Dwudziesty czwarty bez śniegu
Mam okropną ochotę zacząć narzekać. Niby mogę, ale się wstrzymam, może nie wypada. W każdym razie podaję do wiadomości, że jestem życiową kluską i emocjonalnym wywłokiem. Nie wyrobiłem się na święta, przepraszam.
-------------------------------------------------------------------
Z dedykacją dla Namisii
-------------------------------------------------------------------
Wsłuchując się w otaczający mnie zewsząd gwar głosów, usiłowałem zastanowić się, co mnie pchnęło do przyjścia w takie miejsce. Był wieczór dwudziestego czwartego grudnia. Wszystko wskazywało na to, że Wigilię w tym roku przyjdzie mi spędzać samemu. Byłem wobec tego wręcz zaskakująco obojętny. Nie przepadałem za świętami, jednak zawsze wracałem na nie do domu. Tym razem jednak rodzice wyjechali do krewnych na Florydę wygrzewać się na piaszczystych plażach, a ja zostałem w chłodnym Seattle z drugiej strony kontynentu. Nie miałem tego nikomu za złe. Mama wiedziała, że ja oraz jej rodzina, nie przepadamy za sobą, chociaż ja nie okazuję tej niechęci tak otwarcie. Nawet, gdyby zapytała, czy chcę do nich przyjechać, odmówiłbym, dlatego też nie pytała. Nigdy nie zadawała zbędnych pytań.
Odchodząc od tej dygresji, myślałem, że wieczór wigilijny spędzę samotnie nad akademickimi podręcznikami i po stokroć przepisywanymi notatkami z wykładów. Przypadkiem, dziwnym zrządzeniem losu, znalazłem się na najbliższym zorganizowanym przyjęciu, dla osób, które nie mają ze sobą co w ten dzień zrobić. Nie wiedziałem, co mnie tutaj zaciągnęło. Najprawdopodobniej nie chciałem spędzać świąt w wyłącznie swoim towarzystwie. Wystarczało mi to, że wokół mnie kłębią się ludzie. Nawet całkiem sporo ludzi. Aż nadto towarzystwa. Nie odczuwałem potrzeby rozmawiania z nimi, a choć kilka osób zerkało na mnie od czasu do czasu, nikt nie odważył się przełamać dzielącego dystansu. Całkiem mi to odpowiadało. Niełamana zasada zachowywania odpowiednio chłodnego obejścia zapewniała mi spokój od wszelkich natrętów, z drugiej jednak strony czasem, tak jak na przykład w tej chwili, sprawiała, że zaczynało doskwierać mi moje wycofanie. Choć były święta i nadchodził czas ustanawiania nierealizowanych, noworocznych postanowień, nie zamierzałem rezygnować ze swojej oziębłości.
Siedziałem na ławce przy grzejniku. Za sobą miałem okno, nad którym świeciły się różnokolorowe lampki. W jednej ręce trzymałem kubek z kawą, którą zaproponowała mi jakaś miła, młoda dziewczyna. W drugiej opasły zeszyt w twardej oprawie wypełniony notatkami z farmakodynamiki i farmakokinetyki, w których potrafiłem odnaleźć się tylko ja. Przerzucałem z wolna zapisane kartki w kratkę. Wraz z mijającymi minutami zrozumiałe dla mnie notatki przeobrażały się w niezrozumiały, medyczny bełkot, na który większość niewtajemniczonych w farmację ludzi reagowała nieskrywanym zdziwieniem. Czasem zabawnie było patrzeć na odmalowujące się na ich twarzach niezrozumienie.
Oderwałem zmęczony wzrok od upchniętych na stronie literek, które ledwo już łączyły mi się w zdania. Popadałem w zły humor. Od rana nie byłem w najlepszym nastroju. Westchnąłem, żeby odrobinę doprowadzić się do porządku.
Rozejrzałem się po otoczeniu. Ludzi chyba już nie przybywało. Było to dość dziwne zbiorowisko. Licealiści, staruszkowie, studenci, prawdopodobnie kilka bezdomnych osób, ludzie, którzy przyszli tu sami lub w towarzystwie jednej czy dwóch osób. Niektórzy siedzieli przy stołach, a inni stali rozmawiając w niewielkich grupkach. Wyłapywałem poszczególne słowa oraz śmiech z rozmów. Czułem się nieswojo pośród ludzi, których nie znałem. Wydawali mi się być dziwnie dalecy, skąpani w ciepłym świetle poustawianych tu i ówdzie lamp oraz kolorowych światełek. Zamknąłem zeszyt i włożyłem go do torby, z którą tutaj przyszedłem.
Lepiej było zostać w domu, pomyślałem. Mimo tego nie zamierzałem wychodzić. Wolałem uniknąć krępującej sytuacji, w której ktoś próbowałby mnie zatrzymać. Sączyłem powoli kawę. Z bliżej nieokreślonego miejsca zaczęły lecieć świąteczne piosenki. Na szczęście nie było to Last Christmas. Gdybym usłyszał to po raz tysięczny chyba włożyłbym sobie łyżeczkę do ucha. Puszczali to od listopada, mam pełne prawo mieć tego dziadostwa dość po dwóch miesiącach, zwłaszcza że leci rokrocznie odkąd się urodziłem.
Sprawdziłem godzinę na komórce. Od lat nie przyjmowałem życzeń świątecznych ani noworocznych, więc nie zastałem powiadomień o takowych. Celebrowanie zakończenia roku wydawało mi się bezsensowne. Nigdy nie czułem się usatysfakcjonowany z tego, jak spędziłem dany rok. Nigdy nie powiedziałem sobie w duchu „Udało ci się", „Dobra robota" czy czegoś równie błahego. Wiecznie było mi mało, zawsze trwałem w przekonaniu, że jestem w stanie wykrzesać z siebie więcej potencjału, by zrobić coś lepiej, jednak zawsze natrafiałem na jakieś niezależne ode mnie, irytujące bariery i ograniczenia.
Zacisnąłem dłonie na kubku, wbiłem wzrok w podłogę. Nie za bardzo wiedziałem, co powinienem ze sobą zrobić. Cieszyłem się, że ludzie nie zwracają na mnie większej uwagi. Bycie niewidzialnym przydaje się, gdy akurat ma się ochotę na bycie zignorowanym i zostawionym w spokoju.
Wydawało mi się przynajmniej, że posiadam magiczną i dość przydatną zdolność pozostawania niezauważonym, dopóki nie dosiadł się do mnie jakiś blondyn.
- Co tak sam siedzisz, hmm?
Sens tego, co do mnie powiedział oraz to, że mówił to do mnie, odebrałem z lekkim opóźnieniem. Sposób w jaki siedział, ułożenie jego kończyn i to, jak na mnie patrzył, jakoś wybiły mnie z rytmu. Nie zamierzałem wyjść na skończonego buca, jednak mina dająca jasno do zrozumienia przekaz „Czy ty jesteś nienormalny, że do mnie podszedłeś?" oraz to, że odsunąłem się odrobinę, raczej mi to uniemożliwiły. Przewróciłem oczami na swoje własne zachowanie, aż w końcu wyszło na to, że musiał dopomnieć się, o odpowiedź.
Wzruszyłem ramionami, jednak mina blondyna sugerowała, że domagał się on słownej odpowiedzi.
- Długo by wyjaśniać - mruknąłem w końcu. Starałem się nie odwracać głowy w jego stronę, żeby nie dostrzegł moich lekko zmarszczonych brwi oraz nieszczególnie przychylnego spojrzenia. Najwyraźniej zorientował się, że nie jestem w najlepszym humorze na pogaduszki, ale nie przejął się tym specjalnie, bo dziarsko przedstawił mi się i wyciągnął rękę w moją stronę. Miał twardy, pewny siebie głos.
Ścisnąłem jego rękę bez krztyny entuzjazmu. Miał spracowane dłonie, najwyraźniej pracował fizycznie. Wyglądał na niewiele starszego ode mnie, chociaż zarost go postarzał.
- Sebastian. - Nie kłopotałem się podawaniem nazwiska i krótkiego życiorysu, skoro i tak za niedługo nie będziemy o sobie pamiętać. Liczyłem na to, że zniechęci się, znajdzie byle jaki pretekst i pójdzie szukać towarzystwa u kogoś innego. Nie wyłapał tego przekazu podprogowego i nie odszedł ode mnie.
- Co tutaj robisz? - zapytał. - Ja nie miałem co ze sobą zrobić, tylko tutaj pracuję, nie opłacało mi się wracać do rodzinnego stanu, więc pomyślałem, że poszukam zajęcia na gwiazdkę. Oto jestem. - Rozłożył teatralnym gestem dłonie, prezentując przy okazji jasnobrązowy, wełniany sweter.
- Też nie opłacało mi się wracać do domu - odpowiedziałem krótko. Nie miałem zamiaru mówić o sobie więcej niż by wypadało. Należałem raczej do osób nieopowiadających o swoim życiu pierwszemu lepszemu ciekawskiemu, któremu akurat zrobiło się żal, że siedzą samotnie i nie mają do kogo otworzyć pyska. - Studiuję tutaj.
- Co studiujesz? - Bard, tak przestawił się blondyn, a ja nie zamierzałem domagać się dokumentu tożsamości, zachowywał się zupełnie inaczej niż ja. Było mi nieswojo z tym, że starał się utrzymywać kontakt wzrokowy, że z nieproporcjonalnie dużą uwagą czekał na moją odpowiedź, uśmiechał się. Nie lubiłem, gdy poświęcano mi zbyt dużo uwagi, zwykle nie kończyło się to dobrze, a niekiedy zahaczało wręcz o kataklizm.
- Farmację. - Odłożyłem pusty już kubek na najbliższy parapet, licząc, że nikomu nie będzie to przeszkadzało.
- O kurde! Poczułem się jak niedoedukowany robal. Ja tylko spawam metalowe konstrukcje na budowach, także... nie wymaga to ode mnie wielkiego potencjału. - Zaśmiał się nerwowo.
- Czy ja wiem... według mnie to odpowiedzialne zajęcie. - Nie zamierzałem go pocieszać, powiedziałem po prostu to, co naprawdę myślałem. Poza tym praca fizyczna nie była czymś dla mnie. Może i nie byłem najgorszym chuchrem, jednak słabe zdrowie niekiedy dawało mi się we znaki przy większym wysiłku.
Blondyn wydawał się odrobinę zaskoczony moim podejściem, najwidoczniej nie spodziewał się pozytywnej reakcji z mojej strony. Szybko jednak zmienił temat, żeby ukryć swoje zmieszanie.
- Nie chcesz czegoś zjeść? - Wskazał na zastawione stoły.
- Niespecjalnie. Nie jestem głodny. Może potem. - Wypowiedz przeplatana cudownymi, elokwentnymi pauzami.
- Wyglądasz, jakbyś żywił się wyłącznie kawą, nie obraź się.
- Dalece się z prawdą nie mijasz. Jak chcesz, możesz mi dolać. - Wskazałem na miejsce, w które odłożyłem pusty kubek.
- Okay. - Podniósł się. Nie mówiłem tego na serio i nie spodziewałem się, że mężczyzna potraktuje to na poważnie. - Dosypać ci cukru czy coś?
- Nie... nie musisz... nie dosypuj... - Gdzie się podziały latami ćwiczone figury retoryczne, którymi płynnie umiałem się posługiwać jeszcze jakieś pół godziny temu? Chyba jednak powinienem wrócić i pójść spać. Nie czułem się najlepiej i to musiało tak niekorzystnie wpływać na moją zdolność składnego wysławiania się.
Ostatnimi czasy wydawało mi się, że życie w zastraszającym tempie ucieka mi przez palce. Toczyło się szybko, intensywnie. Sen, wykłady, biblioteka, wykłady, dom, nauka, sen, i tak od dnia, do dnia. Przerwa świąteczna wybiła mnie z tego rytmu i dopadło mnie zmęczenie, przed którym uciekałem. Chciałem odpoczywać i jednocześnie nie chciałem odpoczywać, ponieważ prześladowało mnie poczucie traconego czasu.
- O czym tak myślisz? - Podniosłem głowę, żeby odszukać Barda wzrokiem. - Ale masz wory pod oczami! A ja myślałem, że to tylko cień tak na ciebie pada. Wszystko w porządku?
- Powiedzmy, że tak - przyjąłem od niego kawę, pilnując, by aby na pewno nie wyślizgnęła mi się z rąk. Nie była to najlepiej zaparzona kawa, jaką miałem okazję wypić, ale była. Zawsze to coś.
Blondyn usiadł z powrotem obok mnie. Sobie też przyniósł kubek z czymś ciepłym. Możliwe że z jakimś bezalkoholowym grzańcem, czy czymś podobnym. Pachniało ładnie w każdym razie, jak świąteczne przyprawy. Próbowałem ignorować jego zatroskane spojrzenia. Zwykle starałem się nie zwracać uwagi na rzeczy i zachowania, których nie byłem w stanie w pełni pojąć. Nie rozumiałem tego, że się o mnie martwi. Nie zna mnie, spotkał mnie kilkanaście minut temu i zamieniliśmy ze sobą maksymalnie kilkanaście zdań. Nie potrzebowałem pomocy medycznej. Nawet nie wiedziałem, czego mógłbym potrzebować, więc wnosiłem, że niczego nie potrzebowałem poza jak najszybszym dojściem do domu.
- Może jednak coś zjesz? Wyglądasz, jakbyś miał zaraz zemdleć.
- Nie chciałoby mi się nawet przeżuwać - odburknąłem, maczając przez własną nieuwagę końcówki włosów w ciemnobrązowym płynie. Nie lubiłem, gdy ktoś traktował mnie jak szczyla. Umiałem się sobą zająć, wiedziałem, kiedy jestem głodny a kiedy nie. Nie potrzebowałem niańki.
Bard zamilkł na dłuższą chwilę, ale nie wydawał się być przekonany. Nie próbowałem zastanawiać się, dlaczego uczepił się mnie jak rzep i tak bym tego nie pojął. Nie rozumiałem ludzi, u których wzbudzałem sympatię czy zainteresowanie, a troska była już zupełnie wyższym przejawem abstrakcji. Nie byłem tajemniczym typem z romansów dla nastolatek czy innych tanich czytadeł. Po prostu byłem pusty w środku. Nawet nie mógłbym nazwać siebie wypalonym. Pod przygnębiającą skorupą złożoną z niezdrowo bladej skóry i ciemnych ubrań nie kryło się nic wartego odrobiny uwagi.
- Może chociaż jakąś zupę? Widziałem apetycznie wyglądającą zupę z dyni, może byś się skusił, co? - Delikatnie szturchnął mnie w bok, zupełnie jakby się bał, że nie daj Bożę rozpadnę się na kawałki. - Nie musiałbyś gryźć. Zostało też trochę smacznego placka, słodkie też dobrze człowiekowi robi. - Zupełnie nie rozumiałem jego poczytań, wydawało mi się, że mówił do kogoś, kto siedzi za mną, a ja jestem tylko przeszkodą, murkiem z mięsa pomiędzy nimi. - Seb?
- Zaraz.
Niby pamiętałem, że Wigilia to taki czas, w którym spełniają się marzenia, dzieją się cuda i tym podobne optymistyczne hasła, ale to wychodziło poza moje rozumowanie. Uważałem się za realistę, którego otacza skuriwała rzeczywistość, więc wszyscy go biorą za pesymistę. Bard namieszał mi w mojej poukładanej, monotonnej beznadziejności zapełnionej stertą czarno-białych notatek. Przynajmniej zapukał, zamiast wpychać się na chama z butami. Liczyłem się z tym, że za niedługo grzecznie z niej wyjdzie i wszystko będzie po staremu.
- Nie chce mi się wstać. - Tak, to wspaniały moment, żeby zacząć marudzić obcej osobie.
- Dawaj, dawaj, zanim wszystko ci zjedzą.
Obecność innych ludzi jakoś przestała do mnie docierać, gdy blondyn do mnie podszedł, a teraz znów dali o sobie znać. Zapętlające się w kółko kolędy zaczęły mnie irytować, a poza tym w sali, w której się znajdowaliśmy zrobiło się jakoś dziwnie duszno.
Podniosłem się, nie dbając o to, by zrobić to szczególnie elegancko i z gracją. Zostawiłem swoją torbę pod ławką, wszystko co ważne, miałem przy sobie. Gdybym nie miał w zwyczaju skanowania notatek pewnie wolałbym, żeby ukradli mi portfel, a zeszyty zostawili w spokoju.
Poszedłem za Bardem. Wyglądało na to, że specjalnie szukał miejsca, w którym byłoby jak najmniej ludzi. Nieciężko było zauważyć, że nie przepadam za tłumami. Udało mi się z nikim nie zderzyć, spokojnie doniosłem wypełniony kawą kubek do czteoroosobowego pustego stolika. Tam usiedliśmy razem. Blondyn stwierdził, że wszystkim się zajmie i mam sobie tu spokojnie siedzieć. Skinąłem głową, zanim gdzieś odszedł.
Znalazł miejsce za jakaś wnęką. Było tutaj ciszej i nikt się tutaj nie kręcił. Sprawdziłem godzinę. Niedługo chyba całe przyjęcie się skończy, chociaż nie pamiętam dokładnie. Raczej nie będzie trwać do pierwszej w nocy.
Poprawiłem odrobinę przekrzywiony obrus, a potem rozejrzałem się dookoła. Skrzywiłem się nieznacznie na widok wiszącej nad stołem jemioły. Bezsens.
Po kilku minutach mój towarzysz na dzisiejszy wieczór wrócił z tacą ciepłego jedzenia. Postawił przede mną miskę z parującą zupą o konsystencji kremu, a potem wręczył łyżkę. Danie pachniało zachęcająco i wyglądało apetycznie. Chociaż unikałem jedzenia w miejscach publicznych, dałem się na nie namówić.
- Nie patrz, jak jem, jeśli możesz.
- Postaram się. - Nie pytał o powód, tylko zajął się swoim talerzem.
Może brzmiało to trochę dziwnie, ale nie potrafiłem poprawnie posługiwać się sztućcami. Kilka lat temu, gdy mama zobaczyła, że ręka z widelcem trzęsie mi się, jakbym miał dreszcze, przeraziła się i chciała mnie zaciągnąć do specjalisty pod pretekstem diagnozy stwardnienia rozsianego czy czegoś takiego. Zawsze przesadzała. Podobno to dlatego, że jestem jej jedynym dzieckiem, ale to nie oznaczało, że miałaby na mnie chuchać i dmuchać. Nie popadajmy w paranoję z powodu zwykłego niedoboru magnezu.
Jadłem powoli tak jak zwykle, uważając, żeby przy okazji nie ochlapać siebie ani otoczenia pomarańczową cieczą.
- Smakuje ci?
- Da się zjeść.
Nie wiedziałem, co myśleć o całej tej sytuacji. Powinno być mi miło, ponieważ ktoś poświęca mi uwagę i zainteresowanie, a z drugiej strony czułem nieuzasadnione zobowiązanie wprawiające mnie w dyskomfort. Nie musiałem się w żaden sposób odwdzięczać, nie prosiłem o dotrzymywanie towarzystwa.
- Lepiej ci trochę? - Cierpliwie czekał z tym pytaniem, aż skończę jeść i podziękuję.
- Chyba tak.
- Świetnie. W takim razie pora na deser.
- Odpuszczę sobie. Już nic nie zmieszczę. - Odsunąłem na bok pustą miskę razem z talerzem, na którym stała.
- Zjadłeś tyle co wróbelek. Jest z ciebie kawał chłopa, powinieneś jeść więcej. - Uniosłem brwi. Mój wygląd nie wzbudzał podziwu. Byłem wysoki, owszem, ale nie barczysty czy postawny. Żaden ze mnie „kawał chłopa", raczej wieszak. Nie było tego widać przez eleganckie ubranie, ale byłem niezdrowo chudy. Już nawet nie szczupły, po prostu chudy.
- Może potem. - Nie zamierzałem zmieniać zdania, ale nadal wypadało odpowiadać uprzejmością za uprzejmość.
- Dobrze, rozumiem.
Chyba nie podobał mi się sposób, w jaki Bard na mnie patrzył. Nie czułem się komfortowo, gdy zwracał swój wzrok w moją stronę. Próbowałem nie zwracać na to uwagi. Pewnie kolejna z niewielkich, acz niekiedy dokuczliwych, paranoi.
-------------------------------------------
Niech no ja sobie przypomnę, jak do tego doszło...
Przyjęcie się skończyło, a ja z Bardem zostałem chwilę dłużej, żeby pomóc sprzątać. Do tego momentu wszystko było jasne i logiczne. W takim razie, czemu on odprowadza mnie do domu?
- Przecież mówiłem ci, że niebezpiecznie jest się włóczyć po nocy samemu.
- Mogłem złapać taksówkę.
- Powiedziałeś, że pójdziesz piechotą.
Faktycznie tak było. Dobra, nieważne... Choroba postępuje. Skleroza albo inny Alzheimer. Załamałem się swoim stanem psychicznym i fizycznym. Żeby nie pamiętać, co się mówiło piętnaście minut temu... naprawdę, nie będę już do tego wracać.
- Ładnie tutaj, nie? - Przechodziliśmy przez ulicę zapełnioną sklepami. Większość z nich była zamknięta, jednak świątecznie przyozdobione witryny lśniły ciepłym blaskiem. - Szkoda, że nie ma śniegu.
- Mnie to nie robi różnicy. Nie przepadam za zimą. - Uciąłem temat. - Zatrzymałeś się w jakimś hotelu czy czymś takim?
- Tak, mam pokój z kilkoma współpracownikami. Nie jestem pewny, czy chcę wiedzieć, jak świętują. - Zaśmiał się.
Jego śmiech był donośny i szczery. Wszystko co z nim związane sprawiało wrażenie dobrego, sympatycznego. Przebywanie przy nim pewnie każdemu sprawiało przyjemność. Mnie chyba także, chociaż nie miałem pewności. Wiedziałem tylko, że mnie nie irytował. Moje zachowanie chyba było dla niego do zniesienia, skro nadal nie postanowił zostawić mnie w cholerę i poświęcić swojego czasu komuś, komu on się bardziej należał. Bard był inny niż ja. Męski i opiekuńczy zarazem. Sprawiał wrażenie osoby godnej zaufania oraz stanowczej. Nie zdarzało mi się przejawiać żadnej z tych cech.
- Nad czym tak myślisz cały wieczór?
Bezceremonialnie wyrwano mnie z rozważań.
- Nad niczym ważnym.
Mruknął cicho, po czym stwierdził, że wyglądam na bardzo refleksyjnego faceta.
- Czy ja wiem...
Skręciliśmy w jedną z bocznych uliczek, żeby odrobinę skrócić sobie drogę. Wyszliśmy na jedną z wielu typowych amerykańskich ulic, które często pokazywane są w filmach. Kamienica przy kamienicy, różnokolorowe bramy, elewacje przyozdobione przez mieszkańców lampkami i okna ubrudzone sztucznym śniegiem. Mieszkałem w jednej z wielu takich. Niewielkie mieszkanko na piętrze z jedną sypialnią w zupełności mi wystarczało. Nie potrzebowałem więcej przestrzeni.
- To tutaj - oznajmiłem, gdy stanęliśmy pod metalową odrobinę przeżartą przez rdzę bramą.
- Tak szybko? No dobrze. To ten... - Podrapał się nerwowo po jasnej, nieuporządkowanej czuprynie.
- Może wpadniesz na herbatę czy coś? - zapytałem, nim zdążył się pożegnać. Chyba właśnie to zamierzał zrobić.
- Mogę? Nie chciałbym się narzucać. Już i tak chyba masz mnie dosyć. - Prychnąłem na tę uwagę, szukając kluczy w kieszeni płaszcza. - Jeśli zapraszasz, to chętnie.
Sebastianie, jesteś idiotą. Przypomniała mi się reakcja mojej matki na... hmm... co to było... to mogło być wtedy, gdy oznajmiłem jej, że nie jestem już prawiczkiem... nie musiałem, ale uznałem, że by wypadało...Trochę głupio wyszło, bo tamten związek szybko się rozpadł i w sumie poczułem, że cnota mi się zmarnowała. Cóż, to już i tak nieważne. Zdążyłaby się przeterminować, gdyby miała czekać na kogoś wyjątkowego.
Zaprosiłem blondyna do swojego azylu, co faktycznie poczytałem sobie za przejaw czystej głupoty. Nie wpuszczałem tutaj dosłownie nikogo, więc sam nie potrafiłem pojąć, jakie psychologiczne zagrywki musiał na mnie zastosować, że udało mu się wkraść do środka.
- To czego się napijesz? Może chcesz grzanego wina? - Odwiesiłem torbę ze swoimi rzeczami na oparcie krzesła, wreszcie czując się na właściwym miejscu.
- Chętnie.
Pozwoliłem mu rozglądać się po mojej małej norze. Dopóki nie dotykał moich rzeczy, było w porządku.
- Mówiłeś, że nie lubisz świąt, a wystrój masz całkiem świąteczny - zauważył.
- Próbowałem wczuć się w klimat, ale mi nie wyszło. Choinki nie mam.
Blondyn zapalił powieszone nad oknem różowo-błękitne lampki.
- Urocze. - Mógł darować sobie ten komentarz.
Zająłem się winem. Podobno akurat to potrafiłem robić jak należy, obiegowa opinia rodziny. Grillem zajmowałem się gorzej niż ojciec, ale nadal lepiej niż wujek Stan. Ygh... moja rodzina i hierarchia w niej panująca. Dobrze, że uciekłem od nich jak najdalej.
Blondyn usiadł przy stole i wyjrzał za okno.
- Wygląda na spokojną okolice.
- Zazwyczaj taka jest. W razie co na drugim końcu ulicy jest psychiatryk.
- Na serio?
Mruknąłem twierdząco, wyciągając kieliszki. Przetarłem je pieczołowicie, uważając, żeby alkohol nie zagotował się w garnku.
- Bardzo ładnie pachnie.
- Dziękuję. - Nieczęsto przyjmowałem komplementy, dlatego postanowiłem napawać się tym jednym jak najdłużej.
Postawiłem napełniony brunatnoczerwoną cieczą kieliszek przed swoim gościem. Starałem się robić dobre wrażenie. Możliwe nawet, że mi się to udawało. Senność i złe samopoczucie mi przeszło, więc chętnie dałem się wciągnąć w konwersację.
Przywykłem już do tego, że Bard uważnie mnie obserwował. Pewnie po prostu miał w zwyczaju poświęcanie swojemu rozmówcy całej możliwej uwagi. Czasem zerkał za okno lub rozglądał się po kuchni, jednak głównie skupiał wzrok na mojej twarzy lub dłoniach. Swojego zwyczaju obserwowania paznokci podczas rozmowy nie miałem okazji się pozbyć. Konwersowałem z ludźmi zbyt rzadko, żeby chociaż spróbować się za to zabrać. Gdy już udało mi się podnieść wzrok, by spojrzeć na blondyna zwykle patrzyłem przez chwilę na jego czoło. Nie stwierdziłbym z pewnością, jaki kolor oczu ma mój rozmówca. Wydawało mi się, że niebieski. Unikałem kontaktu wzrokowego odkąd pamiętam. Ojciec powtarzał mi, że to żałosne i nic godnego tym samym nie reprezentuję, ale jakoś nie przekonywało mnie to do zmiany.
- Powinienem już wracać. Późno już, więc wypadałoby się zbierać. Dzięki za wspólnie spędzony czas. - Zdziwiłem się. Ale jak to już? Nie chciałem, żeby wychodził. Nie miałem ku temu wielu sensownym podstaw, ale egoistycznie chciałbym kazać mu zostać do rana, do końca przerwy świątecznej albo i nawet bezterminowo.
- Również dziękuję. - Nie miałem prawa go zatrzymywać, nie znaczyłem w końcu dla niego tyle, by je mieć. Mimo że to wiedziałem, posmutniałem na myśl, że mamy się już nigdy nie zobaczyć. Szansa na to jest raczej niewielka.
Przywiązać się do kogoś, kogo zna się ledwie kilka godzin. Nonsens.
Wstałem od stołu, by odprowadzić go chociażby do wyjścia. W głowie ułożyłem już plan na resztę nocy. Umyć się, przejrzeć wiadomości i pójść spać, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło.
Coś sprawiło, że wylądowałem z powrotem na krześle, które zaskrzypiało niezadowolone. Na swoich barkach czułem stanowcze dłonie, a na wargach inne, obce. Zarost ukłuł mnie w podbródek. Nie do końca rozumiałem, co się działo. Nim zdążyłem jakkolwiek zareagować, mężczyzna odsunął się.
- Wybacz, powinienem zapytać, czy kogoś masz. - Jego twarz nadal była dość blisko mojej. Jego dłonie zsunęły się wzdłuż moich ramion, muskając delikatnie materiał mojego czarnego golfu. Zdawał się czekać na moje przyzwolenie. Ukradkowo spojrzałem mu w oczy. Pewnie wyglądałem jak jakiś zaszczuty nastolatek. Zdarzało mi się prezentować młodziej, niż bym chciał.
Czułem się niedojrzale. Zawsze wydawało mi się, że jestem dorosły, a przy nim wypadałem na niedoświadczonego i bezbronnego szczeniaka. Dawał mi dość zgubne wrażenie bezpieczeństwa.
Zawsze, nim coś zrobiłem czy powiedziałem, musiałem przemyśleć wszystkie możliwości konsekwencje. Dziś mi się nie udało. Dzisiaj nie starczyłoby czasu. Brakowało mi pewników. Wszystko było zbyt skomplikowane w swojej prostocie, odzwyczaiłem się od takich rzeczy.
Złapałem go za kołnierz swetra. Miałem nadzieję, że go nie rozciągnę. Przyciągnąłem go do siebie. Nie opierał się. Pewnie niewygodnie mu było nachylać się nade mną, dlatego wstałem.
Bard całował bardzo delikatnie. Powoli i z namaszczeniem, zupełnie jakby bał się, że mógłby mnie czymś urazić. Przysunął się na tyle blisko, że nasze torsy niemalże się stykały. Jego bliskość o dziwo mi nie przeszkadzała, jednak powstrzymywałem się od stwierdzenia, że była pożądana.
Opierałem się lędźwiami o blat stołu. Czekałem na kolejny ruch blondyna, o ile oczywiście chciał on go podjąć. Czy to będzie w porządku, jeżeli teraz przestaniemy? W końcu nie musimy tego kontynuować, ledwo się znamy.
- Wszystko gra? - zapytał, by po chwili dotknąć mojej twarzy.
Chciałem odpowiedzieć „tak", ale zdobyłem się tylko na niepewne „nie wiem".
Pocałował mnie ponownie, bardzo głęboko i długo. Zupełnie, jakby chciał mnie tym przekonać, że nic mi przy nim nie grozi. Dałem mu się zdominować, ale nie czułem się z tym źle.
- A teraz? - Dałem znak, że nadal nie wiem.
Objął mnie. Miał silne ramiona. Jedną dłoń położył mi na karku, przez co przeszły mnie dreszcze.
- Tak, dobrze - powiedziałem, kładąc własne dłonie na jego szerokich plecach. - Nie chcesz zostać jeszcze trochę?
- Ostatecznie mogę zostać - szepnął.
W domu, w którym mieszkałem chyba nigdy nie było tak cicho jak dzisiaj. Nikt się nie kłócił, nikt nie trzaskał drzwiami. Może wszyscy uciążliwi lokatorzy gdzieś wyszli, a może po prostu magia świąt wygłuszyła mi ściany.
- Pachniesz przyprawami. - Usłyszałem.
- Ty też. - Chyba nawet udało mi się uśmiechnąć. Dobrze, że on tego nie widział.
Chyba żaden z nas nie wiedział, co powinien teraz zrobić. Miałem ochotę, o to zapytać, ale chyba popsułbym nastrój. Rozluźniłem uścisk, a blondyn zrobił to samo. Przyłożył swoje czoło do mojego.
- Masz długie rzęsy. Podobają mi się.
Zaczynałem mieć dość tego oczekiwania, dlatego stwierdziłem, że lepiej będzie wrócić do całowania. Przygryzłem jego wargę zachęcająco. Dawno tego nie robiłem, nawet nie wyobrażałem sobie, że będę miał ku temu okazję.
Ciężko było nam się zsynchronizować. Poddałem się i dałem sobą kierować, żeby było łatwiej.
- Mogłeś po prostu powiedzieć, że mam przestać gadać - powiedział w przerwie na oddech. - Ale taki sposób też mi się podoba.
Ściąganie z niego ubrań będzie męką, pomyślałem, gdy przypomniałem sobie o tym, że jest zima i niestety nie nosi się tylko koszulki z krótkim rękawem.
Zerknąłem w kierunku zamkniętych drzwi sypialni, spełniającej też funkcje gabinetu. Chciałem zaciągnąć go tam już, teraz, natychmiast. Aż sam siebie nie poznawałem. Nie dawałem się ponosić chwili, ani też swoim własnym zachciankom, więc co się teraz stało?
Bard zaczesał moje włosy do tyłu. Nie było widać na jego twarzy ani krztyny zniecierpliwienia. Może to tylko mną tak targało, skoro od dawna tego nie robiłem. Zrobiło mi się niezręcznie na myśl o tym, że chciałem wykorzystać jego uprzejmość wobec mnie. Zanim zdążyłem rozważyć to, jak to odkręcić i dać mu odejść spokojnie, ciepła dłoń wślizgnęła się pod moje ubranie i dotknęła pleców. Nie wiem, jak to się stało, że po chwili stałem w kuchni bez swetra i koszulki.
- Podobasz mi się.
- Chyba zdążyłem się zorientować - mruknąłem, po chwili poprawiając zmierzwione włosy.
Podobało mi się to, w jaki sposób Bard gładził moje żebra oraz brzuch, jak ostrożnie badał nierówności łopatek oraz krzywiznę kręgosłupa. Delektowałem się jego rozpalonym oddechem, który co chwila owiewał moją szyję.
- Chodźmy do łóżka. - Mężczyźnie musiało się to spodobać, bo spojrzał na mnie z wyraźną aprobatą. - Chyba że wolisz stół.
- Łóżko będzie w sam raz.
Nie spodobało mi się to, że musiał wypuścić mnie ze swoich objęć, ale ustąpił z ociąganiem.
Wprowadziłem go do pomieszczenia obok. Zostawiłem odkręcony grzejnik, więc powietrze było przyjemnie ciepłe. Podszedłem do biurka, żeby włączyć żółto-pomarańczowe lampki. Dużo światła wpadało przez okno od strony ulicy.
- Masz gumy? - Chyba najwyższy czas o to zapytać.
W odpowiedzi blondyn wyciągnął portfel ze swojej tylnej kieszeni. Nie byłem przygotowany na taką okoliczność, dlatego mimo wszystko ucieszyłem się, że nie zrobimy tego bez zabezpieczenia. Wolałem się czuć pewniej i nie martwić, że mogę złapać jakiegoś syfa, nie ubliżając tutaj Bardowi w żaden sposób.
Ściągnąłem z blondyna sweter oraz białą koszulę, którą miał pod spodem. Zasłaniałem sobie światło, ale nie miałem problemu z zauważeniem imponujących, wyćwiczonych w pracy mięśni. Włosy porastające jego przedramiona, a także odrobinę tors nie przeszkadzały mi zbytnio. Cerę miał zaskakująco ciemną, najwyraźniej trzymała się go jeszcze letnia opalenizna.
- Myślałem, że będziesz bardziej nieśmiały - zacmokał.
- Nie tylko ty.
Pociągnąłem go za sobą na łóżko. Przez chwile leżał pode mną, ale nasze pozycje błyskawicznie się zmieniły. Nie przeszkadzało mi to ani trochę. Nie przepadałem za przejmowaniem inicjatywy, jeśli nie musiałem.
Blondyn zostawił mokry, odrobinę bolesny ślad na mojej szyi, a potem zsunął się niżej ze swoimi pieszczotami. Podobało mi się to, że zważał na moją przyjemność i satysfakcję. Że nie dawał mi odczuć, że jestem tylko zabawką na jedną noc.
Dłonie trzymał na moim pasie. Nie wiedzieć czemu, lubiłem to. Nie przeszkadzało mi to, że w sypialni był cicho. Poza naszymi lekko przyśpieszonymi, rozgrzanymi oddechami, nie rozchodził się żaden dźwięk. Słowa nie były potrzebne.
Blondyn obsypywał niewinnymi pocałunkami moje podbrzusze, czyniąc z tego słodką torturę. Miałem ochotę złapać go za włosy i ściągnąć w dół, ale czekałem, aż sam się mną zajmie. Bawił się moim zamkiem od jeansów i, niby przypadkowo, trącał domagające się uwagi krocze.
Może to nie była odpowiednia pora, żeby się nad tym zastanawiać, ale czy on kiedyś był z innym mężczyzną? Chyba tak, inaczej by nie podchodził do tego z takim zaangażowaniem, prawda?
Bez pośpiechu zsunął ze mnie spodnie i bieliznę. Nie stawiałem się. Wychodziłem z założenia, że nie mam się czego wstydzić. Najzwyczajniej w świecie dbałem o higienę. Wstydzić mogłem się co najwyżej tego, że nadal byłem zależny od własnego pożądania. Pewnie mało kto się tym przejmował, ale mnie naprawdę to przeszkadzało.
Sapnąłem, gdy gorący język przywitał się z moim przyrodzeniem.
- Nie rób ta...ummm... - Protest został błyskawicznie zduszony przez palce, które wkradły się do moich ust. Pojąłem aluzję. Zacząłem je zapamiętale lizać oraz ssać przy okazji. W głowie wymieniałem liczy pierwsze, by nie skupiać się wyłącznie na wywoływanej przez blondyna przyjemności.
Zbliżył ponownie twarz do mojej. Patrzył głęboko w zamglone oczy. Liczby pierwsze nieszczególnie mi w tej chwili pomagały. Wyjął palce z moich ust, żeby za moment zastąpić je językiem. Nie myślałem już o niczym, nie miało to większego sensu. Czułem się jak żywcem wyciągnięta z erotyka bohaterka, która przeżywa seksualne uniesienie z lokalnym Adonisem. No dobra, może nie było ze mną aż tak źle.
Bard obserwował moją twarz, gdy jego palce zawędrowały z powrotem w niższe partie mojego ciała. Nie śpieszył się. Chciał rozgrzać mnie starannie, tak jak należało. Gdy powiedziałem mu, że nie musi się tak przykładać, zaśmiał się.
- Chcę, żebyś wił się pode mną z rozkoszy, a nie z bólu.
Nie dał mi chwili na rozważenie tych słów. Powoli wsunął we mnie palec, a zaraz za nim kolejny. Westchnąłem. Czułem wpełzający mi na policzki, znienawidzony rumieniec.
- To za... mało...
Zamknąłem oczy, jednak nie pozbyłem się świadomości, że blondyn obserwuję każdy, nawet najmniejszy, ruch rozchylających się raz za razem warg, drganie mięśni, zachowujących się, jakby raził je prąd.
Bard pocałował mnie, aż odebrało mi dech.
Jakim cudem on wytrzymuje tak długo? Ma tak dużą samokontrolę, czy robi to tak często, że to dla niego nic niezwykłego?
- Czy ty czekasz... - jęk w postaci imponującego przerywnika - ...na zaproszenie?
Dopiero teraz zacząłem zastanawiać się, czy tak właściwie sąsiedzi nie słyszą, co się tutaj wyprawia. Miałem nadzieję, że jednak są bardziej zajęci sobą niż moim brakiem prywatnego życia.
- Całkiem możliwe - odpowiedział, drocząc się ze mną. - Skoro nalegasz... - Zawisł nade mną.
- Nie chcę tak. - Uniosłem się na łokciach, chociaż ledwo kontrolowałem swoje ruchy. Pozwolił sobą pokierować i ustawić niczym manekina. Nie kłopotałem się ściąganiem z niego spodni, nie było już w tym większego sensu, dlatego tylko wydobyłem z nich to, co było mi niezbędne.
Blondyn podsunął mi pod nos błyszczącą saszetkę. Nie rozumiałem, co jest niezwykłego w otwieraniu prezerwatywy zębami, ale posłusznie to zrobiłem. Ująłem w palce bezbarwny krążek. Postanowiłem, że wykorzystam sztuczkę, której nauczyłem się przed studiami. Zniżyłem się. Miałem świadomość, że mężczyzna cały czas uważnie mnie obserwuje.
Jego członek miał całkiem spory rozmiar, jednak udało mi się nasunąć gumę na całą jego długość za pomocą ust. Wyszedłem z wprawy, ale nie zakrztusiłem się.
- Imponujące. - Pogładził mnie po włosach.
Wyprostowałem się, a potem odwróciłem do blondyna plecami. Przysunął się i przywarł do moich pleców.
- Nie podoba mi się. - Oparł podbródek na moim lewym ramieniu. - Nie zobaczę, jak szczytujesz.
Nabiłem się na niego powoli, żeby nie uszkodzić się przypadkiem.
- O to właśnie... - jęknąłem przeciągle, gdy miałem w sobie większą część jego męskości - ...chodzi.
Uszanował to, a przynajmniej nie próbował mnie nakłonić do zmiany pozycji. Nie ruszał się, żebym mógł się przyzwyczaić. Poczułem wilgotne pocałunki na karku. Mężczyzna pogłaskał dłonią moją grdykę i podbródek. Pozwalałem mu dotykać swojej szyi, w taki sposób okazywałem uległość.
Uniósł się odrobinę, żeby przygryźć płatek ucha, tym samym poruszając się wewnątrz mnie. Nie zdążyłem się powstrzymać, jęk wydobył się na zewnątrz. I tak kolejnych kilka razy.
- Zmieniam zdanie, całkiem mi się taki układ podoba - powiedział.
Naparł na moje plecy. Skłonił mnie, bym się nachylił. Oparłem się na łokciach, a on wyprostował się, nie wysuwając ze mnie ani na sekundę. Chyba nie miałem nic przeciwko takiemu poddańczemu zachowaniu. Już chyba za późno na pretensje.
Wygiąłem plecy w zgrabny łuk, żeby lepiej się prezentować. Blondyn wodził dłonią wzdłuż mojego boku, co odrobinę wybijało mnie z rytmu.
Zaczął poruszać się nieśpiesznie, na co zareagowałem kontrolowanymi westchnieniami. Słyszałem jego głęboki oddech i dźwięki świadczące o tym, że nie tylko mnie jest dobrze.
- Naaaah...! - Moja reakcja na szybsze i bardziej stanowcze pchnięcie była dość jednoznaczna.
Przygryzłem wargę prawie do krwi, żeby uciszyć samego siebie.
Mężczyzna pochylił się. Podparł się o materac jednym ramieniem. Poczułem jego palce krążące wokół moich ust. Rozchyliłem je, pozwalając im wniknąć do środka. Nie miałem możliwości zagłuszenia kolejnego jęku, gdy ponownie się poruszył.
- To urocze - szepnął, po czym polizał mnie za uchem.
Nie przejmowałem się już, że ktoś może nas usłyszeć. I tak wszyscy sąsiedzi patrzą się na mnie jak na świra, a matce nikt nie doniesie. Jeśli Bard chciał słuchać, to niech słucha, ma jedyną taką okazję. Wysunął swoje palce, gdy przygryzłem je. Zostawiły wilgotny szlaczek na mojej szyi, potem na obojczyku. Sunęły coraz niżej, aż natrafiły na niewielki wystający punkt na moim torsie. Zaczęły go drażnić, podszczypywać. Nie wydawało mi się, że zostawią go w spokoju. Taki rodzaj pieszczot sprawiał mi sporą, niezrozumiałą przyjemność.
Zupełnie traciłem kontrolę nad swoimi odruchami. Oddech przyśpieszał z każdą chwilą, a głowę ogarniała pustka. To chyba znaczyło, że seks był dobry. Odkąd zacząłem studia nie potrafiłem się oddać doznaniom w całości. Zwykle myślałem o kolokwium lub innej ważnej rzeczy, zwłaszcza jeśli akurat szedłem do łóżka z kimś z rocznika. Może sprawiałem wrażenie łatwego, dlatego nikt się nie przykładał, cholera wie.
Doszedłem z gardłowym jękiem. Blondyn zaraz po mnie. Osunąłem się na pościel, którą ździebko ubrudziłem. Dopiero teraz poczułem, jaki bardzo lepię się od potu.
Bard wysunął się ze mnie. Przesunąłem się, żeby móc zrobić mu miejsce. Moje łóżko nie miało królewskich rozmiarów. Nie interesowało mnie teraz za bardzo, co zrobił z gumą. Rzuciłem na niego okiem. Wyglądał na usatysfakcjonowanego, dlatego zamknąłem oczy. Nawet to wywoływało zmęczenie. Byłem wycieńczony psychicznie i fizycznie, ale ukontentowany.
Uspokoiłem oddech po chwili.
- Ładnie się uśmiechasz, wiesz?
Wzruszyłbym ramionami, gdybym miał siłę. Nawet nie chciało mi się przestać uśmiechać delikatnie.
- Nie możesz tak zasnąć. Przeziębisz się.
Odpływałem. Szczerze chciałem słuchać tego, co do mnie mówi, ale już mi to nie wychodziło. Sam musiał mnie przesunąć i przykryć. No i prawidłowo, w końcu o mnie się dba.
Obudziłem się późnym rankiem, jak szacowałem.
Obudziłem się sam, co już niestety nie było czystymi szacunkami. Rozczarowałem się trochę. Nie żebym liczył, że zostanie ze mną do rana, czy coś równie ckliwego, ale w sumie zrobiłoby mi się miło. Nie miałbym poczucia, że tyłek boli mnie teraz na nic.
Skrzywiłem się przy siadaniu, a potem westchnąłem ciężko. Było mi chłodno, ale takie są uroki spania bez ubrań, czegóż innego się spodziewać.
Miałem wstać, znaleźć sobie coś do ubrania i funkcjonować, jakby nic wczoraj nie zaszło, ale przeszkodziło mi w tym skrzypnięcie drzwi. Odetchnąłem z ulgą, gdy w drzwiach dostrzegłem znajomą postawę.
- Dzień dobry, śpiący książę. Zrobiłem ci kawę.
Błyskawicznie zmieniłem wyraz twarzy z rozczarowanego życiem dorosłego na marudnego i stetryczałego dorosłego. Instynkt samozachowawczy podpowiadał mi, że powinienem zachowywać się jak obrażony, a ja wolałem z nim nie dyskutować.
Przyjąłem kubek z ciepłym napojem. Rozgrzał mi dłonie, ale nadal czułem się niedopieszczony.
Rzuciłem blondynowi pełne pretensji spojrzenie, na co ten tylko uniósł brwi.
- Na co czekasz? - Speszył się. Nie wiedział, o co mi chodzi. W gruncie rzeczy nic dziwnego, sam nie wiedziałem, o co mi chodzi. - Przytuliłbyś mnie czy coś.
Zdziwił się. Nic jednak nie powiedział. Usiadł tylko na łóżku obok mnie i objął ramieniem. Pocałował ostrożnie krawędź mojej szczęki, jakby się bał, że na niego nakrzyczę.
- Bardzo cię boli?
- Oookropnie - powiedziałem, chociaż nie do końca zgadzało się to z rzeczywistym stanem rzeczy.
- Wybacz.
- Usługujesz mi cały dzisiejszy dzień - stwierdziłem chłodno.
Położył mi dłoń na odrobinę zbyt kościstym kolanie i przesunął ją wzdłuż mojego uda. Okay, zrobiło mi się ciepło, muszę przyznać - świetny sposób.
- Nie ma problemu.
Siedzieliśmy w ciszy, a ja powoli sączyłem kawę. Musiałem przemyśleć zaistniałą sytuację, ale odłożyłem to na potem.
- I co teraz? - zapytałem.
- Emm...wesołych świąt? - Blondyn wypalił chyba pierwszą lepszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy. - Szkoda że nie leżysz pod choinką. Jesteś świetnym prezentem.
Przetrawiłem jego słowa i stwierdziłem, żeby lepiej już nic nie mówił.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro