prostu zignorować jego zjawienia się. Właściwie skąd on się tutaj wziął? Myślałem, że pracuje w Kanadzie.
– Za moment kończę zmianę. Możemy iść na kawę.
Jego twarz się rozpromieniła. Zniknęło z niej napięcie, które przed chwilą na niej było, a nie zauważyłem go wcześniej. Odwróciłem wzrok w inną stronę, żeby nie musieć patrzeć na niego. Zwyczajnie nie rozumiałem, z czego tutaj się było cieszyć.
Poszedłem prosić Matta, żeby zwolnił mnie chwilę wcześniej ze zmiany. Lub kazał zostać na następną bo to też mogłoby rozwiązać zaistniałą sytuację.
----------------------------------------------------------------
Próbowałem spokojnie wysiedzieć nad swoim kubkiem kawy i nie dawać przy okazji poznać po sobie większych oznak znerwicowania. Nie odzywałem się póki co, bo nawet nie wiedziałem, co mogłem powiedzieć. Nie wiedziałem dokładnie, czy byłem w szkoly, czy byłem zły, czy po prostu sfrustrowany, dlatego dopóki myśli, przymulone od kilku dni paracetamolem, się nie uspokoiły, nie zamierzałem się nad tym specjalnie zastanawiać. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że nie mogłem zwyczajnie zrobić komuś dramy w miejscu publicznym, dlatego przez zaciśnięte zęby spijałem piankę pływającą po latte.
– Nie do końca wiem, od czego zacząć... – Usłyszałem. Starałem się unikać spojrzenia mężczyzny, chociaż sam dokładnie nie wiedziałem dlaczego. Starałem się myśleć, że nie odczuwałem do niego specjalnej niechęci. Potrafiłem zrozumieć, dlaczego rozwiódł się z matką. Szanowałem go nawet, bo wydawało mi się, że udało mu się coś w życiu osiągnąć. Chodziło o jego karierę naukową, nie o rozwód.
Nie pamiętałem za bardzo, jaki był, zanim wyprowadził się od nas z domu. Nie umiałem sobie przypomnieć, jaki miał do mnie stosunek, kiedy byłem dzieckiem, jednak nie wydawało mi się, żeby mnie nie lubił.
Wpatrywałem się w jego dłonie, które nerwowo obracały filiżankę z expresso. Wydawało mi się, że kiedy byłem mały, też tak robił. Kręcił filiżankami, czytając gazetę.
– Czemu nie odzywałeś się tak długo? – zapytałem, bo to powinno stanowić dla mnie fundamentalne pytanie. – Nigdy mnie nie odwiedzałeś, nie interesowałeś się. – Nie zamierzałem właściwie robić mu wyrzutów, ale trochę mi nie wyszło. Przez długi czas myślałem, że ojciec zwyczajnie mnie nie chciał, przynajmniej matka często mówiła mi, że byłem wynikiem jego heteroseksualnej przygody i właściwie niczym więcej.
– Nie mogłem – powiedział spokojnie. – Harriet odebrała mi prawa rodzicielskie do ciebie. Zabroniła przychodzić na wizyty, dzwonić, robić cokolwiek. Nie oznacza to, że nie próbowałem, jednak po jakimś czasie zrozumiałem, że nie przyniesie to żadnych efektów.
– Jak to "zabrała"? – zdziwiłem się. Uniosłem nawet wzrok, żeby prześledzić wyraz twarzy siedzącego przede mną mężczyzny. Chciałem się upewnić, że odpowiadał mi szczerze. Nie miałem zamiaru kontaktować się z matką, żeby potwierdzać jego słowa, poza tym nikt nie gwarantował, że ona powie mi prawdę. Jak widać niejednokrotnie się z nią minęła.
– Normalnie. Nie wiedziałeś o tym? Nie sądziłem, żebyście rozmawiali o mnie za często, więc to chyba nic dziwnego. Nie wiem, czego naopowiadała ci o mnie matka, ale zapomnij o tym chociaż na chwilę, proszę. Ona... jest chora... Doświadczyłeś tego, jak mniemam. Nie zarzucała ci rzeczy, których nie zrobiłeś? Nie oskarżała bezpodstawnie?
Nie mogłem nie przyznać mu racji. To się niejednokrotnie zdarzało, a zawsze myślałem, że wynikało to właściwie jedynie z żalu do ojca. Wydawało mi się, że to przez to utrudnia mi życie i nie pozwala przez część życia choćby rozmawiać z osobami tej samej płci. Jak tak o tym myślę, to naprawdę cud, że jeszcze jako tako funkcjonuję w społeczeństwie.
– Wię nie jesteś gejem? – zapytałem, chyba odrobinę za głośno, bo kilka osób obejrzało się w naszą stronę.
– Tak, ale nie o to poszło. Naprawdę kochałem Harriet. Ślub z nią nie był żadną, nieudaną próbą unormalnienia się. Może nasz związek nie trwał specjalnie długo, ale bardzo się starałem przez ten czas, żeby była szczęśliwa. Już po twoim urodzeniu rozmawialiśmy o czymś, chyba o czasach collegu, a ja napomknąłem jej o "zabawach z kolegami". To był właściwie tylko żart z własnych wspomnień, wydawałem się wtedy sobie strasznie dziecinny, ale jak teraz na to patrzę, to były jednak całkiem dobre czasy. W każdym razie Harriet odczytała to tak, a nie inaczej. Wszelkie próby wytłumaczenia jej, że to przeszłość, spełzły na niczym. Zaczęła podejrzewać mnie, że zdradzam ją ze swoim asystentem, czego oczywiście nie robiłem, ale dało jej to pretekst, żeby się rozwieść ze mną. Potem już nie wszedłem w związek z żadną kobietą. Nie musisz mi wierzyć, nie zdziwiłbym się, gdybyś nie chciał przyjąć takiej wersji wydarzeń, jednak weź ją, proszę, pod uwagę.
Pokiwałem głową powoli. Jego wersja zdarzeń nie wydawała mi się zupełnie nieprawdopodobna, jednak przytłoczyła mnie świadomość tego, że przez lata miałem na jego temat mylne zdanie. Dałem się oszukiwać przez ponad dekadę.
– Nie szukałeś ze mną kontaktu, gdy dorosłeś, więc też postanowiłem ci się nie narzucać. Nie mogłem wiedzieć, co sobie o mnie myślałeś. Gdyby nie informacja od twoich koleżanek, pewnie też by mnie tu nie było. Nie powiedziały mi dokładnie, co się stało, ale wspomniały, że potrzebujesz pomocy. Chciałbym ci pomóc, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
Zastanawiałem się przez moment, jak to możliwe, że przyszedł do mnie ktoś, kogo zobaczyć bym się nie spodziewał, i zaczął podburzać moją opinię o sobie. Różniliśmy się od siebie bardzo. Mówił o naszym pokrewieństwie z takim przekonaniem, że nie umiałem w nie zwyczajnie zwątpić, a przy tym nie spoufalał się za bardzo.
– Cieszę się, że nie przekreśliłeś mnie od razu. To bardzo wiele dla mnie znaczy – powiedział, unosząc filiżankę do ust. – Byłbym w stanie zrozumieć twoją niechęć do mnie. Powiedz mi, co takiego się stało. O ile nie wolisz tego przemilczeć.
– Mama uznała, że jeżeli "nagle nie chcę przyjechać do domu na weekend", to znaczy, że na pewno kogoś mam i ten ktoś z pewnością nie jest kobietą. A potem odcięła mi środki do życia. Typowa mama. Odkąd pamiętam, zabierała mi kieszonkowe.
Uśmiechnąłem się nieznacznie, chociaż mój uśmiech musiał wyjść jeszcze smutniej niż zazwyczaj, zważywszy na ogarniające mnie od nowa permanentne zmęczenie. Nie chciałem dać po sobie poznać, jak bardzo odbiła się na mnie impulsywna decyzja matki. Nie pierwszy raz przychodziło mi sobie z taką radzić, ale mamie zazwyczaj jakoś przechodziło. Tym razem uparła się na bycie nieugiętą, a a nie zamierzałem jej przepraszać za jej fanaberie i dziwne urojenia. Za stary już byłem, żeby znosić jej szantaże i manipulacje. Udowodniłem sobie, że potrafię poradzić sobie bez jej pieniędzy, dlatego też tym bardziej nie zamierzałem wracać do niej z podkulonym ogonem i ugiętym karkiem.
– Wierzę, że jeszcze nie jest zbyt późno, żebym mógł ci jakoś pomóc. Nie robię tego z czystego poczucia obowiązku, naprawdę mi na tobie zależy. Wiem, że wydaje się teraz jakimś podejrzanym typkiem, ale mogę ci udowodnić, że jestem w stanie realnie pomóc. Studiujesz, mogę zacząć cię utrzymywać, to nie byłoby dla mnie problemem. Mieszkasz sam, w akademiku...?
Spojrzałem na niego i zlustrowałem go po raz kolejny. Miał ciemnobrązowe, starannie i schludnie ułożone włosy. Przez dłuższą chwilę próbowałem sobie przypomnieć, ile właściwie liczył sobie lat i czy w związku z tym nie powinien już siwieć. Cóż przynajmniej mogłem liczyć na to, że prędko się nie zestarzeję, skoro mama również nie ma zbyt wielu zmarszczek jak na swój wiek. Oczy miał przenikliwie, odbijała się w nich jego nieprzeciętna inteligencja. Sprawiał wrażenie osoby dość chłodnej i zdystansowanej, chyba podobnie jak ja, jednak nie wydawał się być niegodny zaufania.
– Nie musisz mi mówić, czy ci to odpowiada i czy się zgadzasz, w tej chwili. Zostaję w mieście na kilka dni, mam konferencję naukową, więc... – zaczął, najwyraźniej lekko zmieszany moim brakiem odpowiedzi.
Właściwie nie zamierzałem przystawać na jego propozycję. Może było to głupawe unoszenie się resztkami honoru czy męskiej dumy. Uniezależnienie się całkiem mi się spodobało, mimo że nie było łatwe. Nie chciałem jednak postąpić naiwnie w tym wypadku, nie mógłbym mu w pełni zaufać.
– Rozumiem. Mieszkam sam – powiedziałem, po czym upiłem łyk z wolna stygnącej kawy.
– W godnych warunkach?
– W kawalerce – mruknąłem. Czynsz miałem opłacony do dziesiątego bieżącego miesiąca, a pieniądze na nadchodzący już odłożone. Naprawdę sobie jakoś radzę, pomyślałem. – Nie jest zła...
– Nie brzmisz szczególnie przekonująco. Nie będę nalegał, żebyś pokazywał mi, gdzie mieszkasz, jednak mogę zaoferować ci mieszkanie właściwie na własność. Zapłacę za rok z góry albo za dwa, żebyś się nie obawiał, że to jakiś przekręt i zostaniesz jedynie z wyższym czynszem. Wydaje mi się, że coś takiego najbardziej by cię odciążyło. Nie chcę, żebyś myślał, że chcę cię od siebie uzależnić. Wcześniej byłem odsuniety, więc nie mogłem ci pomóc w żaden sposób, ale teraz...
– Ja chyba jednak nie potrzebuję tej pomocy.
Nie powiedziałem tego z wyrzutem, a jedynie stwierdziłem fakt. Ze stresu, który trochę mnie tłamsił, zabrzmiałem nawet prawie wesoło. Z miny mężczyzny wywnioskowałem, że cokolwiek innej odpowiedzi się spodziewał.
– No tak, powinienem się tego spodziewać. Liczę jednak, że zmienisz zdanie. Mógłbym spędzić z tobą jeszcze trochę czasu? – zapytał, a ja zastanawiałem się, czy usłyszałem w jego głosie nutę desperacji.
– Chętnie, ale za moment musiałbym...
Chciałem powiedzieć, że za chwilę będę musiał się zbierać na wykład. Dostałem jednak od Ann wiadomość, że przed chwilą go odwołano. Wyglądało mi to na zbyt duży zbieg okoliczności, dlatego sam postanowiłem tę informację sprawdzić.
– Już nie ważne, jednak mam czas – stwierdziłem, chowając komórkę do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Więc? Co chciałbyś robić?
– Umm... chciałbym, żebyś mi opowiedział o sobie, jeżeli to nie problem, oczywiście. Co się u ciebie działo, no wiesz... kiedy mnie nie było?
Nie musiałem długo myśleć, żeby uświadomić sobie, że wcale nie miałem ochoty odpowiedzieć na to pytanie. Niby co miałem mu powiedzieć? Że nadal nie umiem używać sztućców? Że matka mnie wychowała już nawet nie pod kloszem a raczej w ciemnej piwnicy? Że właściwie niczego według mnie nie osiągnąłem godnego uwagi? Że jak mi się udało wejść w jakiś sensowny związek, w którym czułem się dobrze, to spaprałem na całej linii?
– Poza wyrwaniem się z domu, to właściwie nic godnego wspommienia się nie wydarzyło. A u ciebie? – chciałem skierować rozmowę na nieco inne tory, żeby humoru nie popsuły mi jeszcze bardziej jakieś inne, nieprzyjemne prawidła związane ze mną.
– Zrobiłem doktorat, zamieszkałem na pustkowiu ze swoim partnerem, gdzie jest cisza i spokój... a poza tym to chyba też nie mam niczego do opowiedzenia. Niespecjalnie mi się układało wcześniej.
– Dziwnie nie widzieć kogoś piętnaście lat i nie mieć mu niczego do opowiedzenia.
– Lepiej bym tego nie ujął.
Spojrzał na zegarek, noszony na prawej ręce.
– Przeszkadzam ci w jakichś planach? – zapytałem.
– Nie, skądże. To taki odruch. Kiedy nie wiem, co powiedzieć, patrzę na zegarek. A teraz bardzo nie wiem, co powiedzieć. Wcześniej nie miałem okazji radzić sobie z taką sytuacją jak teraz, dlatego jestem trochę sfrustrowany. Nie chciałbym cię zacząć zasypywać wyznaniami, jak bardzo mi przykro, że nie mogłem mieć z tobą żadnego kontaktu, ani że nie mogłem uczestniczyć w żaden sposób w twoim wychowywaniu, że nie mogłem ci pomóc, kiedy mnie potrzebowałeś. Widzę, że czujesz się niezręcznie, więc nie będę tego uczucia pogłębiał.
– Ja zawsze się czuję w miejscach publicznych, nie przejmuj się tym za specjalnie.
Nie skłamałem, jakby nie patrzeć. Zwykle miałem ochotę zapaść się pod ziemię, gdy przebywałem w tłumie. Nadal czułem się w nim źle, a zwłaszcza wtedy, kiedy ktoś wyciągał mnie gdzieś na jedzenie. Z tego powodu odrzuciłem propozycję wspólnego wyjścia na obiad. Przeszliśmy się za to kilka razy wzdłuż galerii i pogadaliśmy jeszcze trochę. Zaskakująco lepiej rozmawiało nam się chodząc, niż siedząc przy stoliku w kawiarni.
Nie zastanawiałem się właściwie, czy następnego dnia ojciec zniknie z mojego życia tak samo szybko, jak się w nim pojawił. Jeżeli tak by się stało, chyba nie zdziwiłbym się za bardzo ani nie miałbym żalu. Potraktowałbym to jak melancholijną przygodę z nieznajomym, która mi się przydarzyła jednego wieczoru, a potem wrócił do zwykłej rzeczywistości.
Nie byłem już dzieckiem, dlatego umiałbym się pewnie do niego przywiązać od tak. On to zresztą zapewne wiedział. Nie czułem w stosunku do niego antypatii, jednak nie mogłem jednoznacznie powiedzieć, że go lubiłem. Nie znałem go i tyle, dlaczego miałbym przyjąć pomoc od kogoś, kogo znam właściwie jedynie z imienia i nazwiska?
-------------------------------------------------------------------------
Położyłem się na łóżku, zatykając od razu uszy słuchawkami. Kolejny wieczór ktoś nade mną próbował krzykiem zaprowadzić porządek w domu. W szybie mojego pokoju odbijało się światło, wywieszonych na elewacji budynku naprzeciwko, lampek choinkowych. Do grudnia zostało jeszcze kilka dni, ale świąteczne szaleństwo już na dobre zagościło w sklepach w postaci gwiazdkowych bibelotów, bombek i słodyczy. Ledwo się zaczęło, a ja już właściwie byłem nim zmęczony. Nigdy nie byłem wielkim amatorem Bożego Narodzenia, aczkolwiek przez wydarzenia, które rozegrały się na przestrzeni tego roku, wydawały mi się one czasem jeszcze mniej pożądanym elementem roku.
Bard nadal się nie odezwał, a ja nie miałem odwagi, żeby to zrobić, nawet jeżeli niekiedy zwyczajnie tego potrzebowałem i chciałem. Nie rozmawiałem o tym z dziewczynami, bo jeszcze zaczęłyby robić mi aferę, ani też z ojcem, z którym utrzymywałem kontakt. Starałem się sprawiać wrażenie, że ta sprawa była już zakończona, że przestała mnie dotyczyć, chociaż jej widma cały czas się za mną ciągnęły.
Brakowało mi obecności nienośnego blondyna bardziej niż mógłbym przypuszczać. Nie mogłem powiedzieć, że usychałem z tęsknoty, jednak kiedy przestałem się na niego boczyć, uczucie zdenerwowania i frustracji zastąpiła zwykła pusta. Nie brakowało mi jakiejkolwiek bliskości, potrzebowałem akurat tej, którą tylko on potrafił mi dać. Liczyłem, że po jakimś czasie to wrażenie również odejdzie w niepamięć, bo nie wyobrażałem sobie borykać się z nim na dłuższą metę.
Jutro miałem dzień wolny. Bez wykładów, bez pracy. Miałem spotkać się z tatą – próbowałem tak zacząć na niego mówić, ale przychodziło mi to ciężko. Nie miał już niczego do załatwienia w Stanach, ale stwierdził, że zostanie jeszcze na parę dni. Przerażała mnie myśl, że mógł się na dobre zakolegować z Ann i Gabrielą, bo często wypytywały, co tam u nas. Oczywiście o całą zaistniałą sytuację zrobiłem im dramę przy najbliższej możliwej okazji. Szybko jednak zgasiły moją przygotowaną uprzednio tyradę, nazywając mnie kretynem, bo nie chciałem przyjąć oferowanej mi pomocy. I nie, nie pokłóciliśmy się o to, aczkolwiek temat ten stał się między naszą trójką swoistym tabu. Z ojcem też raczej o tym nie rozmawialiśmy. Nie chciałem o tym słuchać i gdy tylko zaczynał temat, od razu go ucinałem. Nie wiedziałem, dokąd zamierza mnie jutro zabrać, ale miałem co to jego planów pewne obawy.
Próbowałem zasnąć, wsłuchując się w uspokajające, choć nieco zasmucające, utwory skomponowane przez Lee Ru-ma, ale i tak musiałem poczekać, aż cała kamienica pójdzie spać, bo inaczej zwyczjanie nie byłem w stanie zmrużyć oka.
Z ojcem spotkałem się pod hotelem, w którym był zakwaterowany. Ochłodziło się, a niebo wyglądało tak, jakby zaraz miał spaść z niego śnieg. Zdziwiłem się odrobinę, kiedy na powitanie wcisnął mi niewielki przedmiot do okrytej rękawiczką dłoni. Rozchylając zaciśnięte przed chwilą palce, ujrzałem niewielkie klucze.
– Stawiam cię przed faktem dokonanym, więc teraz nie możesz mi już odmówić.
Wpatrywałem się w klucze osłupiały. Nie do końca rozumiejąc, co się właściwie stało, rzuciłem starszemu mężczyźnie pytające spojrzenie.
– Nie mam takiej siły przebicia jak twoja matka, więc musiałem znaleźć inny sposób, żebyś mnie posłuchał. Potraktuj to jako prezent gwiazdkowy na ten rok i wszystkie zaległe.
Uśmiechnął się. Przy kącikach oczu zrobiły mu się drobne zmarszczki.
– Przepraszam, że wybrałem je bez ciebie. Nie chciałem ci koniecznie robić niespodzianki, ale sam rozumiesz. Twoje koleżanki powiedziały mi, że nie mieszkasz "we właściwej dzielnicy". Pomagały zresztą coś wybrać. Pokażę ci. Jest naprawdę ładne. Blisko uniwersytetu, ale z dala od zgiełku centrum, bo podobno tego nie lubisz. Obok jest mały park...
Przestałem słuchać, co takiego mówił, wpatrując się w trzymane klucze i zastanawiając się, ile warte mogło być mieszkanie, którego drzwi otwierały. Dałem się do niego zaprowadzić, a właściwie zawieść taksówką. Nie wiedziałem, czy powinienem okazać wdzięczność, czy też się zdenerwować, bo znów ktoś nie liczył się z moją opinią.
– Pewnie nie powinienem był tego robić. Jeszcze mogę to odkręcić, chociaż chciałbym, żebyś zaakceptował ten prezent – powiedział, otwierając przede mną drzwi jednego z bardziej nowoczesnych budynków na przedmieściach. – Poza tym rozmawiałem z twoją matką dzisiaj rano. Pokrzyczeliśmy trochę na siebie, jak za dawnych lat. Stwierdziła, że teraz możesz sobie być moim dzieckiem... no... domyślam się, że wiesz, o co chodzi. W każdym razie zatrzymaj kluczę, chociażby jej na przekór.
Mieszkanie, które mi pokazał, znajdowało się na trzecim piętrze. Skorzystaliśmy z windy, żeby się na nie dostać.
– Nie jestem pewny, czy to dobry pomysł... – zacząłem, widząc mijającego nas mężczyznę w garniturze. Jeżeli mieszka tutaj takie towarzystwo, to będę przy nim wyglądał jak sierota.
Poprawiłem odruchowo kołnierz ulubionego golfu, tak jak poprawiłbym krawat, gdybym go akurat założył.
– Zmienisz zdanie, jak zobaczysz mieszkanie.
Potrzebowałem w tym momencie kogoś pewnego siebie. Ojciec już właściwie i tak zadecydował za mnie. Może to i dobrze, bo inaczej nigdy bym chociażby nie pomyślał, by porzucić swoją poprzednią norę. Wciągnął mnie do szarego korytarza, dając mi jednocześnie do zrozumienia, że w sumie nie mam prawa odmówić tym razem.
Otwarta przestrzeń trochę mnie przytłoczyła, chociaż lokum samo w sobie nie było przesadnie duże. Przez ogromne okna od zachodniej strony wiosną i latem wpadać musiało dużo słońca, jednak i zimą robiły one wrażenie. Podłogi wyłożono jasnymi panelami, a ściany pomalowano farbami w palecie szarości, więc całość sprawiała jeszcze bardziej przestronne wrażenie.
Ściągnąłem buty, kiedy tylko ojciec wyrwał mnie z zamyślenia. Podążyłem za nim w głąb mieszkania, aczkolwiek chyba wolałbym zostać w jego progu. Wtedy mógłbym z niego jeszcze ewentualnie zrezygnować, ale kiedy poczułem pod stopami ogrzewanie podłogowe, pomyślałem, że chyba jednak warto by się było tutaj zagnieździć. Tak, przekupiło mnie ogrzewanie podłogowe...
– Nie wiem, czy nie jest dla ciebie zbyt małe. Co o nim myślisz? Halo, Sebastianie?
– Jest idealne... – wymknęło mi się. – Tak mi się wydaje. Jest w porządku. – Z trzy razy większe niż moje poprzednie miejsce zamieszkania... cholera. Obecne, nie poprzednie.
– To dobrze, że ci się podoba. Rozejrzyj się może samemu, chyba że wolisz, żebym cię oprowadził.
A opcja z wyprowadzeniem z tego miejsca jeszcze wchodzi w grę czy już nie...?
Zdjąłem z siebie płaszcz i powiesiłem go w przedpokoju. Mieszkanie było jedynie częściowo umeblowane, więc część rzeczy i tak trzeba byłoby dokupić. Obszedłem salon dookoła, wyglądając przez okna na pobliskie ulice. Wydawały się strasznie spokojne, chociaż to pewnie chłód przegonił z nich wszystkich przechodniów.
Na środku położyłbym biały dywan i ustawił czarną kanapę. Albo na odwrót - biała kanapa, czarny dywan. Albo nie, jeszcze inaczej.
Rozważałem przez chwilę ustawienie mebli w salonie, którego nie miałem czym umeblować, a także w którym nie mieszkałem i, udawajmy, że mieszkać w nim nie zamierzałem.
Zajrzałem do pokoju obok, który okazał się być sypialnią. Mniej przestronną od salonu, ale za to z dwuosobowym łóżkiem i porównywalnie dużymi oknami, teraz zasłoniętych do połowy ciemnoszarymi roletami. Usiadłem na chwilę na materacu. Łóżko nie wydało z siebie ani jednego skrzypnięcia, kiedy to zrobiłem. Wstałem, podpierając się o drewniane wezgłowie, żeby przypadkiem zaraz nie położyć się na nim. Dobrze, że tata nie widział... nie potrzebowałem się przy nim zachowywać jak dziecko.
Okay, niezachowywanie się jak dziecko nie wyszło mi do końca, bo na widok wanny w łazience po prostu pisnąłem. Przyszedł, żeby zobaczyć, co się stało, akurat kiedy przechylałem się przez jej krawędź. Powierzchnia jej ścianek była taka gładka i czysta, że mógłbym w niej obejrzeć swoje odbicie. Przynajmniej wydawało mi się, że dojrzałem sińce pod oczami.
Jak już jesteśmy przy czystości... kto będzie sprzątał cały ten areał...?
– Podoba ci się? Możemy poszukać czegoś innego...
– Podoba mi się, nawet bardzo, ale nie mogę go przyjąć.
Zbył mój komentarz machnięciem ręki.
– Umowa najmu jest już sporządzona, więc jak tutaj nie zamieszkasz, to będzie zwyczajnie stało puste. Polecam ci spakować swoje graty i się tutaj wprowadzić w trybie natychmiastowym na mocy ojcowskiego autorytetu, którego nie mam. Jeżeli martwi cię niekompletne umeblowanie, ten problem też pomogę ci rozwiązać, więc nie musisz się martwić.
Nie pozwalasz mi dotrzymywać swoich postanowień...
Nie czułbym się dobrze odrzucając jego propozycję, ale nie czułbym się też dobrze przyjmując ją.
– Bierz, a nie się zastanawiasz. A jak chcesz się zastanawiać, to nie w łazience. Próbuję ci ułatwić życie, nie utrudniaj.
Pogadał tak jeszcze przez chwilę i ostatecznie postawił na swoim. Nawet gdybym się nie zgodził, zrobiłby tak, żebym się zgodził.
----------------------------------------------------------------
Powoli pakowałem swoje manatki w pudła. Matt obiecał mi, że pomoże mi je przewieźć do, teraz już oficjalnie, nowego mieszkania. Nie słyszałem, żeby był w posiadaniu samochodu, ale z grzeczności nie pytałem. Wierzyłem, że coś skombinuje, a jeżeli by mu się nie udało, nie straciłbym zbyt wiele. Nie miałem zbyt dużo rzeczy do przewiezienia, więc mógłbym sobie spokojnie je w pudłach tramwajem kilkoma kursami.
Część ubrań spakowałem do kartonu, a część do torby, którą miałem ze sobą, gdy nocowałem u Gabriel i Ann. Nie miałem ich dużo, jakby nie patrzeć. Drugi karton zajęły książki. Dla uściślenia dodam, że w domu miałem same podręczniki. W trzecim pudle wylądowały płyty z muzyką, piórnik, zeszyty, pendrive'y i ładowarka do telefonu. Kolejny karton zajęły naczynia i sztućce, a następny produkty spożywcze, które jeszcze dały się zjeść (te nie do zjedzenia wylądowały w koszu), kosmetyki, detergenty i pierdoły podobnego pokroju.
Nie miałem wiele do zabrania ze sobą, bo nie miałem też wiele przestrzeni do gromadzenia gratów. Części rzeczy zwyczajnie nie opłacało mi się zabierać ze sobą, a części również nie chciałem. Poszewki na poduszki i kołdra przesiąknęły przykrym zapachem wilgoci, dlatego stwierdziłem, że skoro już miałem ku temu okazję, kupię sobie nowy komplet pościeli.
Przedwczoraj i wczoraj zajmowaliśmy się z tatą skręcaniem mebli w nowym mieszkaniu. Uznał to za typowo ojcowsko-synowskie zajęcie, a ja nie widziałem powodów, żeby twierdzić, że było inaczej. Skręciliśmy nowe przestronne biurko, regał na książki i stolik do kawy z blatem z pleksi. Kanapa jednak była biała, a dywan czarny. Teraz będę się modlił, żeby przypadkiem nic się na nią nie wylało. Powieszenie półek zostawiliśmy fachowcom, bo żaden z nas nie miał sprzętu, żeby wkręcać w ściany śruby. Ja to właściwie nie paliłem się do łapania za wkrętarkę, której nigdy w rękach nie miałem, a jakbym się jeszcze ośmieszył przez niewłaściwie użycie, to już bym nigdy ojcu w oczy nie spojrzał. A jakbym jeszcze ścianę popsuł, to w ogóle straszny wstyd. Tak ścianę w nowym mieszkaniu popsuć to chyba tylko ja bym potrafił.
Cieszyłem się z tego nowego mieszkania, ale że z założenia moje życie było smutne jak widok pokruszonego ciastka, nie okazywałem tej radości. Pozwalało mi to przypuszczać, że nic się dodatkowo nie spieprzy, bo jak zaczynało być całkiem dobrze, to nagle coś szło nie tak, a zatem on nowa – depresja i weltschmerz. Wracając, cieszyłem się, że opuszczałem tę zapyziałą klitkę, ale spędziłem w niej dużo czasu, więc siłą rzeczy było mi z tego powodu też przykro.
Przez myśl przemknęło mi, że jeżeli się wyprowadzę, to Bard mnie już nigdy nie znajdzie i do mnie nie wróci. Brzmiało to melancholijnie i romantycznie, dopóki nie przypomniałem sobie, że właściwie nie jesteśmy razem, a on nadal mógłby do mnie zadzwonić, gdyby chciał. Odpieprza mi z powodu jego nieobecności, ale przestanie za jakiś czas, a przynajmniej na to liczyłem.
Dostałem wiadomość od Matta, zanim zdążyłem zacząć się rozklejać, użalać nad sobą albo co gorsza zadzwonić do tego kretyna. Napisał, że za moment podjedzie na moją ulicę, więc miałem być gotowy do wyjścia. Musiałem jeszcze oddać klucze do mieszkania, więc zostawiłem swoje pudełka pokoju i zamierzałem zejść na parter do mieszkania właściciela.
Jak mnie nie będzie, włóż klucz do skrzynki pocztowej. Tak poinstruował mnie wczoraj. Staruszek chyba nigdy za mną nie przepadał. Nie przejmowałem się, bo nie tylko on jeden nie darzył mnie ani odrobiną szacunku.
Zdenerwowałem się na wspomnienie tego, jak opryskliwy potrafił być wobec mnie niekiedy. Zmarszczyłem brwi, dochodząc do wniosku, że powinienem naprawdę cieszyć się ze swojej przeprowadzki, a potem otworzyłem drzwi z zamachem, który prawie wyrwał je z zawiasów. Złość jednak błyskawicznie ze mnie uleciała.
– Hej.
Nie uniosłem wzroku znad podłogi, głos wystarczał mi do zidentyfikowania jego właściciela.
Przywarłem do progu, chociaż przed chwilą miałem wypaść z niego z impetem. Nie wiedziałem, czy powinienem cokolwiek odpowiadać, nie wiedziałem, czy chciałem cokolwiek odpowiadać. Najchętniej zamknąłbym z powrotem drzwi i wyszedł oknem. Nim zdążyłem się zastanowić, odezwał się znowu.
– Możemy pogadać? Bardzo jesteś zły?
– Jestem zajęty, nie mam czasu, przeprowadzam się właśnie – odpowiedziałem szybko, jakby ktoś mnie gonił.
– To zajęłoby tylko chwilę...nie wiedziałem.
O co poszło nam ostatnim razem? Nie pamiętałem. O to, że go nie miałem dla niego czasu? O to, że za dużo wymagałem? O to , że byłem zbyt samolubny? Wina leżała po mojej stronie? Ale przecież nakrzyczał na mnie...
Zerknąłem na niego. Był niedogolony jak zwykle, krótkie włosy sterczały mu na wszystkie strony.
Nie wiedziałem, jak mogłem wyrazić swoją frustrację, więc zwyczajnie zdusiłem ją wtedy w sobie.
– Wejdź, zaraz wrócę – powiedziałem, znów wbijając wzrok w podłogę.
Minąłem go w wąskim korytarzu, żeby zejść na parter, tak jak zamierzałem. Odetchnąłem, zaciągając się na ciemnym parterze powietrzem przesiąkniętym wilgocią i zapachem pleśni.
Znów zamierzał wejść w moje życie, narobić w nim zamieszania i wyjść? Nie zamierzałem się zgadzać na coś takiego po raz kolejny. To byłby trzeci raz w tym roku, zdecydowanie zbyt dużo, jak na przeciętną parodię związku. Że też miał czelność przychodzić do mnie. Że też musiał wybrać akurat taki moment!
Zacisnąłem zęby, wrzuciłem klucz do odpowiedniej, miałem nadzieję, skrzynki, nie kwapiąc się, by pukać do drzwi staruszka. Na górę wracałem z zamiarem wygarnięcia blondynowi wszystkiego, co miałem mu do zarzucenia. Część byłaby pewnie solidnie wyolbrzymiona, ale byłem właściwie rozgniewany, sfrustrowany i nawet, jeżeli jakaś drobina mojej świadomości cieszyłą się, że go widzi, wtedy nie miała prawa głosu.
– Tata nie żyje. – To było pierwszą rzeczą, którą usłyszałem, gdy wróciłem na swoje piętro.
– Słucham? – Lepsze było słucham od prostackiego "co?", aczkolwiek również nie zabrzmiało to szczególnie dobrze.
– Ojciec mi umarł w zeszłym miesiącu. Miał wylew. Wydarłem się wtedy na ciebie, przepraszam. Chciałem potem zadzwonić i to wyjaśnić, ale wcale nie czułem się lepiej, a kilka dni potem komórka wpadła mi do betoniarki. Miałem dużo pracy, bo utrzymanie rodziny spadło na moją głowę. Przyjechałem tutaj parę razy, ale nie zastałem cię w domu.
Poczułem się jeszcze bardziej beznadziejnie, bo gniewałem się na niego częściowo bezpodstawnie, kiedy on harował. Mnie też nie było łatwo, kiedy matka mnie wystawiła, ale nie musiałem zadbać o nikogo poza sobą. Nie dzwonił do mnie, bo nie miał możliwości. Inni członkowie jego rodziny mieli komórki, ale pewnie nie chciał ich mieszać w nasze niesnaski.
– Przepraszam. Nie wiedziałem.
Zlustrowałem go krótko. Wyglądał na zmarniałego i wycieńczonego. Wzruszył tylko ramionami, kiedy to usłyszał. Nie umiałem wydukać niczego innego poza kondolencjami, a w składaniu ich nie byłem dobry tak samo jak w składaniu życzeń.
Matt zadzwonił do mnie, żeby powiedzieć mi, że zaparkował na chodniku. Zapytał się, czy ma mi pomóc nosić moje rzeczy.
– Wybacz, muszę pozbierać swoje manatki. – Brzmiało to trochę tak, jakbym się odżegnywał, ale faktycznie nie umiałem się zachować w tej sytuacji. Nie mogłem go tak zwyczajnie zostawić tutaj, bez słowa wyjaśnienia, aczkolwiek nie byłem pewien czy chcę spędzać z nim choćby chwilę dłużej. Na razie byłem jedynie zażenowany sobą. Poza tym musiałem się stąd wynosić. Liczyłem się też z tym, że tata będzie czekał na mnie w mieszkaniu, bo uparł się, że przetestuje kuchnie. Nie wiedziałem, czy potrafi gotować, ale miałem nadzieje, że niczego nie spali ani trwale nie pobrudzi lśniących czystością blatów. Nie mogłem tak zwyczajnie zabronić mu tam urzędować, to wydawało się dość jasne, poza tym używał tymczasowo drugiego kompletu kluczy do mieszkania.
– Pomóc ci? – zapytał, a ja przystałem na jego propozycję, bo starczyło mi unoszenia się honorem natenczas.
– Masz wolny dzień? Może zjesz obiad u mnie? – zaproponowałem, kiedy schodziliśmy po schodach.
– Mam jeszcze trochę wolnego czasu, ale o siedemnastej muszę wracać do pracy.
– Znów pracujesz tutaj?
– Jak każdego grudnia.
Rozmowa się nie kleiła, co właściwie żadnego z nas nie powinno dziwić. Przedstawiłem zdawkowo Barda Mattowi. Blondyn zlustrował go podejrzliwie, ale wstrzymał się od jakiegokolwiek komentarza, dopóki nie dojechaliśmy do domu. Mój kolega z pracy próbował żartować, ale chyba wyczuł towarzyszącą nam napiętą atmosferę, więc zrezygnował z dowcipkowania i skupić się na prowadzeniu auta. Swoją drogą nie prowadził źle, ale nadal nie wiedziałem, czy samochód był jego, czy skądś go pożyczył.
– Dzięki. Odwdzięczę się kiedyś – powiedziałem, wyciągając kartony z bagażnika.
Matt zaproponował mi fajkę, zanim odjechał, ale odmówiłem. Śpieszyło mi się.
– Od dawna palisz?
– Trochę – mruknąłem, unikając konkretnej odpowiedzi. Zarzuciłem sobie na ramię torbę z ubraniami i wziąłem pod pachę jeden z kartonów. Wszystkie wyglądały tak samo, a ja niefortunnie trafiłem na jeden z cięższych.
Żaden z nas nie miał ręki, żeby otworzyć drzwi, więc skorzystaliśmy z domofonu, chociaż niełatwo było trafić łokciem w odpowiedni przycisk. Musieliśmy wyglądać całkiem komicznie z tymi pudłami. Właściwie bez pudeł też wyglądaliśmy dość śmiesznie, także nie było się za bardzo czym przejmować. Windę też obsłużyłem łokciem, a drzwi do mieszkania otworzył tata, więc z nimi nie musiałem się już siłować.
– Dzień dobry – przywitał się Bard, najwyraźniej trochę zmieszany widokiem ojca.
– Dzień dobry... – Tata przepuścił nas w drzwiach po czym posłał mi pytające spojrzenie. Udałem niekumatego, bo nie miałem siły ani ochoty wyjaśniać tej sytuacji w tym momencie. – Niedużo masz rzeczy – powiedział, zmieniając trochę temat.
– Mówiłem przecież. – Odłożyłem trzymane przez siebie pakunki w przedpokoju, a potem odebrałem te od blondyna. – Tato, to jest Bard. Zje z nami dzisiaj obiad, jeżeli nie masz nic przeciwko.
– Nie, jest w porządku. Thierry, miło mi poznać. – Wyciągnął w rękę w jego stronę.
Korzystając z okazji, zdjąłem buty i zmyłem się z pola rażenia pytających spojrzeń. Omiotłem kuchnie spojrzeniem – wszystko w jak najlepszym porzadku, cudownie.
– Zrobiłem pieczeń z indyka, odpowiada ci to? – Pytanie poleciało w eter, nie do końca wiedziałem, czy do mnie, ale odpowiedziałem, że tak. Bard nie odpowiedział, bo chyba jednak czuł się skrępowany. Właściwie gdyby nie zmusiłyby mnie do tego okoliczności, pewnie nie myślałbym o przyprowadzeniu go tutaj. Znów czułem się głupio, bo kiedy jemu brakowało środków na życie, mnie jakby się trafił wygrany los na loterii.
Nie nacieszyłem się szczególnie posiłkiem, bo przytłoczyło mnie poczucie winy. Głównie wgapiałem się w mleczną powierzchnię świeżo rozpakowanej zastawy. Żeby zająć myśli czymś innym, niż wypominanie sobie, jakim jestem niewdzięcznym kretynem, zacząłem powtarzać wiedzę o układzie okresowym. Jeżeli tata coś wtedy do mnie mówił, to zwyczajnie tego nie zarejestrowałem.
-------------------------------------------------------------
– Thierry to imię, czy się ze mnie nabijał? – Bard zapytał mnie, gdy tata zmył się z mieszkania, zostawiając nas samych sobie.
– Imię. Thierry to takie ułomne Theo połączone z Jerry. Mnie zawsze to bawiło – odpowiedziałem. Zmywałem naczynia bardzo ostrożnie, żeby nie obtłuc nowych talerzy przypadkiem.
Zerknąłem na zegarek, wiszący na ściance działowej. Do siedemnastej było jeszcze dużo czasu...
– Ładnie tutaj. – Bard kręcił się niespokojnie w tę i z powrotem gdzieś za moimi plecami, co odrobinę mnie niepokoiło.
– Dziękuję. Tata je wybierał.
– Pasuje do ciebie. No i nie jest w końcu zbyt małe.
– I zapyziałe – dodałem.
Wycierałem talerze, usilnie nie oglądając się za siebie. Nie wiedziałem, jak teraz powinienem Barda traktować, jak się do niego odnosić. Blondyn traktował mnie dość chłodno, przynajmniej jak na niego. Spodziewałem się, że dałem mu do zrozumienia, że nie mam ochoty na jakiekolwiek romantyczne wybryki z jego strony i że ma niczego takiego nie próbować. Zresztą nie wyglądał, żeby miał ochotę na cokolwiek w tym guście.
– Przepraszam, że cię tak potraktowałem i że nie dałem znaku życia. Poniosło mnie i...
– Teraz to i tak bez znaczenia. Nie gniewam się.
Wytarłem dłonie w ścierkę. Nie przepadałem za zmywaniem naczyń. Babranie się z resztkami jedzenia zwyczajnie mnie obrzydzało.
Znów zapadła między nami cisza. Na dworze zaczynało się już ściemniać. Na tej szerokości geograficznej słońce przeważnie nie gościło na niebie zbyt długo i szybko chowało się za horyzontem. Co Bard mógłby robić na budowie po zmroku? Czy on biega z latarką przyklejoną do kasku? Czy to się mieści w normach BHP?
Próbowałem wykrztusić z siebie pytanie o nasz związek. Co z nim dalej będzie, jeżeli cokolwiek będzie? Czy to w ogóle powinienem pytać o takie rzeczy? I jak zapytać, żeby pozbawić tego wyrzutu? Chyba lepiej jednak nie pytać... A jak nie zapytam, co wtedy? Bard wyjdzie o siedemnastej i już nie wróci? Nie odezwie się do mnie? To nie do końca mi odpowiadało. Właściwie niezupełnie chciałbym, żeby wypełnił po brzegi moje życie od nowa. Nie rozumiem!
Odwróciłem się w stronę blondyna. Przeraziłem się lekko, bo nie spodziewałem się, że będzie stał tak blisko mnie. Opierał się o kuchenną wysepkę. Niewiele brakowało, żebym przypadkiem na niego wpadł. Odsunąłem się prędko, a gdy zobaczyłem, że blondyn się do mnie przysuwa, odruchowo zasłoniłem głowę ramieniem. Nie posądziłbym go o to, że zechciałby mnie uderzyć, ale podświadomie przygotowałem się do obrony i ucieczki. Sam nie wiem, co mnie napadło.
Opuściłem rękę, kiedy zorientowałem się, co zrobiłem. Odszedłem od niego parę kroków, udając, że właściwie nic się nie stało. Złapałem po drodzę za paczkę papierosów. Właściwie miałem nie palić w mieszkaniu, względnie nie palić już w ogóle, ale jakoś mi nie wyszło. Ojciec tego nie pochwalał, Bard raczej też nie, a dla mnie fajki były właściwie kolejnym wydatkiem, więc powinienem się z nimi rozstać czym prędzej. Niemniej jednak nie mogłem powiedzieć, że palenie mnie nie uspokajało w pewnym sensie.
– Co się działo u ciebie? – zapytał.
Wypuściłem z ust obłoczek dymu, który uleciał niespiesznie w stronę mroku salonu, zanim mu odpowiedziałem.
– Matka postanowiła mnie wydziedziczyć. Chyba przestała się do mnie odzywać na dobre, przynajmniej tak myślę. Zacząłem pracować, bo musiałem się jakoś utrzymać. Studia jakoś mi idą. Leczę problemy z nerwami nikotyną... nic szczególnego właściwie.
Rzuciłem okiem na pudła z moimi rzeczami, które leżały jeszcze nierozpakowane pod ścianą. W razie czego zamierzałem potraktować je jako wymówkę, aby uniknąć rozmowy z blondynem.
– Oh, rozumiem... Gdzie pracujesz?
Złapałem za pierwsze z brzegu pudełko i zacząłem siłować się z taśmą klejącą.
– W sklepie z garniturami – odpowiedziałem, trzymając jedną stroną ust filtr papierosa. Wyjąłem z kartonu jeden i drugi trochę zdezelowany kubek, ale chęć do wyjmowania ich, w ogóle chęć do czegokolwiek, odjęto mi, gdy usłyszałem kolejne pytanie.
– Nie tęskniłeś za mną, prawda?
Zerknąłem na Barda. Nie ruszył się z miejsca. Minę miał poważną, ale dostrzegałem w jego jasnych oczach przygnębienie. Właściwie nie wiedziałem, jak miałbym odpowiedzieć na to pytanie. To była jedna z kwestii, na których zwyczajnie nie ma dobrych odpowiedzi.
– Myślałem, że masz mnie dosyć i koniec z nami, więc po prostu zdążyłem się oswoić z brakiem ciebie. Nie spodziewałem się, że wrócisz, to tyle. – To, co powiedziałem, było szczere, nawet jeżeli nie leżało w granicach wygodnej odpowiedzi.
– Dlaczego tak pomyślałeś?!
– Hmmm... nakrzyczałeś na mnie, kiedy byłem w okropnej kondycji psychicznej, nawet jeżeli miałeś powód, a potem nie odzywałeś się przez dłuższy czas. Nawet jeżeli próbowałeś mnie złapać, nie wyszło. Kto pomyślałby, że jest inaczej?
Zacisnąłem palce na brzegach pudełka, przynajmniej dłonie zawieszone w powietrzu nie zaczęły mi drżeć.
– Masz rację. Więc to koniec?
Powietrze w kuchni wypełniało się powoli dymem papierosowym i niewygodnymi pytaniami. Gdybym był w stanie się ruszyć, nie okupiwszy tego garścią zepsutych nerwów i stresu bez konkretnego powodu, włączyłbym kuchenny okap, żeby trochę przerzedzić tę toksyczną atmosferę.
– Nie wiem. Nie umiem ci odpowiedzieć na to pytanie. Nie skakałem z radości na twój widok, bo myślałem, że już jest po zawodach. Nie sądziłem, że wrócisz, chyba że po krem do golenia, który kiedyś u mnie zostawiłeś. Przywykłem już do życia w pojedynkę i wróciłem do apatycznego stanu emocjonalnego, który towarzyszył mi zanim cię poznałem – powiedziałem to chłodno, chociaż wypowiedzenie tego dużo mnie kosztowało.
Nie lubiłem przyznawać przed sobą, że zachowywałem się w pewnym sensie wyrachowanie, że łatwo przychodzi mi odzwyczaić się od obecności kogoś ważnego w moim życiu. Tak po prostu było prościej, kiedy ludzie odchodzili i zostawiali cię bez słowa wyjaśnienia. To minimalizowało emocjonalny rykoszet i całe to bagno uczuć, w które się wpadało. Próbowałem sobie ułatwić życie, udając, że nie zostałem potraktowany jak coś bezwartościowego.
Nie zamierzałem się pokłócić z blondynem. Unikałem kłótni, nie potrafiłem brać w nich udziału. Wolałem już zwyczajnie zostać zruganym, niż przedstawiać swoje racje, bo zwyczajnie wychodziły na niewarte uwagi.
– Potrzebowałbym czasu, żeby znów do ciebie przywyknąć. Nie mówię, że nie chciałbym być z tobą, ale wyczuwasz to? Tę grudniową aurę aspołecznego typa? Wróciła.
– Wiem, ale lubiłem ją. Jej wiosenna i letnia wersja też mi się podobała.
Naprawdę nie wiedziałem, co powinienem w tej sytuacji zrobić. Nie umiałem dostrzec z najprostszego wyjścia. Znaleźć odpowiednich słów, które by ją rozwiązały.
– Bard, to miłe, co mówisz, ale ja chyba nie umiem się odnaleźć w obecnej chwili... daj mi trochę czasu, żebym mógł przyswoić i przeanalizować pewne rzeczy... – Naprawdę nie zakładałem, że wróci, bo nie miałem ku temu najmniejszych przesłanek. Teraz poczułem się zagubiony. Wszedłem znów na grząski grunt, a może wcześniej również zwyczajnie stałem w błocie po kolanach. Nie chciałem, żeby Bard pomyślał, że z niego zrezygnowałem. Właściwie to ja wczesniej poczułem, że ze mnie zrezygnowano, a teraz nie umiałem poczuć się od nowa kimś chcianym. Przynajmniej nie tak od razu, może z czasem... ale...
Nie wykluczałem, że zacznę ponownie żywić czułe uczucia wobec blondyna, jednak teraz były one były jak świeżo wyjęte z zamrażalnika. Musiały odtajeć, a potem zobaczy się, czy jeszcze nadawały się one do czegokolwiek.
– A jeśli nie dam ci czasu? Co wtedy? – zapytał. Jego wzrok przeszył mnie nieprzyjemnym chłodem. Zabrzmiał trochę, jak gdyby mnie szantażował. Wyraz twarzy miał niewzruszony.
– Nie wiem. Wyjdziesz na egoistę, odejdziesz, weźmiesz mnie sobie siłą, nie wiem. To już zależy od ciebie.
Odpowiedziałem chłodem na chłód. Bard musiał zauważyć, że to, co powiedział, nie było wobec mnie w porządku. Choć nie mogłem powiedzieć, że mi się to nie należało. Należało mi się, traktowałem go niewłaściwie.
– Wybacz, nie powinienem był tego mówić. Pójdę już lepiej...
– Nie, nie idź! Znaczy... nie mam teraz jak się z tobą skontaktować, więc... albo... – Nie mogłem zwyczajnie puścić go za drzwi. Poczułem w tym momencie, że nie chciałem go stracić. Chociaż nie umiałem oddać się mu bezgranicznie i bezmyślnie, wydawało mi się, że jeżeli zniknie w korytarzu klatki schodowej, nie spotkamy się już więcej.
– Gdzie się zatrzymałeś? – zmieniłem temat, próbując uporządkować swoje myśli.
– Taki tam mały hotelik. Z kumplami z pracy tam rezyduję jak zawsze, no wiesz.
– To może zostaniesz, jak ostatnim razem? Chyba że nie chcesz. Rozumiesz, chętnie bym cię ugościł, ale ostatnio często nie ma mnie w domu. Studia i praca... ale wieczorem jestem raczej w domu, więc jak miałbyś chwilę, możesz wpadać... nie powinienem tego proponować? – plątałem się między własnymi słowami.
– Nie wiem właściwie. Jak proponujesz, to mogę, ale nie umiem powiedzieć, ile czasu będę miał po pracy, przed pracą, między pracą...
– Nie szkodzi, jakoś się zejdziemy... Mogę nawet ci dać kluczę do mieszkania... – Jak prozaiczny brak komórki potrafił wszystko skomplikować. – Tata jutro wraca do siebie, do Kanady i odda mi drugi komplet. Albo rozpiszę ci, kiedy na pewno będę w domu, dobrze?
----------------------------------------------------------------------
Wróciłem do domu świeżo po strzyżeniu. Przydługie włosy na karku zaczynały mi już przeszkadzać i nie wyglądały zbyt schludnie, więc pozbyłem się ich przy okazji. Pozostałe pasma chciałem zostawić bez zmian, ale fryzjer wyrównał mi nieco grzywkę. Wyglądałem o wiele bardziej przyzwoicie, niemalże gotowy na święta, jeżeli zignorować ciemniejsze kręgi pod oczami, które stały się nieodłącznym elementem mojej aparycji, ogólnie przygarbioną postawę i piekielne zmęczenie...
Grudzień mnie wykończy... jak dożyję swoich imienin, uznam to za cud...
Na dworze zapanował straszny ziąb, nawet spadł śnieg. Nie było możliwości, aby wyjść z domu bez czapki i rękawiczek. Policzki okropnie mi przemarzły podczas niedługiego spaceru z przystanku tramwajowego do nowego mieszkania. Nadal nie przywykłem do niego całkowicie. Podobało mi się ono bardzo, było przestronne i przede wszystkim ciepłe. Czasem wylegiwałem się po prostu przed oknami, przez które wpadały smugi światła, i studiowałem swoje notatki, zerkając od czasu do czasu na pokryte szronem drzewa. To, że nie musiałem już uważać na każdym kroku, żeby przypadkiem nie strącić czegoś łokciem, wydawało mi się wręcz dziwne, tak samo jak to, że nie doświadczałem żadnych przeciągów czy gwiazdów wiatru przemykających przez szpary w oknach czy drzwiach. Podobała mi się duża kuchnia, chociaż nie miałem wiele czasu, aby w niej urzędować. No i łazienka... z wanną...
Tata wrócił do Kanady. Zdążyliśmy się już pożegnać, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że nie podziękowałem mu należycie serdecznie. Uratował mi skórę, jakby nie patrzeć, nawet jeżeli praktycznie mnie nie znał. Myślałem, że powinienem postarać się to zmienić w najbliższym czasie.
Odwiedził mnie w pracy przed lotem do Kanady, nawet jeżeli nie przeszkadzał w niej zbytnio, to i tak czułem się niezręcznie z tym, że znowu to zrobił. Wypytał mnie trochę o Barda, kim dla mnie jest, skąd się znamy. Moja niepewna i urywana odpowiedź chyba nieszczególnie go zdziwiła, chociaż nie mogłem pozbyć się wrażenia, że również zasmuciła. Powiedział mi, żebym dzwonił do niego czasami, szczególnie jeżeli działoby się coś złego. Obiecał też, że wpadnie za jakiś czas, aby zobaczyć, jak się miewam.
Nie spodziewałem się, że zamierza zapytać o Barda, skoro nie zrobił tego wczoraj. Najwyraźniej uznał to za nietaktowne, kiedy był tuż obok nas. Nie chciał za bardzo wyciągać ze mnie życia uczuciowego, bo wiedział, że po kilkunastu latach mieszkania z matką, która usilnie próbowała wychować mnie na heteryka, było ono cokolwiek ułomne i połamane. Nawet jeżeli już z nią nie mieszkałem i uniezależniłem się od niej, bałem się, że nadal mogłaby nabruździć mi w życiu.
Poczułem, że palce odrobinę mi przemarzły, kiedy wyciągałem klucze z płaszcza. Wpełzłem do budynku, pospiesznie zamykając za sobą drzwi, licząc na to, że chłód zostawię za nimi. Winda błądziła na wyższych piętrach, więc skorzystałem ze schodów. Nie było to dla mnie większym problemem, jak już wspominałem. Zdziwiłem się, widząc Barda siedzącego w kurce pod drzwiami.
Kiedy do niego podszedłem okazało się, że spał oparty ramieniem o futrynę. Nie mogłem go tutaj zostawić, to było oczywiste, no a poza tym blokował mi przejście do mieszkania. Nie dałbym rady go wciągnąć do domu, więc pozostawało mi go jedynie obudzić.
Liczyłem, że nikt nie narobi mi problemów dlatego że mu się tu przysnęło.
Szturchnąłem go delikatnie. Nawet śpiąc na korytarzu miał strasznie głęboki sen. Szturchnąłem go mocniej, ale znów właściwie nie zareagował.
– Bard...? –- mruknąłem. – Bard... – Czułem się, jakbym właściwie mówił do samego siebie albo nawet bardziej idiotycznie. – Hej? Obudź się!
Wzdrygnął się nieznacznie i otworzył zamrakane oczy po momencie. Przestałem się nad nim nachylać, zanim zdążyłby się zorientować, jak blisko jego twarzy była moja przed chwilą. Pomogłem mu wstać, chociaż nie miałem szczególnie siły, żeby podciągać go do góry. Podrapał się po brudzie, po czym ziewnął, zasłaniając sobie nieudolnie usta.
– Kto cię wpuścił? – zapytałem, chociaż nie wiedziałem, czy otrzymam sensowną odpowiedź. Musiał być bardzo zmęczony, skoro zasnął pod drzwiami.
– Wślizgnąłem się za kimś do budynku. Jakąś kobietą w średnim wieku z małym pieskiem, który mnie obszczekał.
Skinąłem głową, wpuszczając blondyna do mieszkania.
– Długo na mnie czekałeś?
– Chyba nie... wiesz, spałem...
Widać było, że nadal potrzebował drzemki. Najwyraźniej nie był przyzwyczajony do przewlekłego zmęczenia jak ja. Zaproponowałem mu, żeby jeszcze się położył na chwilę, ale odmówił mi z początku. Powiedział, że wolałby spędzić ze mną trochę czasu, zamiast kimać.
– To pośpię z tobą – zaproponowałem. Był piątek wieczór, nie musiałem koniecznie ślęczeć nad podręcznikami, a chociaż nie przepadałem za spaniem w ciągu dnia, nawet jeżeli za oknami było już ciemno, mogłem się skusić ten jeden raz. – Chcesz wziąć prysznic czy coś? Może jesteś głodny?
Pokręcił tylko głową.
– Chcę, żebyś ze mną pospał – mruknął.
Przytulił się do mnie, na co nie byłem do końca przygotowany. Był przyjemnie ciepły, ramiona miał silne, jak zwykle, a jego broda zakłuła mnie w szyję, którą jeszcze przed chwilą owijał szalik.
– Schudłeś. – Oparł podbródek na moim ramieniu, a dłonie ułożył mi na plecach w kompletnie pozbawionym erotyzmu, ale bardzo miłym geście. Nie mogłem zaprzeczyć temu stwierdzeniu, nawet jeżeli nie wiedziałem, czy faktycznie to zauważył, czy tylko strzelał.
– Tylko trochę.
Staliśmy tak przez dłuższą chwilę. Nie wiedziałem, czy powinienem przerwać to przytulanie, czy pozwalać przytulać się dalej. Podobało mi się to nawet, chociaż nie mogłem powstrzymać się od myśli, że blondyn zwyczajnie zaśnie oparty o mnie.
– Martwiłem się o ciebie – powiedział.
– Ja o ciebie też.
Poprosiłem go, żeby mnie już puścił i poszedł się położyć. Czułem się trochę niezręcznie, wpuszczając go do swojego łóżka, co nawet mnie wydało się trochę dziwaczne. Po prostu nie spodziewałem się, że moje lokum znowu przesiąknie nim. Nadal wydawało mi się dziwnym, że do mnie wrócił. Nie umiałem okazywać za dobrze troski o niego, tak samo nie umiałem powiedzieć mu, że zależy mi na nim. Starałem się, ale wychodziło jak zwykle...
Położyłem się obok niego przebrany w piżamę. Z zewnątrz wpadało światło latarni ulicznych i neonowych świątecznych dekoracji. Spodziewałem się, że już zasnął, dlatego zdziwiłem się, gdy poruszył się na łóżku i znów przytulił do mnie. Trochę spanikowałem, jednak niczego poza delikatnym przywarciem do moich pleców nie zrobił. Prosiłem go o to wcześniej, chociaż zdawało mi się to prośbą cokolwiek nietypową i krępującą.
Nie miałem ochoty na seks i wiedziałem, że jakakolwiek próba podjęcia inicjatywy w tym kierunku skończyłaby się zwyczajnym niewypałem. Bard powiedział, że dla niego nie będzie problemem poczekać na mnie, ale ja nie wiedziałem, czy faktycznie tak będzie. Zawsze lubił robić to często, a z kolei moje libido gdzieś wyparowało, kiedy blondyn przestał się do mnie odzywać, i póki co jakoś nie wracało. Martwiłem się tym, że może mnie zostawić dlatego, że nie będę się chciał z nim kochać. Martwiłem się tym, że mógłby zostawić mnie z dowolnego powodu, a ja nie mógłbym nic z tym zrobić.
Jego bliskość trochę mnie uspokoiła, co nie zmieniało faktu, że nadal bałem się znów zostać pozostawiony samemu sobie. Liczyłem jednak, że wszystko się znów ułoży. Niedługo zaczynały się święta i chciałem liczyć, że spędzimy je obchodząc w jakiś prozaiczny sposób naszą pierwszą, nie licząc kilku miesięcy przerwy, rocznicę.
Obudziłem się prędzej niż Bard, co właściwie mnie zdziwiło. Wsłuchiwałem się przez jakiś czas w jego spokojny oddech, nim zdecydowałem się wstać. Wyślizgnąłem się z jego ciepłych objęć deliktanie, żeby dać mu jeszcze pospać dłużej. Wyglądał rozczulająco spokojnie, nie żebym szczególnie często widywał go zdenerwowanego.
Zamknąłem drzwi od sypialni. Pierwszym, co zrobiłem, było zaparzenie sobie kawy, potem dopiero przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić, która była godzina.
Dwudziesta druga... aha... jednak spałem trochę dłużej, niż zamierzałem... nieważne...
Przetarłem oczy i upiłem łyk kawy z ogromnego kubka. Musiało minąć trochę czasu, zanim zacznę normalnie myśleć, próbowałem się jednak zastanowić nad tym, co Bard chciałby zjeść na kolację. Ostatnio miałem dla niego zwykle coś do jedzenia, kiedy mnie odwiedzał. Nadal zostało jeszcze trochę wczorajszego makaronu, więc w sumie mógłby go skończyć. Z jakiegoś powodu przepadał za makaronem, a nad niego przedkładał chyba tylko pieczone mięso.
Chyba jeszcze nigdy nie byłem z nikim na tyle blisko, aby wiedzieć, co ludzi najbardziej jeść.
Zapaliłem papierosa, wpatrując się w czarne fusy na dnie kubka. Zaczynałem myśleć, że wstawanie to jednak nie był najlepszy pomysł i powinienem jeszcze trochę poleżakować. Teraz będę kompletnie oderwany od rzeczywistości i przymulony. Może prysznic by mnie trochę rozbudził, ale na razie nie chciałem pałętać się po domu, żeby przypadkiem nie obudzić Barda.
Sprawdziłem maile i przejrzałem parę stron na komórce, zanim blondyn wychylił się z mojego pokoju. Włosy miał rozczochrane i sterczące niczym igiełki jeża. Oczy jeszcze mu się zamykały i słaniał się trochę podchodząc do mnie. Zajął krzesło obok mnie i położył się na stole.
– Poszedłeś sobie, przykro... – mruknął, rozpłaszcząc sobie nos o blat.
– Wybacz. – Poklepałem go po częściowo odsłoniętych plecach, po czym wypuściłem obłoczek dymu z ust. Zasnął w szarym podkoszulku, który eksponował poniekąd jego umięśnione ramiona i szerokie barki. – Zrobić ci kawę? Herbatę? Okay. – Podniosłem się powoli. – Planujesz wrócić do hotelu? Nie wiem, czy ci się opłaca, jest już późno.
– Ughhhh... – Okay, oczekiwanie od osoby dopiero co obudzonej podejmowania decyzji było głupie. Zastanawiałem się chwilę, czy Bard nie zaśnie na tym stole. Zbliżające się zimowe przesilenie musiało mieć na nas koszmarny wpływ.
Rozbudził się trochę, gdy popił mocnej herbaty. Miałem wrażenie, że obaj będziemy mieli problemy z zaśnięciem dzisiejszej nocy. Mówi się trudno, takie rzeczy się zdarzają. Może obejrzymy wspólnie jakiś film. Albo bajkę. Obejrzałbym Zwierzogród...
– Naprawdę schudłeś. – Usłyszałem, wyciągając kubek z szafki.
Powiedziałem Bardowi, że przesadzał, co nie zmieniało faktu, że nadal przyglądał się uważnie odsłoniętym częściom mojego ciała. Nie zdążyłem się ubrać, nie wiedziałem właściwie, czy opłacało mi się przebierać z piżam w normalne ubrania. W każdym razie miał okazję ku temu, żeby zlustrować odrobinę chudsze łydki czy ramiona. Nie uważałem, żeby moja utrata wagi była czymś, co powinno mnie martwić. Miałem predyspozycje do jej wahań, więc spodziewałem się, że gdy tylko zaznam trochę spokoju w przerwę świąteczną, szybko odzyskam zgubione kilo czy dwa.
– Odpocząłeś trochę? – zapytałem.
Pokiwał głową.
– Jutro idę do pracy dopiero na czternastą, a niedziele mam w całości wolną. Może gdzieś wyjdziemy? Będziesz miał czas?
– Właściwie obiecałem koleżankom, że pójdę z nimi na zakupy świąteczne... ale mogę to odwołać, jeżeli chcesz.
– Nie, nie. W sensie... nie musisz tego odwoływać. Poczekam, aż wrócisz.
Powiedziałem mu, że nie umiałem powiedzieć, ile czasu Ann z Gabrielą zamierzały ciągać mnie po sklepach w poszukiwaniu szczęścia, nie wiadomo czego, wczorajszego dnia, niepotrzebne skreślić. Nie żeby specjalnie było którekolwiek z nas stać na zakupowe szaleństwo przedświąteczne, ale one po prostu czerpały niezrozumiałą dla mnie przyjemność z łażenia i oglądania rzeczy. Ubrań w szczególności. Nie przeszkadzało mi to właściwie, ale nie przepadałem za marnowaniem czasu w galeriach handlowych, gdzie irytowała mnie co drugą osoba.
Bard byłby dobrym pretekstem, żeby im się wywinąć, ale jak widać było nie zgodził się zostać tym pretekstem...
Przynajmniej będzie dobra okazja, żeby rozejrzeć się za prezentem świątecznym dla mojej blond zguby i ulubionej przybłędy.
------------------------------------------------------------
Właściwie nie musiałem zastanawiać się nad tym, co chciałbym kupić Bardowi na święta. Upatrzyłem sobie już zegarek w galerii, w której pracowałem. Za każdym razem, kiedy przechodziłem obok jubilera, w którym go wystawiono, psuł mi się humor, bo wtedy byliśmy jeszcze skłóceni ze sobą. Nie umiałem nie myśleć o tym, że nie pasowałby do niego, kiedy na niego zerkałem. Do pracy nie mógłby go nosić, ale normalnie byłby dla niego idealny... przynajmniej tak mi się wydawało.
Chciałem zajść po niego przy okazji, kiedy dziewczyny nie będą wisiały mi na ramionach. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałem, było, żeby zaczęły zadawać mi jakieś dziwne pytania czy coś w tym stylu, a z pewnością wiedziałyby, że zegarek nie byłby dla nie. Pewnie nawet byłby zbyt duży na mój wąski nadgarstek.
Nie powiedziałem im jeszcze o tym, że zszedłem się z Bardem. Jeszcze nie przestałem się boczyć za incydent z ojcem. Ponadto dzisiaj rano powiedziały mi, że właściwie mój tata jest bardzo miły i ten suczy chłód to na pewno scheda po matce. Milutkie się strasznie zrobiły, nie ma co. Tymczasem wrobiły mnie w rolę tragarza, bo właściwie jedynie po to byłem im potrzebny.
– A ty? Nie chciałbyś nowego golfu? – zapytała Ann, sięgając po granatowy sweterek.
– Nie, po co?
– Mam wrażenie, że ten twój czarny jest trochę mniej czarny niż zeszłego sezonu. Ten by ci pasował – powiedziała, pokazując mi różowy sweter z pingwinem w szaliczku. – Szkoda, że nie mają twojego rozmiaru, bo normalnie bym ci go kupiła. – Ha, raz wzrost uratował mi skórę. – Chodź do męskiego, może tam też będą mieli jakieś różowe... – Dobra, nieważne, odpukać. – Co jest? Masz minę, jakbyś chciał mnie zamordować.
Gabriela zerknęła na mnie znad wieszaków z szalikami i zlustrowała pospiesznie.
– Nie, tylko jego zwykły wyraz twarzy, nie ma się co martwić. – Podeszła do mnie z czerwonym szalikiem i zarzuciła mi go na szyję. – Czerwone rzeczy do ciebie pasują, dlaczego ich nie nosisz? Wyglądałbyś minimalnie bardziej żywo niż w skali szarości. O, już ci się oczy świecą.
– Możecie się nade mną nie pastwić przynajmniej z okazji świąt, dziękuję? – mruknąłem, odwijając się z nadplanowego szalika.
– No dobrze, dobrze. Ale mówię poważnie, zainwestuj w nowy golf.
– Najlepiej czerwony.
Nie miałem właściwie ochoty na przymierzanie żadnych ubrań, poza tym nadal nie opływałem w pieniądze, więc na wszelki niepotrzebny wypadek zamierzałem nie kupować niczego niepotrzebnego. Przynajmniej mnie wydawało się, że nie potrzebuję na gwałt nowego golfu, swetra czy czegoś podobnego. Nie zmieniło to faktu, że dziewczyny zaciągnęły mnie w dział męski i kazały przymierzać powybierane przez siebie rzeczy. Czułem się jak Ken przez pół godziny, bo potem na szczęście torturowanie mnie się im znudziło, zwłaszcza że nie okazywałem przy tym szczególnego zdenerwowania. Miałem nadzieję, że tylko żartowały i nie zrobiły mi zdjęcia w czarno-białym sweterku z pyszczkiem pingwina. Tym bardziej miałem nadzieję, że nie wpadną na genialny pomysł kupienia mi go na prezent świąteczny, bo tego bym mógł nie przeżyć. Uznały, że pasował jak ulał, więc takie ryzyko istniało.
– Masz jakieś plany na święta?
– Nie licząc "przeżyć", to jeszcze nie wiem. Moje plany zależą w tym roku od osób trzecich, ale jeszcze nikt się do mnie nie odzywał w tej sprawie. A co?
– Jakby coś możesz wbić do nas na święta. Ale wtedy pomagasz w robieniu żarcia.
– Dam znać w razie czego. Dzięki za propozycję.
Właściwie nie wydawało mi się, żebym zamierzał z niej skorzystać. Bard nie wspominał nic o tym, że zamierza spędzić ze mną święta, ja na razie również nie paliłem się do poruszania tego tematu. Zamierzałem poczekać, aż sam wypłynie. Nie wydawało mi się, żeby tata planował najść mnie w Boże Narodzenie, nie widziałem również możliwości, żebym ja mógł go odwiedzić tego dnia. W ostateczności spędzę go samotnie, to właściwie nie powinno być takie nie do zniesienia. Chyba.
Minęliśmy schodzącego ze zmiany Matta, z którym krótko wymieniliśmy uprzejmości. Nazwijmy to dyplomatycznie "uprzejmościami", chociaż raczej należałoby to nazwać "grzeczną wymianą uszczypliwości". Powiedział, że musi koniecznie znaleźć niebieskie lampki, bo inaczej mu dziewczyna każe spać na wycieraczce. Pomyślałem, że kupienie lampek do nowego mieszkania byłoby fajnym pomysłem.
Postanowienie o niekupowaniu niepotrzebnych rzeczy zostało na moment zawieszone.
Rozstałem się z dziewczynami, które mimo wszystko próbowały mi wmówić, że w czerwonym golfie wyglądałbym jak mister Ameryki, a potem poszedłem z Mattem ratować jego skórę. Kiedy Ann i Gabi zniknęły za sklepem zoologicznym, Matt zadał mi zdeka niespodziewane pytanie.
– Ten blondyn to twój facet?
Tak. Nie. Nie wiem. Może?
– Emmm... a czemu pytasz?
– Zastanawiam się, dlaczego patrzył na mnie takim przepełnionym nienawiścią spojrzeniem – odpowiedział. Nie wyglądał na oburzonego w najmniejszym stopniu. Nie wydawał się być też zdziwiony.
– A patrzył?
– Tak mi się zdawało, ale w sumie to nie wiem. Może przesadzam. No więc jak? Hmmm? – Zerknąłem na niego w chwili, kiedy wymownie uniósł brwi, oczekując na to, aż coś powiem.
– To trochę skomplikowane... – zacząłem, ale urwałem po chwili, mając nadzieję, że tyle szatynowi wystarczy. Wyglądał na nie do końca usatysfakcjonowanego moją odpowiedzią. – Nie mówmy o tym może, co? – zasugerowałem.
– Skoro tak wolisz. Pytam tylko. Nie znałem typa, więc się zdziwiłem, że z tobą jedzie, a w sumie nie wyjaśniłeś mi, kto to jest. Uznałem, że może dobrze by było wiedzieć. Nie żebym coś do niego miał, tylko wyglądaliście na... no... poksyksanych. To się trochę zmartwiłem, że wdepłeś w jakąś toksyczna relację i zastanawiałem się, czy nie powinienem jakoś interweniować.
– Wszystko jest pod kontrolą. Miło, że się zmartwiłeś.
– Jeżeli ty się martwisz o mnie, lepiej pomóż mi szukać tych cholernych lampek. – Skinąłem głową. – W razie czego, nic do was nie mam, gdyby cię to zaczęło trapić. Mówię tak na zaś, żebyś się nie przejmował takimi pierdołami.
– Dlaczego miałbym?
– Wyglądasz na takiego, który się przejmuje opinią innych. Nawet jeżeli chodzi o to, z kim sypiasz. Nie martw się nasze pokolenie staje się tak egoistyczne i samolubne, że plotki na ten temat im się znudzą.
– .. wcale się nie przejmuję...
– Pamiętasz, jak miałeś niedawno problem egzystencjalny z ustawieniem spinek do krawatów? Przejmujesz się wszystkim – wypomniał mi, przechodząc przez bramki marketu.
– No bo to praca, w końcu muszę...
– Nie. Po prostu za bardzo się przejmujesz. Nadal jesteś tak sztywny, jakbyś miał kija, ale teraz to porównanie ma jeszcze ten drugi sens.
– Skąd wiesz, że... ?
– Obstawiałem po twoich księżniczkowych zachowaniach – odpowiedział, gdy mijaliśmy ozdoby choinkowe różnego pokroju. – Po prostu jak się ciebie obserwuje, to to jakoś wypływa po pewnym czasie. Nie wiem, czy zdradziło cię to, że nie odpowiadasz na zaczepki dziewczyn albo nie wykazujesz nimi większego zainteresowania, czy może to chodzi o twoją gestykulację i mimikę – mnie osobiście się wydaje taka specyficzna, nie w złym sensie oczywiście – no ale wiesz... Jak chciałeś udawać heteryka, to ci to nie wychodzi za dobrze. Nie żebyś musiał udawać kogokolwiek według mnie, ale tak tylko napomykam.... Nie ma niebieskich! Umrę!
Omiotłem pośpiesznie wzrokiem półkę zastawioną od góry do dołu lampkami.
Kolorowe, kolorowe, kolorowe, czerwone, czerwone, zielone, chyba żółte, różowo-niebieskie, które Mattowi się nie podobały, różowe, różowe, jeszcze więcej różowych...
– Tam są. Chyba że źle widzę i to jednak jest coś bliżej zielonego. – Wskazałem w górę, na przedostatnią półkę, na której dostrzegłem, tak przynajmniej mi się wydawało, niebieskie światełka.
Matt wspiął się na palce i sięgnął po nie.
– Ale to są takie lampioniki... A ja to w sumie nie wiem, czy ona chciała takie... Czemu życie w związku jest takie trudne, daaaaaah?
– Jeżeli cię to pocieszy, też tego nie ogarniam. Nie wiem, to może do niej napisz albo zadzwoń.
– Jest w pracy, zdenerwuję się jak będę jej przeszkadzał... – Obrócił pudełko dołem do góry, żeby móc przeczytać, co napisano z tyłu.
– Geeez, bierz te lampki, najwyżej zwalisz winę na mnie.
Skinął głową energicznie, po czym włożył pod pachę kartonik.
– Jak jest na kogo zwalić odpowiedzialność, to nagle wszyscy się robią chętni do działania.
---------------------------------------------------------------------
Trochę dziwnie czułem się, mogąc spokojnie wylegiwać się na kanapie, przejmując się jedynie tym, żeby nie pobrudzić obicia grzanym winem. Czekałem na Barda, który długo nie wracał. Jeszcze nie zaczynałem się martwić, czasem część wieczorów spędzał ze swoimi znajomymi z pracy, a mnie to właściwie niespecjalnie przeszkadzało jak na razie. Od czasu do czasu paranoja podsuwała mi do głowy głupie myśli. Że mnie zdradza z jakimś parobkiem czy podobne temu rzeczy. Starałem się to ignorować, żeby nie popaść w podły humor. Nie chciałem zacząć sądzić, że byłem gorszym partnerem, bo nie spełniam niektórych "obowiązków". Już samo to, że zdarzyło mi się pomyśleć o czymś takim, nie wróżyło niczego dobrego. Co prawda Bard mi tego nie wypominał, nie sugerował też, że tego natychmiastowo potrzebuje.
Nie przestało mi się podobać to, jak mnie czule dotyka czy też przytula. Cieszyłem się jego pocałunkami i chropowatym zarostem każdego ranka, ale tak poza tym nie odczuwałem potrzeby domagania się bardziej absorbujących igraszek. Zupełnie jakbym był już po andropauzie. Trochę mnie to martwiło, im dłużej ten stan trwał.
Odstawiłem pusty kieliszek na stolik. Stwierdziłem, że dwie lampki to wystarczająca ilość alkoholu, bo kolejne mogłyby się skończyć kacem, którego jednak wolałem unikać. Zostawiłem drzwi do mieszkania otwarte, nie wydawało mi się to niebezpiecznym, w tym budynku nie było nikogo, kto mógłby zapuścić się nieproszony do czyjegoś lokum. Nie zamknąłem ich, żeby Bard mógł spokojnie wejść, a tymczasem poszedłem wziąć kąpiel, skoro nie wracał.
Nawet jeżeli nie przepadałem za bardzo za celebrowaniem Bożego Narodzenia, tak kochałem świąteczne zapachy. Cynamon, gałka muszkatołowa, goździki, pomarańcze, pierniki, makowiec... takie zapachy błyskawicznie mnie rozluźniały, dlatego aż do nadejścia wiosny w łazience zapewne pachnieć będzie jedzeniem bardziej niż w kuchni. Miałem nawet szampon o zapachu ciasteczek i nie widziałem w tym absolutnie nic dziwnego. Kto nie chciałby, żeby jego włosy pachniały jak ciastka?
Przerażała mnie ilość czasu, jaką potrafiłem spędzić, bezczynnie mocząc się w wodzie. Czasem zabierałem ze sobą podręczniki, które i tak leżały odłogiem, albo komórkę, żeby poprzeglądać mało ambitny, internetowy kontent lub zwyczajnie posłuchać muzyki, ale generalnie nie mogłem powiedzieć, że chwile spędzone w wannie były jakkolwiek produktywne. Wylegiwałem się zwyczajnie we wrzatku, nie usiłując nawet zmusić się chociażby do pomyślenia o czymś ważnym.
Potencjalna wysokość rachunku za wodę mogła mnie ściąć z nóg, ale uznałem, że możliwość relaksu w sięgającej szyi wodzie jest warta dosłownie każdej ceny.
Wpatrywałem się w znikające powoli bąbelki piany. Mięśnie rozluźniły się przyjemnie, a końcówki włosów nasiąknęły wodą. Sięgnąłem po paczkę papierosów, którą zawsze zabierałem ze sobą do łazienki, żeby móc zapalić podczas kąpieli. Starałem się nie palić w domu, zwłaszcza że Bard nie patrzył na to przychylnie. Dziewczyny też raczej nie. Tata też nie...
Mnie zwyczajnie wpatrywanie się w unoszący się w górę dym wyjątkowo satysfakcjonowało. Było jak obserwowanie uciekającej z ust pary w chłodne dni.
Nasłuchiwałem przez dłuższą chwilę, czy Bard przypadkiem już nie przyszedł, ale po jakimś czasie zapomniałem o tym, że powinienem zwracać uwagę na odgłos otwieranych drzwi czy też kroków. Przymknąłem oczy, zanim zmoczyłem włosy. Spodziewałem się, że przylepiły się od niej niewielkie bąbelki, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Może gdybym się temu przyjrzał, uznałbym, że wygląda to nawet całkiem zabawnie, ale nie chciało mi się wstawać, żeby przejrzeć w lustrze wiszącym na przeciwległej ścianie.
Gdybym mógł, najchętniej spałbym w wannie.
Wtarłem szampon we włosy, kiedy wypaliłem papierosa. Musiałem pamiętać, żeby opróżnić popielniczkę po kąpieli, bo się już z niej wysypywało. Kiedy usłyszałem pukanie do drzwi łazienki, odruchowo się uniosłem. Nie zamykałem właściwie od niej drzwi, przyzwyczaiłem się już, że jeżeli przebywałem w domu, zazwyczaj nie miałem się przed kim zamykać.
– Jesteś tam? – W porządku, to był tylko Bard.
– Tak.
– Mogę wejść? Muszę siku...
Przewróciłem wymownie oczami, czego oczywiście nie mógł zobaczyć. Odpowiedziałem mu, że jak już musi, to może wejść, chociaż jakoś uleciał mi przez to rozluźniony nastrój. Albo bym go wpuścił, albo zrobiłby jeszcze kałużę na tych niepokalanych, białych panelach. Ewentualnie mógł jeszcze wpaść na okropny pomysł oddania moczu do zlewu w kuchni. Boże, nie!
– Zamknąłeś drzwi? – zapytałem. Odwróciłem od niego wzrok, czując się nieco niezręcznie. Zerknąłem jednak przez moment na jego plecy, kiedy udzielał mi odpowiedzi.
– Zamknąłem. Nie sądziłem, że mógłbyś je zostawić otwarte.
– Przecież musiałeś jakoś wejść. Nie kazałbym ci czekać godziny, aż postanowię wyjść z wanny.
– Wiem. To miłe. Chyba.
Spłukałem włosy i stwierdziłem, że jednak nie mam ochoty dłużej się moczyć. Wolałem pobyć trochę dłużej z Bardem, skoro już wrócił. Poczekałem, aż wyjdzie, żeby móc sięgnąć po ręcznik i szlafrok. Mógłbym poprosić, żeby mi je podał, ale nie chciałem tego robić. Ostatnio nie prosiłem go właściwie o nic, bo nie chciałem, żeby pomyślał, że się nim wysługiwałem. Właściwie bardzo przejmowałem się tym, żeby nie pomyślał o mnie niczego złego. Nie mogłem powiedzieć, że ważyłem każde wypowiedziane do niego słowo, ale jednak bardziej uważałem na to, co mówiłem. Skutkowało to niekiedy niezręcznymi chwilami ciszy lub brakiem pomysłu na temat stosowny do luźnej pogawędki. Wydawało mi się, że oddalamy się przez to od siebie, ale nie umiałem na to nic poradzić.
Czas mi się kończył. Nie wiedziałem, kiedy dokładnie Bard kończył pracę w mieście, ale pewny byłem, że nie zabawi tutaj zbyt długo. Musiał wracać do domu, bo tam był potrzebny. Do tego czasu musiałem zebrać się na odwagę, żeby poważnie z nim porozmawiać albo zrobić coś, co zapewni nas obu, że nasz związek miał jeszcze rację bytu. Nie miałem jednak pojęcia, co mogłoby to być. Gdybym umiał zachowywać się spontanicznie, nie przejmując się innymi, pewnie byłoby mi prościej, ale zwyczajnie tego nie potrafiłem. Zawsze coś mnie przed rtm hamowało. Zazwyczaj chroniło mnie to przed pakowaniem się w kłopoty czy podejmowaniem błędnych decyzji, jednak póki co wydawało mi się, że w tym wypadku przeszkadzało i to, zamiast pomagać.
W sypialni nie zastałem Barda, więc spokojnie wyciągnąłem sobie świeżą bieliznę z komody. Nie chciało mi się już ubierać w nic sensownego, bo nie musiałem. W mieszkaniu było wystarczająco ciepło, żeby móc paradować po nim w samym szlafroku. Zarzuciłem sobie kaptur na głowę, żeby woda z niedokładnie wytartych włosów przynajmniej częściowo wsiąkła w puchaty materiał.
Bard siedział w kuchni i majstrował przy czymś przy stole. Podszedłem bliżej, żeby zobaczyć, co trzymał w rękach.
– Kupiłem sobie telefon. Jednak jest mi potrzebny, więc na razie skombinowałem sobie taką niedrogą cegiełkę starą.
– Sony Ericsson k300i? Skąd ty go wziąłeś? Z 2005?
– Z lombardu raczej. Posłuży dopóki się więcej kasy nie odłoży na coś bardziej na czasie.
Westchnął ciężko. Wyglądał na zmęczonego życiem, co właściwie mnie nie dziwiło. Z pewnością miał dużo zmartwień, o których mi nie mówił, a ja nawet nie wiedziałem, czy mógłbym mu jakoś pomóc rozwiązać zaistniałe problemy. Kiedy pytałem, unikał odpowiedzi. Przytuliłem go, żeby choć trochę dodać mu otuchy.
– Jesteś spięty – powiedziałem, czując pod sobą jego napięte mięśnie pleców. – Zrobić ci masaż?
– Nie musisz, ale to miłe, że pytasz.
– A jest coś innego, co mógłbym zrobić, żeby poprawić ci nastrój? – dopytywałem. – Jestem lekko wstawiony, więc możesz się ośmielić.
– Nie brzmisz, jakbyś był.
– Mogę ci chuchnąć, to jeszcze wyczujesz przyprawy do wina.
Oparłem się trochę pewniej o jego grzbiet, chociaż nie chciałem tym zasugerować niczego konkretnego.
– W takim razie zaśpiewaj mi coś. Kolędę na przykład.
– Zły pomysł. Jak ja zaśpiewam kolędę, to będzie brzmiała raczej jak kołysanka z horroru albo aria pogrzebowa – powiedziałem, nie mijając się z prawdą ani trochę. – Coś innego? Cokolwiek?
– Zatańcz ze mną.
Przez dłuższą chwilę myślałem, że to taki kiepski żart. Dobrze wiedział, że nie tańczyłem. Wyglądałem wtedy głupio, tak mi się wydawało. Poza tym nigdy nie nauczyłem się żadnych kroków, z czego właśnie mu się zwierzyłem.
– Mama zapisała mnie kiedyś na kurs tańca towarzyskiego, ale nie chciałem na niego chodzić. Nie podobało mi się, że ktoś zupełnie nieznajomy miałby mnie dotykać choćby w najbardziej ograniczony sposób, dlatego powiedziałem jej, że widziałem paru ładnych chłopaków i mnie szybko wypisała. Tak się skończyła moja edukacja w zakresie tańca. Może w szkole średniej chłopacy uczyli się jakichś tańców na wychowaniu fizycznym, ale na nie też nie uczęszczałem.
– Dlaczego? – zapytał Bard po chwili. Najwyraźniej zdziwił się postępowaniem mojej matki. Cóż, nie opowiadałem mu o niej zbyt dużo.
– Bo wyobraź sobie młodego, niewyżytego geja w szatni półnagich chłopaków. Co może pójść nie tak? No pewnie nic, ale moja mama ma swój świat i swoje klocki, więc żeby uchronić mnie przed zupełnym spedaleniem nie puszczała mnie na wuef. Jest lekarzem, z dożywotnim zwolnieniem nie miałem żadnego problemu. – Przestałem na nim półleżeć. Wyprostowałem się i odszedłem kawałek od niego. Zanim zdążył odpowiedzieć, zapewniłem go, że nie musi tego komentować w żaden sposób.
– Nigdy nie mówiłeś mi o niej za dużo.
– Po co miałbym cię psuć nastrój historią o tym, że matka przez dziewiętnaście lat życia robiła ze mnie społeczną kalekę? Daj spokój, o wszystkim się przyjemniej słucha niż o tym. – Uznałem temat za zamknięty. Możliwe nawet, że miałem ochotę się wygadać przed kimś, ale po prostu nie chciałem zanudzać Barda moim użalaniem się nad sobą i swoją pieprzniętą rodziną. Nie kiedy zbliżały się święta, nie było sensu jeszcze ich psuć. – W każdym razie nie umiem tańczyć.
– W takim razie cię nauczę – zaproponował.
– Nie wiem, czy dasz radę. Takie rzeczy jakoś nie mogą mi wejść do głowy. – Liczyłem na to, że zrezygnuje, ale widząc jego smutno-proszące spojrzenie wiedziałem, że to jednak ja będę musiał ustąpić. – Nie mów, że nie ostrzegałem. Mam ubrać buty, czy coś? Może w ogóle powinienem się ubrać?
– Nie, to nie będzie konieczne – stwierdził. Po jego twarzy od razu było widać, że zmienił się jego nastrój. – Chyba że chcesz, to możesz. Ja w tym czasie skombinuję jakiś podkład.
Pomyślałem, że zdecydowanie wolałbym mieć na sobie spodnie. Nie wiedziałem jeszcze, czego Bard zamierza spróbować mnie nauczyć, ale miałem nadzieję, że kroki nie będą zbyt trudne. Jeżeli jednak wymagałoby to niemałej bliskości, wolałem jednak mieć na sobie ubranie, tak na wszelki wypadek.
---------------------------------------------------------
– Rozluźnij się. Jesteś strasznie spięty.
– Jak mam nie być spięty, skoro nie umiem tańczyć?
Bard uśmiechnął się na mój zgryźliwy komentarz i skrzywioną minę. Wpatrywałem się w nasze stopy. Postanowiłem ubrać buty i to samo poleciłem blondynowi, jeżeli nie chciał mieć ich za moment skontuzjowanych. Dałem mu jasno do zrozumienia, że nie mam ochoty tego robić, bo się uważam za kompletnego lesera na tym polu.
– Poprowadzę cię i będzie dobrze, okay? Zaczniemy bez muzyki i nauczysz się kroków. Możesz patrzeć w dół, będę ci mówił co masz robić.
Prawa do tyłu, prawa do przodu, dwa kroki w bok, lewa do przodu, lewa do tyłu, dwa kroki w tył.
– Nie podskakuj tak. Jakbyś chodził. Całe stopy na ziemi.
Dlaczego nie zażyczył sobie, żebym mu zwyczajnie obciągnął, tylko musiał wymyślić jakąś manianę?
Prawda do tyłu, prawa do przodu, dwa kroki w bok, lewa w bok, prawa ręka w górę.
Nie ogarniam, mózg mi nie nadążą za tym shitem, potem się pomylę, będzie przypał.
Lewa do tyłu, dwa kroki w bok, prawa w bok, prawa ręka w bok, lewa ręka w górę.
– Teraz obrót.
– Teraz co?!
Pociągnął moją rękę lekko tak, że zmuszony byłem się obrócić.
– Dobrze ci idzie, jeszcze raz podstawowy.
Podstawowe co?
Prawda do tyłu, prawa do przodu, dwa kroki w bok, prawa do przodu, prawa do tyłu, lewa do tyłu, prawa do tyłu za lewą, nie przewróć się, teraz z powrotem.
– Świetnie ci idzie, teraz nie patrz w dół.
Uniosłem wzrok, tak jak chciał, choć ciężko było mi nie zerkać w dół, czy dobrze stawiam stopy. Na niego też ciężko było patrzeć, więc patrzyłem na jakiś nieokreślony punkt powyżej jego ramienia.
– Rozluźnij się trochę. Jesteś przecież gibki, a wydajesz się być teraz jak z drewna. – Na tę uwagę zesztywniałem jeszcze bardziej. – Chyba robisz mi na przekór.
– Może.
Spróbowaliśmy z muzyką. Kompletnie nie mogłem nadążyć za rytmem i jakbym zapomniał wszystkich kroków. Próbowaliśmy mnóstwo razy, zanim jakoś to wyszło. Nie mogłem powiedzieć, że Bard tańczył źle, tańczył wręcz świetnie, gdziekolwiek się tego nauczył, ale ja byłem w tym okropnym beztalenciem. Poczucia rytmu nie miałem najgorszego, ale połączenie tego z ruchami ciała mnie zwyczajnie przerastało.
– Hej, nie było tak źle.
Ugryzłem się w wargę, zanim powiedziałem coś zbliżonego do "wal się" i odetchnąłem ciężko. Moja kondycja każdej zimy zdawała się umierać śmiercią tragiczną.
– Jeszcze raz.
– No chyba jednak ni... no dobra, ostatni. Na nic więcej dzisiaj już nie licz. Absolutnie.
– A jutro?
-------------------------------------------------
Pierwszą myślą, która przyszła mi do głowy zaraz po pobudce było – "czy mam zakwasy?". Dopóki nie ruszałem się łóżka, nie dawały o sobie znać. Nie spieszyło mi się szczególnie, w przeddzień Wigilii nikogo pewnie nie dziwiło rozleniwienie, które ogarnęło zapewne większość świata.
Bard musiał dzisiejszego dnia wracać do domu. Wybrał wieczorny pociąg. Do miasta miał wrócić jakoś przed końcem roku, przynajmniej tak mi obiecał. Zaproponował, żebym wpadł do niego między świętami, ale zmuszony byłem odmówić, miałem wtedy pracę. Tymczasem spał, zwrócony plecami do mnie, chociaż zbliżało się już południe. Długo po prostu leżałem obok niego, przytulając się do niego najmniej inwazyjnie jak mogłem, żeby przypadkiem go nie obudzić. Sen zazwyczaj miał mocny, ale nie chciałbym go mimo wszystko zakłócać.
Czułem się całkiem szczęśliwy. Nawet niesmak po wczorajszej lekcji tańca zniknął. Przestałem się już obawiać tak bardzo tym, że Bard zwyczajnie mnie porzuci, że nie odwiedzi mnie potem przed rozpoczęciem nowego roku. Nie mogłem być pewien, że wróci. Niczego w życiu nie mogłem być pewien, ale zwyczajnie żywiłem nadzieję na jego powrót. Może było to trochę głupiutkie i naiwne, ale potrzebowałem poczuć coś takiego.
Przymknąłem oczy, opierając się czołem o jego kark. Pocałowałem odruchowo jego szyję, na co cicho mruknął. Poruszył się lekko, po czym ziewnął dość głośno. No to chyba tyle z bezpłatnego przytulania się.
– Mam ochotę na kawę – powiedział.
– Tak? Ja mam chyba na co zgoła innego – szepnąłem, trącając go w ucho nosem. Dłoń przez cały czas miałem ułożoną na jego brzuchu.
– Hmmm... to chyba jednak zrezygnuję z tej kawy...
Odwrócił głowę w moją stronę. Pocałowałem go lekko w kącik ust chwilę przed tym, nim się obrócił. Za moment byłem już pod blondynem, który całował mnie zachłannie. Odebranie mi dechu nie zajęło mu szczególnie długo, chociaż jego ruchy jego języka były niespieszne, wręcz oszczędne. Czułem na sobie ciężar jego ciała, chociaż widziałem, że nie opiera się nim całym o mnie.
Podobało mi się, jak delikatnie dotykał palcami mojej szczęki, policzka czy łuku brwiowego. Odprężało mnie to, a to że nie dawał mi poznać, że chciałby się pospieszyć, również robiło dobrze komfortowi psychicznemu.
Wolne ręce ułożyłem Bardowi na ramionach. Pocałował mój podbródek, a gdy odchyliłem głowę w tył również szyję. Szybko zaczęło mi się robić gorąco, dlatego żeby mi pomóc, Bard ściągnął ze mnie podkoszulek, w którym spałem. Poczułem się bardziej obnażony niż wcześniej, gdy to robił. Może dlatego, że uważał, że strasznie schudłem. Ułożył dłonie na wrażliwych żebrach, wracając jednocześnie do obsypywania pocałunkami mojej szczęki. Z jednej strony chciałem mu się odwdzięczyć i nie pozostawać bierny, a z drugiej strony było mi tak dobrze, że ledwo mogłem oddychać. Jakbym się z tego rozpalenia roztapiał od wewnątrz.
Dźwięk dzwonka od drzwi podziałał na mnie jak kubeł zimnej wody. Bard zastygł w bezruch. Obaj nasłuchiwaliśmy.
– To pewnie nie było nic ważnego. Nie przeszkadzajmy sobie. – Pogłaskałem go po karku.
Zanim jednak zdążył przywrzeć do moich ust, ktoś zadzwonił do drzwi jeszcze raz. I jeszce raz... i jeszcze raz...
– Ygh! Możesz iść otworzyć? Bo jestem trochę bardziej w negliżu niż ty, nie chciałbym tak wychodzić do ludzi.
Westchnął ciężko. Pocałował mnie jeszcze szybko w czoło, zostawiając na nim odrobinę wilgotny ślad i zręcznie ze mnie spełzł. Kiedy wyszedł z pokoju założyłem na siebie przed chwilą ściągniętą koszulkę. Nie mogłem nie poczuć rozczarowania, ponieważ nam przeszkodzono.
Słyszałem jak Bard rozmawiał z kimś przy drzwiach. Przez moment wydawało mi się, że słyszę damskie głosy. Chyba ktoś się pomylił, tak przynajmniej wnosiłem, bo nie rozpoznałem tych głosów. Narzuciłem na siebie spodnie pierwsze lepsze wyciągnięte z szafy.
Dołączyłem do zgromadzenia przy drzwiach, które nie umiało chyba rozwiązać jakiegoś poroblemu.
– O, znalazł się!
– Mówiłeś, że nie masz faceta!
Odwróciłem się na pięcie i stwierdziłem, że powinienem zostać w łóżku. Ann i Gabriela – timing perfekcyjny jak zawsze...
– Wracaj! Powiedz panu, żeby nas wpuścił! Przynieśliśmy ci paprotkę, nie bądź taki no!
W ramach ciekawostki dodam, że barki Barda są na tyle szerokie, że stojąc w drzwiach właściwie blokował je całe. Cóż, imponujące. Może jakby zaczął pracować jako goryl na brakach zarobiłby więcej. Może powinienem mu to kiedyś zasugerować.
Powiedziałem Bardowi, żeby się ubrał, a sam poszedłem robić dziewczynom wyrzuty za to, że przyszły akurat teraz. Nie podałem im powodów swojego oburzenia, jeszcze mnie do tego stopnia nie pogrzało, chociaż raczej nie trudno się domyślić, w czym mogły przeszkodzić. Nie wydawały się tym szczególnie przejęte, czego innego by się spodziewać, za to zaczęły wykazywać zdecydowanie zbyt dużo zainteresowanie Bardem.
Przynajmniej Bard miał okazję przekonać się, że mam jakiś znajomych i nie jestem totalnie aspołecznym odludkiem. To, że nietaktowych i ciekawskich, to inna sprawa. Ann chciała spełnić swoją obietnicę i uderzyć Barda za to, że przyprawił mnie o epizod depresyjny, ale wybiłem jej to z głowy.
– Nie odpowiadaj im na żadne pytania. Zachowaj milczenie, bo inaczej to się może skończyć źle dla honoru nas obu – poinstruowałem Barda krótko, żebyśmy się obaj nie zbłaźnili.
– Brzmi groźnie, kiedy tak o nich mówisz.
– Po prostu kobiety w tym wieku są nieobliczalne. Przy nich to ja jestem łagodny jak baranek.
Owe kobiety rozglądały się teraz po mieszkaniu.
– Powiedziałem im, że mogą wpadać, kiedy chcą. Nie spodziewałem się, że wpadną w przeddzień Bożego Narodzenia. Wszyscy są wtedy zajęci, ale one akurat nie. Przepraszam cię za nie, niedługo sobie pójdą. A potem znów będziemy mieć czas wyłącznie dla siebie. – Trąciłem go lekko ramieniem. Nie wyglądał na rozeźlonego, Bard właściwie rzadko kiedy się denerwował, przynajmniej w moim towarzystwie. Jak już się denerwował to tak porządnie...
– Nie słuchaj tego, co ci mówił na nasz temat. Jesteśmy sympatyczne, jedynie Sebun jest gburem.
Moja mina w tamtym momencie wyrażała dosłownie – "trzeba było udawać, że nas nie ma". W tamtej chwili było jednak już po ptakach i trzeba było je znieść. Zapytałem je o plany na jutro, żeby chociaż trochę zejść z tematu naszego związku i jego skomplikowania.
Dziewczyny ponarzekały przy herbacie na święta, że kicz, chała, komercja, coca-cola podrożała i one właściwie tylko czekają na promocje po świętach. Miałem wrażenie, że Bard był głodny, bo zawsze głodniał szybko w przeciwieństwie do mnie, ale że nie dopominał się jedzenia, to też nie sugerowałem niczego. Dopóki nie zaburczało mu głośno w brzuchu, sądziłem, że wszystko było w porządku. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś się tak szybko poczerwieniał.
– Przepraszam – powiedział, a głos złamał mu się w pół słowa. Nie mogłem powstrzymać krótkiego prychnięcia, dziewczy zareagowały dokładnie identycznie. Widać było, że w czasie semestru spędzaliśmy ze sobą niezdrowo dużo czasu. – Nie śmiejcie się, ej...
Oczywiście jego upomnienie nas nie powstrzymało, ale odpuściliśmy mu i tak całkiem prędko. Dziewczyny pewnie się spodziewały, że nie miałem ochoty w dzień wolny przyrządzać żadnego posiłku dla czterech osób, jednak postanowiły dyskretnie zmyć. Paprotka została. Miała na imię Kyle. Nie chciałem wiedzieć, dlaczego tak została ochrzczona po prostu przyjąłem ten fakt do wiadomości. Kyle tymczasem stał sobie na stole w kuchni.
– To co chcemy zjeść? Możemy wyjść do jakiejś restauracji, co ty na to?
– Nie mam odpowiedniego ubrania, żeby wyjść do restauracji. Kasy też niespecjalnie...
– Nie, nie takiej. Nooo... myślałem, żeby cię zabrać do takiej fajnej indyjskiej. Lubisz curry, nie? Byłem tam już parę razy, bo mam blisko z pracy. Postawię ci obiad, to nic takiego. Mój kolega hindus ze studiów tam pracuję, więc zawsze można wykombinować jakiś rabat. Tylko ubierz się jak należy, zanim wyjdziemy.
Nie wróciliśmy już do przerwanej gry z rana, ale żadnemu z nas chyba to nie przeszkadzało. Nie było to nic, czego nie można by odrobić w najbliższym czasie.
--------------------------------------------------------------
Odprowadziłem Barda na dworzec kolejowy. Wszystko wydawało się być na swoim całkiem uporządkowanym miejscu. Wręczyłem Bardowi prezent, ale poprosiłem go, żeby nie otwierał przed gwiazdką. Obiecał, że tego nie zrobi i sam wręczył mi niewielkie pudełko. Było zapakowane w ładny czarno-srebrny papier ze srebrną, naklejoną kokardką.
Siedziałem przed drobnym pudełeczkiem przy stole, słuchając piosenek Lee Ru-ma. Trochę mnie zasmucały, bo z natury jego utwory były smutne, ale również uspokajały. Czekałem na wieczór, żeby móc je otworzyć. Zastanawiało mnie, co może być w środku. Bałem się również, że Bardowi jednak nie spodoba się zegarek ode mnie. Chciałem zadzwonić do niego potem, żeby zapytać się, co o nim myśli.
Rozmawiałem już z tatą. Nie celebrował świąt, tak samo jak ja właściwie, ale złożyliśmy sobie krótkie życzenia. Zapytał, jak mi się mieszka i jak sobie radzę. Pytał też, jak się mają sprawy z Bardem, a ja znów nie potrafiłem odpowiedzieć jednoznacznie na pytanie o niego. Bałbym się nawet powiedzieć, że wszystko między nami już dobrze, bo zaraz przecież wszystko mogło się od nowa popsuć.
Złożyłem życzenia Mattowi. Dowiedziałem się, że lampki jednak zdały egzamin. Dziewczynom też życzyłem wesołych świąt. Odgrażały się, że jeszcze wpadną do mnie na dniach. Podlałem Kyla,a poza tym nie miałem właściwie czym zająć się dwudziestego czwartego grudnia. Nie chciało mi się robić nic pożytecznego, z drugiej strony nie robić niczego też nie chciałem, dlatego stanęło na wpatrywanie się w pudełko ubrane w prezentowy papier.
Nie mogłem się powstrzymywać już dłużej, nie wytrzymałbym do rana. Odkleiłem kokardkę i rozpakowałem papier. Na szczęście zrobiłem to ostrożnie, bo właściwie nie lubiłem niszczyć prezentowego papieru. Jego druga strona była zapisana.
Co on znowu wymyślił...?
Obróciłem papier we właściwą stronę i odczytałem z niego wiadomość.
"Nie musisz się martwić, nosi się go na wskazującym palcu. Dałbym ci go wcześniej, ale wydawało mi się, że nie chciałbyś go przyjąć. Kocham cię"
Nabrałem pewnych obaw, co do zawartości pudełeczka. Nie byłem pewny, czy aby na pewno chcę je otwierać. Skoro nie umiałem wyczekać do rana, to uporam się już z tym teraz, tak pomyślałem.
Uchylałem wieczko powoli, jakbym się bał, że zastanę wąglik.
Ująłem w dwa palce dość szeroką obrączkę. Zdawała się pasować na moje wąskie palce. Wyglądała na zrobioną z czarnego marmuru i jasnego srebra. Spanikowałem na widok tego. Pewnie była droga. Czy mógł sobie pozwolić na sprezentowanie mi jej i dlaczego mam wrażenie, że nie?
Przymierzyłem. Chłodny metal idealnie przylegał do kościstego palca wskazującego.
Zanim się zorientowałem, trzymałem już w rękach komórkę i wybierałem numer do Barda. Dopiero, gdy usłyszałem jego głos, dotarło do mnie, co takiego robię. Chciałem zagrać na czas, wykręcić się od odpowiedzi, powiedzieć mu że to pomyłka, ale mózg stwierdził, że inna odpowiedź będzie bardziej na miejscu, nie konsultując tego z rozsądkiem.
– Też cię kocham – wydukałem, błyskawicznie się rozłączając.
Otrzymałem jeszcze tylko wiadomość z pytaniem, czy ładnie to tak otwierać prezenty przed porankiem Pierwszego Święta.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro