Jeszcze bardziej monstrualny rozdział, czyli dlaczego znowu ja?!
Akrobacje wykonane w tym rozdziale zostały wykonane przez profesjonalnych kaskaderów. Osoby niepełnoletnie i dorosłych uprasza się o niepowtarzanie tego w domu.
––––––––––––––––––––––––––
Przywykłem do tego, że Bard budzi mnie rano delikatnymi i powolnymi pocałunkami w kark. Nie przepadałem za dotykaniem mnie bez pozwolenia, a już zwłaszcza wtedy, kiedy nie byłem tego do końca świadom. Blondyn najwyraźniej uznał, że akurat jemu wolno robić coś wbrew moim przyzwyczajeniom bez wcześniejszej konsultacji, dlatego też ostatnimi czasy budziłem się z plejadą niewielkich punkcików na karku i ramionach. Próbowałem uświadomić mu, że jest to głupie i ma natychmiast przestać, bo jeszcze jego rodzice zaczną zadawać jakieś niewygodne pytania, a poza tym wstyd tak paradować z obcałowanym krakiem. Usłyszałem tylko, że "przecież oni i tak już wiedzą", a potem Bard uznał sprawę za zamkniętą i koniec końców nie przestał mnie rano obśliniać w ramach porannego budzenia. Urocze, prawda?
Burknąłem coś niewyraźnie. Nie byłem zadowolony z tego, że bezczelnie przerwano mi drzemkę.
Skuliłem się na łóżku, chowając przy okazji mordkę w poduszkę. Nie miałem ani krztyny ochoty na wstawanie.
– Dzień dobry, książę. Budź się, szkoda dnia...
– Goń się – uciąłem jego przesłodzoną wypowiedź. Nie zniechęciło go to jednak do dalszego, niespiesznego przekomarzania się ze mną.
Zawsze, gdy spaliśmy razem, strasznie się do mnie kleił. W zimę było mi to całkiem na rękę, jednak kiedy akurat trafiła się upalna noc, czasem budziłem się przepocony w objęciach tak samo spoconego blondyna. Wydawało mi się, że już nic nie mogę na to poradzić. Bard był jak stary kundel, którego mimo usilnych starań nie dało się już wytresować ani też pozbyć się jego denerwujących nawyków.
Myślałem, że dał sobie spokój, kiedy przez dłuższą chwilę się nie odzywał. Zmarszczyłem odrobinę brwi, gdy poczułem jego dłoń gładzącą mój brzuch. Właściwie leżała na nim odkąd się obudziłem, mimo wszystko liczyłem, że odpuści sobie jakieś podejrzane sztuczki.
– Zostaw, nie mam ochoty – mruknąłem, szturchając go na ślepo łokciem w tors.
– Ty zawsze tylko o jednym. – Poczułem jak unosi się lekko, a potem przysuwa jeszcze bliżej mnie. Przygryzł delikatnie moje ucho.
– Ja zawsze tylko o jednym? – Musiałem się postarać, żeby skleić to zdanie, a i tak wplotłem w nie przeciągłe ziewnięcie. – Nie wydaję mi się, żeby to moja erekcja ocierała się o moje udo, jeśli wiesz o czym mówię.
– Daj spokój, to oznaka wigoru. Zazdrosny...?
– Phi, chyba śnisz. Pan z oznaką wigoru niech lepiej idzie oddać mocz, zobaczymy co z niej potem zostanie – prychnąłem.
– Też cię kocham. – Cmoknął mnie w policzek i ostatecznie usiadł na łóżku, porzucając pomysł ściągnięcia mnie z niego przed dziesiątą. – Zrobić ci kawę czy coś?
– Mrmghpf. – Gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości, to znaczyło, że nie chcę kawy ani wspomnianego dalej czegoś.
Nie planowałem spać dalej, ale chciałem sobie jeszcze po prostu poleżakować. Skoro nikt nie gnał mnie do roboty, to nie musiałem się spieszyć z opuszczaniem wygrzanej pościeli.
Przewróciłem się na drugi bok, gdy Bard wyszedł do łazienki. Zawsze zastanawiałem się, jakim cudem jest rano taki rześki, a na dodatek ma jeszcze ochotę na jakieś poranne igraszki. Niech się wypcha, do jedenastej ledwo myślę i nie chcę mi się ruszać, a ten by chciał jakichś ekscesów przed pracą. Chyba mu się coś pomyliło.
Pod tym względem nie byliśmy zbyt zgrani. Bard zawsze rano miał na mnie ochotę, akurat wtedy, kiedy mnie się najlepiej spało. W sumie całkiem schlebiało mi to, że aż tak go pociągałem, jednak jakiekolwiek próby wciągnięcia mnie w stosunek przed południem podpisać by można pod nekrofilią. Natomiast on nie miał chęci na zabawę wieczorem, kiedy był zmęczony po pracy, czyli wtedy, gdy mnie zbierała się ochota. Dlatego najczęściej zajmowaliśmy się sobą w weekendy. Ciężko było powiedzieć, że nam to wystarczało, ale nie mogliśmy tego rozegrać w żaden inny sposób. Nie można też było być samolubnym i nie zważać na rodzinę Barda, dlatego też, co było jeszcze w miarę wykonalne w moim ciasnym mieszkaniu, nie mogliśmy się kochać, kiedy tylko zapragnęliśmy. Mimo wszystko na brak wrażeń nie śmiałem narzekać, ale zanim zdążyłem przypomnieć sobie, jakież to przeżycia seksualne mieliśmy za sobą, ponownie zapadłem w spokojny sen. Nawet gdy Bard wychodził z domu, zostawiał po sobie jego kojący, znajomy zapach, dzięki któremu bez problemu znów zasnąć.
––––––––––––––––––––––––––
Pomimo tego, że był środek lata, gdy tylko słońce zachodziło, między owocowymi drzewami robiło się dość chłodno. Nie sprawdziłem godziny, zanim wyszliśmy z Bardem na przechadzkę, spacer, piknik, wypad nad jezioro, czy jak on to tam raczył określić, ale wydawało mi się, że było około dwudziestej drugiej.
– Bard, ja wiem, że kąpiele w świetle księżyca są takie romantyczne, słodkie i w ogóle wszyscy są to odhaczyć, ale ja mam piętnastu lat, żeby mi to było do szczęścia potrzebne.
Nad jezioro wychodziliśmy tak późno głównie dlatego, że do zmierzchu urzędowały tam dzieciaki. Zdziwiło mnie to trochę. Gdybym był rodzicem, chyba nie puściłbym dziecka samopas nad jezioro. W gruncie rzeczy może to dobrze, że im wolno tak sobie biegać i robić, co chcą, przynajmniej nie wyrosną na takie nieruchawe i niechętne do podejmowania nowych działań truchła jak ja.
Nie odczuwałem najmniejszej potrzeby, by się udać nad to jezioro. W końcu nie umiałem pływać. Na dodatek Bard jeszcze nie wiedział, że woda mnie przerażała, a przyznawać się nie zamierzałem, póki nie musiałem. Nie chciałem za każdym razem wychodzić na jakiegoś wychuchanego paniczyka, jednak wszystko wskazywało na to, że tak to właśnie będzie wyglądać. Boję się wody, wysokości, ostatnio doszły tłumy i chyba dorzucę do tego otwartą przestrzeń. Taki cudowny zestaw ofiary życia.
Westchnąłem, ale wcale nie zrobiło mi się od tego lżej.
Mimo tego, że wypsikałem się specyfikiem przeciw wszelkiej zarazie, miałem wrażenie, że pokąsają mnie komary. Nie do końca podobało mi się, że spacerowaliśmy po wąskiej, wydeptanej ścieżce między drzewkami. W nocy nie wyglądało to przyjemnie i bajkowo tak jak za dnia. Wiedziałem, że nie był to las, ale nie chciałbym, żeby napadło mnie jakieś dzikie stworzenie. Tak, byłem boidupą z miasta, ale jakby mi miała jakaś walnięta wiewiórka wydrapać oczy, to jednak bym podziękował.
– Bard, wróćmy do domu – kontynuowałem swoje zawodzenie, ponieważ blondyn nie zareagował na moją poprzednią uwagę. – Jak mnie pogryzą komary, to nie będzie miziania... – mruknąłem, chwytając się tego pseudoargumentu jako ostateczności.
Przystanął i zwrócił się do mnie.
– To już tylko kawałek. Przynajmniej chodź zobaczyć, skoro już tutaj jesteśmy. – Mimo tego że wkoło panowała ciemność, dostrzegłem jego proszące spojrzenie. O ile myślałem, że dzieci robiące miny smutnych szczeniaczków to jakiś wymysł wytwórni filmów animowanych, to Bard potrafił zrobić minę zasmuconego... kundla. W każdym razie nadal było to rozczulające i wywoływało u mnie poczucie winy. – Proszę.
Parsknąłem ledwo słyszalnie, unikając jego spojrzenia. Nie ruszył się z miejsca. Znając mnie już jakiś czas, powinien uznać to za zgodę, aczkolwiek najwyraźniej dzisiaj miał dzień, w którym wolał usłyszeć to z moich ust.
– W porządku. – Nie zamierzałem silić się na żadne wylewne kwestie. Nawet jeśli atmosferę mieliśmy rodem z czystej brazylijskiej telenoweli, mnie się ona nie udzielała.
Blondyn złapał mnie lekko za dłoń, po czym pociągnął delikatnie za sobą. Na skórze jego palców jak zwykle odbijało się spracowanie. Czułem pokrywające ją drobne spękania.
Chciałem wrócić do domu i wziąć gorącą kąpiel. Samemu, ale w towarzystwie też mogłoby być miło. Niestety, mając na myśli "kąpiel w towarzystwie", nie marzyłem o tak zwanej "wspólnej kąpieli". Z chęcią oddałbym kilkanaście centymetrów wzrostu, jeśli dzięki temu bylibyśmy w stanie zmieścić się obaj do wanny, którą akurat mieliśmy do dyspozycji. Kąpiel w chłodnym jeziorze bynajmniej mi tego nie zrekompensuje.
Udało nam się wyjść z sadu na łąkę porośniętą wysoką trawą. Rozejrzałem się po niej. Księżyc oświetlał wysokie źdźbła, przez co wydawały się być seledynowego koloru. Całkiem urokliwie, przebiegło mi przez myśl, chociaż wolałbym przyjść w to miejsce za dnia.
– Podoba ci się? – Usłyszałem pytanie Barda, który wyciągniętą ręką wskazywał coś przed sobą. Podążyłem wzrokiem za tym gestem.
W pierwszej chwili nie dostrzegłem tafli wody, przysłoniły mi ją rosnące przy niej niewysokie drzewa oraz połać pałki wodnej.
– Chyba tak – mruknąłem, wysunąwszy spomiędzy palców blondyna swoje własne. – Możemy wejść na ten pomost, jeśli dobrze widzę. Chcesz?
– Z tobą zawsze. – Bard wiedział, jak bardzo nie przepadałem za tanimi tekstami godnymi czterdziestoletniego amanta, dlatego raczył mnie nimi od czasu do czasu. Przecież, gdyby mi nie zrobił na złość chociaż raz w ciągu dnia, nie zasnąłby w spokoju. – Tylko uważaj, żebyś nie wdepnął w niespodziankę.
– Ha?
– Wiesz, zawsze mówimy staruszkowi z sąsiedztwa, żeby nie urządzał tutaj pastwiska, ale kto by go upilnował.
Kiedy to powiedział, zrozumiałem, o co mu chodziło.
Na szczęście dla moich butów, udało mi się ich nie upaćkać w krowich odchodach. Yay...!
– Faktycznie, urokliwie – przyznałem.
Pomost może i nie sprawiał wrażenie najtrwalszego z możliwych, ale, jak mogłem się przekonać, utrzymał dwie osoby. Zastanawiałem się przez chwile, jak głębokie było jezioro, ale nie potrzebowałem takiej wiedzy. Zwłaszcza nie chciałbym tego osobiście sprawdzać.
– To jak? Wskakujesz? – Blondyn trącił mnie w bok, a mnie momentalnie zmroziło na to pytanie.
– Już ci mówiłem, że nie będę nigdzie pływać bez kąpielówek – burknąłem, cofając się w stronę pewnego gruntu.
– Daj spokój, nikt nie patrzy. – Czułem, że te słowa nie wróżą niczego dobrego. – Dawaj!
Zanim zdążyłem jakkolwiek zareagować, blondyn pociągnął mnie ku sobie za rękę. Chwilę potem przestałem czuć cokolwiek pod stopami. Zacisnąłem oczy, nim usłyszałem głośny plusk. Woda wdarła się przez nos w głąb ciała. Odruchowo zacząłem wierzgać kończynami, co niewiele mi pomogło. Zanim opadłem na piaszczyste dno, coś pociągnęło mnie z powrotem na górę.
Zakaszlałem, gdy tylko poczułem, że ciecz przestała otaczać mnie z każdej strony. Złapałem się kurczowo pierwszej lepszej rzeczy, którą miałem pod ręką. Nawet nie wiedziałem do końca czego, oczy nadal zaciśnięte miałem ze strachu. Zacząłem dygotać z zimna.
– Seb, możesz już mnie puścić. Wbijasz mi paznokcie w plecy i to wcale nie jest w tej chwili przyjemne.
Potrzebowałem chwili, żeby przetworzyć to, co usłyszałem. Wyciągnięto mnie całego z jeziora. Woda ciekła ze mnie strumieniami, ale przynajmniej znów na czymś stałem i mogłem oddychać. Uznałem zatem, że jestem względnie bezpieczny. Uchyliłem powiekę.
– Ochujałeś?! – Walnąłem blondyna w ramię. – Mogłem się utopić! – Tym razem dostał w pusty łeb, co zrobiło na nim większe wrażenie.
Kiedy chciałem się od niego odsunąć, żeby móc swobodnie zarzucić włosy do tyłu i efektownie odejść z obrażoną miną, złapał mnie za oba nadgarstki i przysunął bliżej siebie.
– Przepraszam. – Objął mnie, od czego zapewne miało mi się w jego wyobrażeniu zrobić cieplej. No i miałbym się przy okazji też przestać gniewać.
– Dupek. Nie umiem pływać, ćwoku. Ygh, puszczaj!
– Nie. – Złapał mnie pewnie za tors i podniósł, więc siłą rzeczy zmuszony byłem się go złapać.
Gdyby nie było mi w tej chwili tak przeraźliwie chłodno, zacząłbym go pewnie okładać, żeby mnie puścił. Tak przynajmniej wyobraziłbym sobie rozwój sytuacji. Postawił mnie z powrotem, gdy zszedł z pomostu, jednak nie przestawał mnie trzymać.
– Wybaczysz?
– Puść mnie, bo narobisz mi siniaków – burknąłem. Nie kłamałem zresztą, blondyn znów trzymał moje nadgarstki wystarczająco mocno, by sprawiało to ból, więc mogłoby się pojawić i przekrwienie. – Wracam do domu. – Wyrwałem ręce, gdy poluzował uścisk. Jak na osobę, która przed chwilą się przeżyła podtopienie i marznie, chodziłem całkiem szybko.
– Czekaj! Seb! Poniosę cię – zaoferował Bard, gdy wyrównał ze mną krok. Już mnie nie dotykał. Wiedział, że zazwyczaj nie kończy się to niczym dobrym, kiedy jestem zdenerwowany. Zatrzymałem się gwałtownie. Chciałem, żeby mnie zostawił w spokoju, ale przecież nie dałby się odgonić.
Westchnąłem. Dobra, już mi się nie chce denerwować. Nadal żyłem, nie mnie osądzać, czy to dobrze, czy też nie. Nie utopiłem się w jeziorze o wątpliwej czystości, kolejny dzień można uznać za przeżyty. Hura?
– Okay, schyl się. Przynajmniej nie tylko ja wrócę mokry. – Złapałem za skrawek koszulki, którą miałem na sobie, żeby wycisnąć z niej część wody. – Ciesz się, że nie miałem przy sobie komórki, bo gdyby padła, już byłbyś martwy – warknąłem mu wprost do ucha, kiedy wziął mnie na plecy.
– I tak się cykam, że mnie wykastrujesz, kiedy będę spał, więc dla pewności ulokuję się dzisiaj w pokoju Tima...
– Jestem w stanie wymyśleć coś o wiele gorszego, myślałem, że już na tyle mnie znasz.
– Naprawdę nie pomyślałem, że nie umiesz...
– To trzeba było – uciąłem.
Blondyn już nie ruszał tematu, ale żeby było zabawniej, wdepnął w krowi placek w drodze powrotnej. Nadział się chyba też na kilka gałęzi czy krzaków. Miałem tylko nadzieję, że się nie wywali, bo nie uśmiechało mi się jeszcze zbierać z podłoża po jego upadku.
– Pośpiesz się. Marznę. – Uznałem, że mam pełne prawo marudzić i narzekać. – Jak w ogóle chciałeś pływać, skoro woda była lodowata? – Niepotrzebnie klepałem ozorem. Na miejscu Barda kazałbym mi się zamknąć. Doszedłem do wniosku, że jak miałbym go teraz tyrać za brak mózgu, to faktycznie nie powinienem się odzywać. W gruncie rzeczy nie chciał zrobić mi krzywdy, więc nie powinienem zachowywać się wrednie. – Uznajmy to za wypadek, okay?
Blondyn pokiwał głową. Przesiąknął spływającą ze mnie wodą. Miałem wrażenie, że przylepiły się do mnie jakieś glony i tym podobne organizmy. Już czułem wyczesywanie rzęsy wodnej z włosów... ygh...
– Mówiłem, żebyśmy wracali, to mnie nie słuchałeś. – Byłem bliski zamknięcia się, słowo.
– Tak, wiem, zawsze masz racje. Naprawdę przepraszam. Nie mów mamie, bo mnie zabije. Zrobię wszystko, tylko się nie skarż.
– Wszystko, wszystko? Dostanę to na piśmie?
––––––––––––––––––––––––––
Ostatecznie mama Barda po prostu zastała nas przemoczonych na korytarzu. Nie potrzebowała wyjaśnień, widocznie domyśliła się, co zaszło. Nie trzeba było być Sherlockiem, żeby do tego dojść.
– Jezus, przecież jest cały siny! – Położyła mi dłonie na policzki, do których jeszcze sięgała. Sama mówiła, że w jej wieku człowiek rośnie już tylko w dół jak ogon krowy. – Jak lód! Coś ty sobie w ogóle wyobrażał, co?! – zwróciła się teraz do blondyna. – Na mózg ci padło?! – Głos kobiety robił się bardzo piskliwy, kiedy się denerwowała, ale nie odważyłem się prosić ja, żeby była choć trochę ciszej, bo boli mnie głowa, a ona zaraz pobudzi wszystkich domowników. – Patrz no! Zaraz dostanie gorączki i będzie się smarkał! Powinieneś się cieszyć, żeś go nie zabił, patafianie! I co tak okropnie cuchnie?! Wrzuciłeś go w jakąś zatęchłą trzcinę? Ygh, jesteście obaj nie do wytrzymania. Wycierać się i marsz do łóżek! – Zrugała nas jak jakichś wymoczków.
Zanim którykolwiek z nas zdążył wydukać choćby słowo usprawiedliwienia, zaciągnęła nas za mokre kołnierze do łazienki. Zatrzasnęła od niej drzwi.
– I powycierać mi wszystkie kałuże, jak już skończycie!
– Dobrze, mamo...
Spojrzałem na Barda wzrokiem, sugerującym, że chyba Bóg go opuścił i życie mu niemiłe, skoro jeszcze śmiał się odezwać. Na szczęście kobieta tego nie usłyszała. Ewentualnie wyższego dźwięku nie mogła już z siebie wydobyć, więc skończyła swoją krótką tyradę.
– Jakby nie patrzeć, mogło być gorzej – skwitował całą sytuację.
Zamiast skupiać się na tym, co blondyn miał do powiedzenia, ściągnąłem z siebie ubrudzony i nadal mokry podkoszulek. Nie wiedziałem, co dokładnie powinienem z nim teraz zrobić, więc przewiesiłem go przez krawędź wanny, gdzie zostać miał na czas nieokreślony.
– Pomogę ci. – Usłyszałem ochocze zaoferowanie, nim Bard opatulił mnie sporym ręcznikiem.
– Dam sobie radę sam – burknąłem, starając się przy tym dać mu do zrozumienia, że nie mam teraz najmniejszej ochoty na jakiekolwiek czułości i troskę z jego strony.
– Rozgrzeję cię. – Pociągnął za ręcznik, czym przyciągnął mnie bliżej siebie. Wpadłem na niego, nie zdążywszy złapać równowagi, przez co musiałem złapać go za ramiona, żeby nie wybić sobie zębów o pralkę.
– Chyba się przeliczyłeś. – Odwinąłem się z materiału frotte i stanąłem w miarę bezpiecznej odległości od mężczyzny.
Olałem go i zerknąłem na swoje włosy. Jakaś zielono-żółta roślinność się do nich przyczepiła.
– Ohyda...
Bard był w bardziej komfortowej sytuacji niż ja. Zmoczoną miał wyłącznie luźną koszulę, którą wystarczyło zdjąć i wrzucić do pralki. Właśnie dotarło do mnie, że nie zdążyłem ściągnąć butów w progu. Trampki należało jak najprędzej wystawić na zewnątrz i liczyć, że wyschną do rana na bezwietrznym chłodzie.
– Naprawdę przepraszam – powiedział, zarzucając mi inny ręcznik na ramiona i przytulając delikatnie od tyłu.– Nie bocz się, proszę.
Westchnąłem. Gniewanie się na niego długo nie wychodziło mi zbyt dobrze, nawet jeżeli w grę wchodziło podtopienie. Zresztą ze dwa dni temu poparzyłem mu brzuch garnkiem, więc można by stwierdzić, że byliśmy kwita.
– W porządku. Jakbyś jeszcze dał mi się w spokoju wytrzeć i poszedł mi w tym czasie po jakieś ubrania, byłoby wprost cudownie.
– Spoko. Zaraz wrócę.
– To jeszcze możesz wystawić moje buty przed dom. Poczekaj moment. Żeby się tylko nie rozkleiły. – Wyglądały strasznie żałośnie, kiedy udało mi się je ściągnąć. Jak podeszwa odpadnie, to zostanę bez butów.
Poczekałem, aż Bard zostawi mnie samego, po czym zacząłem szarpać się ze spodniami. W normalnych okolicznościach strasznie ciężko było je z siebie ściągnąć, zważywszy na wąskie nogawki, a jak jeszcze przyległy do wilgotnego ciała...
Niech ktoś mi przyniesie nożyczki...
Okazało się, że na szczęście nie przyniosłem do domu żadnego żywego pasażera na gapę. Tyle dobrego z całej sytuacji.
– Ygh! Durne...! – Usiadłem na sedesie z do połowy ściągniętymi spodniami. Byłem gotów złapać za suszarkę i traktować gorącym powietrzem przez resztę nocy to dziadostwo, ale gdyby się tylko jeszcze bardziej skurczyły, miałbym jedynie jeszcze większy problem.
– Przyniosłem ci już piżamy w sumie. Mogą być, czy poszukać czegoś innegouuuu...
Nie zdążyłem ogarnąć sytuacji zanim blondyn wrócił.
– Spróbuj się zaśmiać... – warknąłem, zanim zdążył jakkolwiek skomentować zastany widok. – Yhg... pociągnąłem z całej siły za jeansowy materiał i udało mi się z niego uwolnić. Jeżeli dzisiejsze wydarzenia doprowadzą do tego, że znienawidzę jeansy, to nie wiem, w czym powinienem zacząć chodzić. W spódnicach chyba.
– Brawo.
– Chcę się wykąpać, więc możesz już sobie iść. – Odgoniłem go. – Śmierdzę jak zmokły pies, który zjadł zepsutą rybę. – Wstałem i machnąłem na niego dłonią. – Kszy!
– Posiedzę z tobą. – Zanim zdążyłem się obrócić i porządnie fuknąć, że ma wyjść, objął mnie w pasie i przysunął do siebie. – Miałem cię rozgrzać – mruknął, owiewając przy okazji mój kark ciepłym oddechem.
– Nie mam ochoty – stwierdziłem beznamiętnie, chociaż nie powiedziałbym, że nie podobał się dotyk blondyna na moim podbrzuszu. Chwilę temu położył na nim dłoń.
– A potem?
– Zastanowię się. Chcesz przynieść mi czekoladę? – Wybrałem pierwszy lepszy powód, dla którego mógłbym go zbyć.
– Dla mojego hrabiego wszystko. – Cmoknął mnie w kark, zanim znów wyszedł z łazienki.
Liczyłem na to, że pani Catherine zrezygnowała z pilnowania nas i jednak poszła spać. Bard wydawał się być rozochocony, przez co mógłbym wnosić, że tak właśnie zrobiła... aczkolwiek wolałem się jej nie pokazywać w tej chwili.
Opłukałem wannę i napuściłem do niej gorącej wody. Nie drżałem już z zimna, ale potrzebowałem relaksującej kąpieli. No i musiałem umyć włosy, jeżeli nie chciałem śmierdzieć jak zatęchły staw przez następne kilka dni. Wskoczyłem we wrzątek szybko, jednak nie spodziewałem się, że blondynowi przyniesienie mi czekolady zajmie podejrzanie dużo czasu.
– Zrobiłem ci taką w płynie. Lubisz prawda? Mogę wrzucić pianki.
Blondyn postawił na pralce okazały kubek, a potem usiadł przy wannie.
– Nie gniewam się. Mówię, zanim zapytasz po raz kolejny.
– Naprawdę nie pomyślałem. Wybacz.
– Yhym... możemy już uznać temat za skończony? – zasugerowałem.
– Dobrze. Już zamykam paszczę.
Poczekałem, aż ciepło wniknie w wyziębione ciało. Taka woda o wiele bardziej mi odpowiadała. Nigdy więcej wypadów nad jezioro. Dla pewności dodałbym też, że wycieczka nad morze również nie wchodziła w grę.
– Co będziemy robić jutro? – Musiałem jakoś przerwać niezręczną ciszę, która wkradła się w niewielkie pomieszczenie.
– Nie wiem. Masz jakiś pomysł?
– Mam ochotę na maraton filmowy.
––––––––––––––––––––––––––
Powoli wygiąłem plecy w łuk. Gdybym nie miał w uszach słuchawek zapewne usłyszałbym ciche strzyknięcie kręgosłupa.
Moje biedne, nierozruszane gnaty będą cierpiały wieczorem.
Ciężko przychodziło mi pokładanie wiary w siłę własnych mięśni, chociaż jeszcze nigdy nie zrobiłem sobie krzywdy podczas ćwiczeń. Że nieszczególnie często je wykonywałem, to inna sprawa. Miałem okazję trochę potrenować kondycję rano, dzieciaki zaciągnęły mnie do zabawy w berka. Nie wiedziałem, czy one miały zamontowane jakieś cholerne akumulatorki, że też ich zmęczenie nie dopadało. W każdym razie postanowiłem się potem jeszcze trochę porozciągać.
Otworzyłem okno, żeby wpuścić trochę powietrza do pokoju na poddaszu. Zaczęły doskwierać niemiłosierne upały, liczyłem na choć najmniejszy przeciąg. Faktycznie czułem, że ruch powietrza muskał mnie po odsłoniętej skórze.
Przeniosłem ciężar swojego ciała na dłonie. Ciężko było podciągnąć w tym samym momencie wyprostowane nogi do siebie i przy okazji nie pocałować podłogi. Jeszcze wypadałoby pamiętać o oddychaniu. Utrzymałem tę pozycję przez chwilę. Koszulka zasunęła się odrobinę, odsłaniając brzuch i kilka dolnych żeber. Ciężko było unieść nogi nad głowę, ale jak się okazało, to również nadal byłem w stanie wykonać. Ciało nie nawykło do takich manewrów i trochę stawiało opór, aczkolwiek z ciekawości postanowiłem sprawdzić, ile mogłem wytrzymać, stojąc na rękach.
Wszystkie dźwięki z zewnątrz zakłócała muzyka w słuchawkach. Nie było niczego bardziej wakacyjnego, niż ćwiczenia przy starych piosenkach Rihanny. Wgapiając się w podłogę, zacząłem nucić wraz z mijającą melodią. Dobrze, że nie próbowałem swoich sił w śpiewaniu.
Wzdrygnąłem się, kiedy coś połaskotało mnie w podbrzusze. Błyskawicznie straciłem równowagę. Zachwiałem się na ramionach, ale nie upadłem. Ktoś w porę złapał mnie za kostki, przez co nie wylądowałem gwałtownie na podłodze. Korzystając z okazji, wyjąłem z uszu słuchawki.
– Dałeś się podejść.
– Pogięło cię?! – Znów podpierałem się obiema rękami. – Szczerbatego byś nie mnie chciał. Z rozbitym łbem raczej też nie. Teraz mnie ładnie odstaw na ziemię, pałko!
– Wróciłem wcześniej z pracy, a ty się w ogóle nie cieszysz. – Bard symulował smutek, ale grzecznie pomógł mi bez szwanku wrócić do pozycji wyjściowej. – Jesteś bez serca.
– Zrobiłem ci obiad. – Poprawiłem koszulkę i wstałem z podłogi.
– Okay, nie było tematu.
Blondyn przyciągnął mnie do siebie i pocałował głęboko. Nie śpieszył się z przerywaniem. Zawsze mu się przewracało w głowie, kiedy rodzice byli poza domem. Rodzeństwo mógł spokojnie wygonić na dwór, a gdy miał pewność, że bawią się u jakichś przyjaciół czy na placu zabaw, to już w ogóle woda sodowa uciekała uszami.
– Dzieciaki chciały, żeby im zrobić spaghetti, to już zrobiłem dla wszystkich.
– Cały garnek?
– Zastanawiałem się nad dwoma. – Do gotowania dla siedmiu osób trzeba się było przyzwyczaić. Zwykle przygotowywałem jedzenie jedynie dla siebie, więc kilkuosobowa porcja wydawała mi się niemiłosiernie duża. Mnie starczyłaby pewnie na cały tydzień.
Zeszliśmy z Bardem na dół, do kuchni. Przyzwyczaiłem się już otoczenia, z którym właściwie nigdy nie miałem styczności. W schowanym w sadzie domku mógłbym się poczuć właściwie kompletnie rozluźniony, gdyby nie owady i pająki, które czasem pojawiały się gdzieś na widoku. Nie żebym się ich specjalnie brzydził robactwa, jednakowoż im było dalej ode mnie, tym pewniej się czułem.
Żaden z braci Barda nie przejmował się za bardzo moją obecnością. Margaret również nie przeszkadzałem, chociaż ona usilnie od czasu do czasu próbowała wejść mi na głowę. Raczej nie musiałem martwić się o to, że nie byłem mile widziany i powinienem wracać do miasta. Ojciec Barda wydawał się być do mnie sceptycznie nastawiony. Nie mieliśmy zbyt wiele wspólnych tematów, a przynajmniej nie tyle co z panią Catherine. Mógł być do mnie nieprzekonany, ciężko było mu się dziwić. Syn przyprowadził jakiegoś paniczyka z miasta w nie do końca jasnym charakterze, pewnie też bym się z tego powodu nie cieszył.
– Twój tata o nas wie? – zapytałem, zanim postawiłem przed blondynem talerz parującego makaronu. Od odpowiedzi nie zależało to, czy go dostanie, ale jeżeli miałby takie wrażenie, szybciej odpowiadałby na pytania.
– Nie, dlaczego? Przynajmniej nie dostał jednoznacznego oświadczenia ode mnie. Był dla ciebie niemiły?
– Nie o to chodzi. – Talerz stuknął cicho o stół.
– Byłeś dla niego niemiły?
– Bard!
– No co? Przecież zdarza ci się być wrednym. Ej, odłóż ten widelec! Okay, okay. Więc...? Coś ci w nim nie pasuje? – Ledwo zrozumiałem, co mówił. Usta miał już zapchane kluskami.
– Właściwie to nie... – mruknąłem. – Chcesz soku? – Pokiwał łbem. – Z lodem? – Pokiwał ponownie.
Westchnąłem. Chyba pogoda mnie dobijała. W Seattle nigdy doskwierał mi taki ukrop. Bard często paradował bez koszulki, bo tak było mu chłodniej, ale ja tak nie potrafiłem. Czułem się mimo wszystko niezręcznie, nawet jeżeli nie wyglądałem wcale jak ostatni wieszak. Nie umiałbym chodzić po czyimś domu półnagi, a tym bardziej po dworzu czy wzdłuż jakiejś drogi.
Nadałem do szklanek soku rozcieńczonego z wodą i dorzuciłem po dwie kostki lodu.
– Chyba mi się nudzi. Ale nie tak nudzi. Tylko tak zwyczajnie nudzi. Porób coś ze mną. – Usiadłem przy stole, naprzeciwko blondyna. Nigdzie mi się nie spieszyło, miałem dużo czasu dla siebie, jednak niczego ciekawego, na co mógłbym go spożytkować.
– A co chciałbyś porobić? – zapytał, wycierając umazaną czerwonym sosem twarz w przedramię. Nawet jeżeli był z piętnaście lat starszy od swoich młodszych braci, zachowywał się dokładnie tak samo.
– Nie wiem właśnie. Wymyśl mi zajęcie. Margaret umiesz, więc znajdź coś dla mnie.
– Margaret jest mniej wymagająca niż ty... Powiesz jej, że ma iść malować farbkami, to pójdzie. Nie wydaje mi się, żebyś miał artystyczną duszę, nawet jeżeli twoje notatki można oprawiać w ramki.
– Nieszczególnie – przyznałem. – Może pogramy na playstation? Ogram cię w Mortal Kombat czy coś.
– Mnie wyglądasz w ogóle na zmęczonego, nie na znudzonego.
– Prawie to samo.
– Nie spałeś chyba najlepiej dzisiaj. Może się zdrzemniesz? Wspólne leżakowanie?
Zastanowiłem się nad tym chwilę. Nie wykluczałem tego, że miał rację. Faktycznie, obudziłem się jakiś styrany. Myślałem, że w ciągu dnia to uczucie przeminie. Przez chwile o nim zapomniałem, ale najwidoczniej znów mnie dopadło.
– Nie wiem, czy zasnę w ciągu dnia. Zwłaszcza przy takim ukropie.
Bębniłem palcami o ściany szkalnki. Przyjemny chłód przenikał przez szkiełko i wnikał w spragnioną zimna skórę.
– Zawsze możesz po prostu chwilę poleżeć. Wtedy powinieneś się poczuć lepiej. Ciśnienie ci się wyrówna czy coś, nie znam się. – Bard odłożył widelec na talerz i wstał od stołu. – Dziękuję. Było smaczne, ale lepiej ci wychodzi, jak gotujesz tylko dla mnie.
– Nie będzie mi tego mówił ktoś, kto przypala grzanki. – Usłyszałem za sobą brzęk naczyń odstawianych do zlewu.
– Pójdę się ochlapać – stwierdził, całując mnie w kark po drodze do łazienki.
– Słusznie, śmierdzisz – rzuciłem mu na odchodne.
Chyba faktycznie powinienem trochę poleżeć, zanim zacznę marudzić i gwiazdorzyć. Bardziej niż zwykle. Zamiast jednak ruszyć tyłek z krzesła, rozpłaszczyłem się na stole. Stół, łóżko, materac, podłoga, co za różnica. Chociaż nie, wolałbym, żeby rodzice Barda nie zastali mnie w takim stanie w kuchni. Jeszcze pomyśleliby, że przesadziłem z alkoholem, skądkolwiek miałbym go wziąć, albo choruję na jakąś zarazę.
Podniosłem się leniwie. Zerknąłem na drzwi wejściowe, zanim wszedłem na piętro. Nikt z rodziny Barda nie przywykł do zamykania drzwi na klucz. Nie przeszkadzało mi to, ale mimo wszystko czułem się odrobinę mniej bezpieczne, niż gdyby były zamknięte. Gdyby dzieciaki się gdzieś nie włóczyły... neh, nieważne...
––––––––––––––––––––––––––
Coś połaskotało mnie w szczękę, przerywając tym samym słodki sen. Spróbowałem odgonić to coś, myśląc, że to po prostu denerwująca mucha. Gdy jednak przeszkadzające coś odmówiło ruszenia się z miejsca, przekręciłem się na drugi bok. Pewnie zrobiłem przy tym uroczo zirytowaną minkę, bo usłyszałem dziwne, lekko rozbawione mruknięcie.
Chwilę potem poczułem przeszywający chłód na swojej odkrytej łydce. Błyskawicznie się podniosłem i podciągnąłem nogi do siebie. Rozejrzałem się spanikowanym wzrokiem.
– Pogięło cię? – fuknąłem na Barda, który trzymał łyżkę i miskeczkę z lodami w środku.
– Próbowałem cię obudzić przez pół godziny. Wstawaj, bo nic dla ciebie nie zostanie. – Uniósł wymownie naczynie.
Spojrzałem w okno nad moją głową. Widać przez nie było ciemnoniebieskie niebo i co jaśniejsze gwiazdy.
– Czemu nie obudziłeś mnie wcześniej? – zapytałem. Nieszczególnie chciało mi się podnosić z mojego barłogu. Nadal spaliśmy na materacach na podłodze, ale teraz wyglądały raczej jak legowisko.
– Nawet próbowałem, ale mnie zbywałeś. – Włożył sobie sporą porcję, chyba, czekoladowych lodów do ust. – Jak chciałeś spać, to ci nie przeszkadzałem. Mama uciszała wszystkich w domu, kiedy kimałeś.
Czułem się troszkę otępiały mimo całkiem orzeźwiającej pobudki. W sumie nabrałem ochoty na te lody, ale nieszczególnie chciało mi się schodzić na parter.
– Przynieś mi trochę... – mruknąłem, opadając z powrotem na pościel. Siedzenie było przecież takie wyczerpujące...
– Hmmm... nie chce mi się wracać na dół... – odpowiedział teatralnie. – Chyba że masz coś ciekawego do zaoferowania w zamian...
– Dobra, wstaję. – Nie dałem mu nawet dokończyć.
Podniosłem się i złapałem za swoje spodnie, które wcześniej odłożyłem na łóżko obok. W jeansach nie spało się specjalnie wygodnie, więc je zdjąłem przed drzemką.
– Spoko – mruknąłem sam do siebie.
– Ja tam wolę, jak chodzisz bez spodni. Czemu nie shorty? No weeeeź...! Nasz takie ładne nogi, powinieneś je bardziej eksponować.
Zgromiłem go wzrokiem, któy można by nazwać "jeżeli ktoś to usłyszał, to zginiesz, więc lepiej zajmij się swoim podwieczorkiem zamiast kłapać japą". Zszedłem na dół. Nie pamiętałem, żeby sprawdzić, czy nie miałem na głowie przypadkiem jednego wielkiego kołtuna. Udało mi się nie wywalić na stromych schodach, schodząc po nich z gracją neptyka.
Poczułem się trochę niezręcznie, bo akurat cała rodzinka już zebrała się na parterze. Wszyscy spojrzeli się na mnie, jakby z czoła wyrosły mi rogi czy coś podobnego.
– Wieczór... – przywitałem się zdawkowo, a Bard pchnął mnie lekko do przodu.
Nieczęsto miałem okazję przebywać w towarzystwie wszystkich mieszkańców jednocześnie. Wraz z ich zwiększającą się liczbą, rosło moje poczucie wyobcowania i niedopasowania. Wydawało mi się, że każde z osobna mnie lubiło, a przynajmniej tolerowało, ale teraz czułem się tą nadplanową osobą, którą jakoś głupio wyprosić. Wycofałbym się, gdyby Bard nie stał za moimi plecami.
Przywitano się ze mną chórem, co wcale nie sprawiło, że choć trochę mi ulżyło.
– Sebastian stwierdził, że jednak warto się obudzić dla lodów. – Usłyszałem za sobą.
Margaret siedziała na kredensie, Oliver na stołku, na którym zwykłe stała miska z praniem świeżo ściągniętym ze sznurka, a pozostała część rodziny zajęła miejsce przy kuchennym stole.
– Jeszcze trochę zostało, chodź, chodź – nakłoniła mnie Catherine, odkładając łyżkę na stół. – Stwierdziliśmy, że będziesz wolał takie mniej słodkie, więc zostawiliśmy ci kawowe i śmietankowo-waniliowe. Inne też mamy, ale niedużo ich już zostało. Trafiliśmy? – zapytała, otwierając zamrażalnik.
Skinąłem głową, ale pytanie do mnie dotarło z lekkim opóźnieniem.
– Lubię kawowe.
– Widzisz, mówiłam ci – kobieta zwróciła się do męża, który udawał, że nie słyszał, bo pochłonął go artykuł w gazecie. – Gdzie moje pięć dolców, zgredzie?
– Założyli się o to, jakie lody lubisz – wyjaśnił mi Bard, ciągnąc mnie do towarzystwa. – Nie tylko o to zresztą... – mruknął tak, by rodzice go usłyszeli. Pewnie miało to zabrzmieć tak, jakby tego nie pochwalał. Ja tymczasem poczułem się jeszcze bardziej skrępowany, widząc jak pan domu szuka pięciodolarówki w kieszeni.
– Nie przejmuj się nami. Po prostu lubimy hazard. – Nałożyła mi lodów. – Polać ci to likierem albo sosem czekoladowym?
– Nie trzeba – odpowiedziałem.
Dała mi łyżeczkę i postawiła przede mną ładny pokalek. Zrobiło mi się trochę głupio, bo wszystkie jej dzieci jadły z niewielkich miseczek. Chyba nie poczytała tego za faworyzowanie. Mogę napomknąć, że z takiego samego naczynia podjadała lody truskawkowe.
– Lincoln jest zniesmaczony twoim zachowaniem niedojrzałego hazardzisty – burknął mężczyzna siedzący naprzeciwko mnie, kładąc na stół wymięty banknot.
Kobieta prychnęła tylko i zgarnęła swoją nagrodę.
Ciekawe o jakie inne rzeczy się jeszcze pozakładali...
––––––––––––––––––––––––––
Mimo pochmurnej pogody dzień był całkiem przyjemny. Siedziałem na tarasie z książką pożyczoną od Margaret. Przygodówka dla dwunastolatków nie należała do mojej listy wymarzonych lektur, ale nie narzekałem. Czytało się całkiem miło. Całkiem możliwe, że potrzebowałem czegoś, co nie wymagało ode mnie zbyt dużego umysłowego zaangażowania. Rozwiązałem już sudoku i krzyżówki, które kiedyś Bard kupił mi w kiosku, nim wrócił z pracy.
Dzisiaj miał wolne, więc jego matka zagoniła go do pracy w ogródku. Nie wtrącałem się, jak już wspominałem, nie miałem ręki do roślin. Nie wiedziałem właściwie, co takiego miał tam zrobić. Pielić grządki chyba.
Przeczytałem ostatni rozdział książki. Zajęła mi tylko poranek, niemniej jednak historia mnie zabawiła. No i zajęła czas, głównie o to chodziło. Odłożyłem ją na parapet. Nie chciałem jeszcze wracać do środka, wolałem nacieszyć się przyjemną pogodą. W pogodzie zapowiedzieli opady, więc o ile na tarasie będę mógłbym sobie posiedzieć, to nie pospaceruję z pewnością.
Przymknąłem oczy. Ciepły wietrzyk przyjemnie łaskotał mnie w skórę. Trochę pokasływałem po tych wczorajszych lodach. Ewentualnie nieplanowana kąpiel w jeziorze ze mnie wychodziła.
Jak na zawołanie spłynął na mnie strumień wody. Otworzyłem szybko oczy i spojrzałem w miejsce, z którego najprawdopodobniej nadleciał. Nie zauważyłem tam niczego specjalnego. Nieznacznie się skrzywiłem, czując jak ubranie się do mnie przylepia.
Znowu...
Westchnąłem ciężko. Grunt, że książka Margaret nadal była sucha. Oboje byśmy zawiśli, gdyby się zmoczyła. Zszedłem z tarasu, żeby znaleźć mojego śmieszka i chyba po prostu dać mu w pysk, bo jak kolejny raz w tym tygodniu mnie zmoczy, to chyba połamię mu gnaty...
Jak będzie unieruchomiony, to niby nie pójdzie do pracy, ale przynajmniej nie przyjdzie mu do głowy, żeby mnie pryskać wodą z węża ogrodowego... już ja mu pokażę...
––––––––––––––––––––––––––
– Bard, jakim cudem ja znowu jestem mokry?! – krzyknąłem, żeby dosłyszał mnie podczas ulewy.
– Nie wiem, moja gradowa chmurko – odpowiedział.
Biegał wolniej niż ja. Krople deszczu wydawały się rozbijać o grunt coraz i coraz gęściej. Tworzyły wręcz wodną kurtynę, przez którą nie było widać domu. Obaj mieliśmy nadzieje, że nie zacznie sypać grad, przynajmniej dopóki nie schowamy się pod zadaszeniem tarasu.
Przemoczone ubrania nie pomagały w przebieraniu nogami. Powietrze stało się mniej ciężkie, gdy się rozpadało, ale nadal nie powiedziałbym, że była to wymarzona pogoda na kardio. Usłyszałem grzmot za nami. Spojrzałem na Barda, który aż się za siebie obejrzał. Przynajmniej nie mam omamów słuchowych i halucynacji z wyczerpania.
– Seb, czekaj! Przerwa! Czas dla drużyny! – sapnął, po czym zatrzymał się na środku polnej drogi, która zdawała się powolutku zmieniać raczej w polny strumyczek.
Stanąłem. Nie mogłem w końcu wrócić bez niego. Chciałem wyjść po niego na przystanek autobusowy, na którym wysiadał, kiedy wracał z pracy. Mieliśmy przejść się spacerem trochę bardziej okrężną drogą, miało być miło... ale jedynym co nas zastało to ulewa.
– Chyba jednak lepiej było czekać w budce. – Uśmiechnął się. Woda przylizała mu zwykle sterczące na wszystkie strony kudły. – Nie musimy biec, nie będziemy już chyba bardziej mokrzy, co nie?
Miał rację. Mimo tego milej było obserwować deszcz zza szyby, niż na nim moknąć. Bałem się, że dogoni nas burza. Zawsze wszyscy mówili, żeby nie stawać pod drzewem, kiedy błyskają pioruny, ale tutaj były same drzewa, cholera. I żadnego słupa wysokiego napięcia, w który błyskawica mogłaby trafić w pierwszej kolejności.
– Dobrze, ale chodź – pogoniłem go.
Z moich własnych, czarnych kosmyków spływała woda. Trampki znów się przemoczyły.
– Mama pewnie się martwi. W sensie twoja mama – poprawiłem się szybko. Pewnie gdybym tego nie zrobił, Bard nawet nie zauważyłby tej drobnej wpadki.
– Spoko, mogę ci ją czasem pożyczyć – zażartował, ruszając dalej przed siebie. – A jak jest z twoją rodziną? Nigdy mi nie opowiadałeś. A przynajmniej nie pamiętam, żebyś to robił. – Zastygłem w bezruchu, gdy usłyszałem to pytanie. Minął mnie, a gdy zauważył, że za nim nie podążał odwrócił się. – Hej?
– Nie utrzymuję kontaktu z krewnymi. – Odrzuciłem zmoczone włosy za siebie i ruszyłem się z miejsca, jakby mnie to nie dotknęło. – Nie lubią mnie.
– Oh... przykro mi. Nie wiedziałem...
– W porządku – stwierdziłem, zanim zaczął przepraszać dalej. – Matka rozwiodła się z ojcem, od tego czasu go nie widziałem. – Tym razem to ja minąłem jego, ale nie odczuwałem większej potrzeby, by się za nim oglądać.
Dobiegł do mnie. Zerknąłem na jego twarz, żeby ocenić, jaką reakcję wywołały moje szczere słowa. Nie spodobało mi się współczucie, które wypisało się w jego oczach. Chociaż równie dobrze mogłem nie dostrzec zbyt dobrze, deszcz zmuszał mnie, by mrużyć oczy.
– To co? Ścigamy się do domu? – rzuciłem niby od niechcenia.
– Jasne – odpowiedział, rzucając się biegiem przed siebie.
Obejrzał się, by zobaczyć, czy go ścigam. Biegłem.
Czułem się dziwnie oderwany od rzeczywistości. Woda chlupotała mi w trampkach, słyszałem jedynie odgłosy ulewy i rozbryzgujące się pod stopami kałuże. Nieakceptujący mnie krewni wydawali się teraz tak odlegli, że mógłbym zacząć podważać ich istnienie.. Będąc tak daleko, nie mogli zrobić mi żadnej krzywdy, więc się nie liczyli. Nic, co dotychczas osiągnąłem, ani żadna ze złych rzeczy, które zrobiłem, przestawała mieć znaczenie. Czułem się, jakbym wyszedł z długiej choroby, mimo że ogarniał mnie coraz większy chłód.
– Tom, rzuć ręczniki, chłopaki wracają! – Usłyszałem, kiedy dostrzegłem znajomą postać stojącą na werandzie.
Nie wiedziałem, kiedy dokładnie wyprzedziłem Barda. Nie zważałem na ciężki oddech, którego się nabawiłem. Usiadłem bezwiednie na schodach, na których nadal padał na mnie deszcz. Blondyn dodreptywał powoli do naszej dwójki. Potrafiłem się tylko zaśmiać. Chociaż mój śmiech wydawał mi się okropny, a krople deszczu upadały na mój język, śmiałem się, jak chyba nigdy wcześniej.
– Ześwirowałeś? – Usłyszałem pytanie Margaret, która wychyliła się z domu, żeby zobaczyć, o co właściwie całe to zamieszanie. – Mamo, może on ma gorączkę?
– Nie siedź tak tutaj.
Bard podszedł do mnie. Pomimo własnego wyczerpania podniósł mnie jeszcze ze schodów i zaniósł pod daszek. Nie żebym nie był w stanie tam dojść. Nie wiedziałem, dlaczego po prostu nie pomógł mi podciągnąć się i stanąć.
– Nosisz go jak księżniczkę – prychnęła Margaret.
– Zazdrosna? Znajdź sobie własnego księcia. – Pokazałem jej język, stając z gracją na drewnianej podłodze.
Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się ta wymiana zdań, jeżeli pani Catherine nie wciągnęła nas za przemoczone koszulki do domu i nie wcisnęła fury ręczników w ręce. Deja vu.
– Wycierać się szybko. Zrobiłam już wam po ciepłej herbacie. A ty potem dostaniesz coś przeciw przeziębieniom, bo zaczynasz wyglądać jak trup na baterie. – Pstryknęła mnie palcem w nos.
––––––––––––––––––––––––––
Nie widziałem w ogóle możliwości, bym mógł bez przeszkód spać w salonie...
Okazało się, że okno w naszym pokoju nie zostało zamknięte, gdy zaczęła się ulewa. Praktycznie wszystko w pokoju Barda zamokło, skutkiem czego nie mogliśmy w nimi spać. Wieczorem odbyła się wielka akcja suszenia tego, co wysuszyć się dało. Materace oparliśmy na grzejniki, ale i tak trzeba przy najbliższej okazji wystawić je na dwór. Na razie deszcz nie przestawał lać.
– Nie możesz spać, kocie? – Usłyszałem za swoimi plecami.
– Nie. Przeszkadzam ci?
Z braku lepszego zajęcia przeglądałem portale społecznościowe na komórce. Od razu dopadła mnie Gabriela, która zaczęła wypytywać mnie o różne, niekoniecznie taktowne sprawy, gdy tylko zobaczyła, że jestem akurat online. Miałem ściągnąć sobie jakąś książkę do czytania. Taką, którą uznałbym za bardziej dopasowaną do swojego wieku, no ale średnio mi to wyszło. W każdym razie ekran telefonu, nawet przy najmniejszej możliwej jasności, rozświetlał odrobinę pokój, w którym leżeliśmy.
– Nie, po prostu się obudziłem. – Przewrócił się na brzuch i przysunął do mnie.
Wygasiłem ekran, nie pożegnawszy się ze znajomą. Jutro ją przeproszę. Ewentualnie jej nie przeproszę. Odłożyłem urządzenie na podłogę, bo niespecjalnie miałem na to inne miejsce.
Nie powiedziałbym, że rozłożona wersalka była najwygodniejszym możliwym zastępstwem łóżka. Miałem wrażenie, że sprężyny wbijają mi się w plecy. Poza tym to cholerstwo skrzypiało przy każdym najmniejszym ruchu. Czułbym się już pewniej, śpiąc na podłodze albo nawet przed domem, tam przynajmniej na każdy ruch nie odpowiadałoby mi głośne zawodzenie starego metalu.
Bard trącił mnie w bok. Kolczasta broda musnęła mnie w policzek. Sprężyny zawyły przeraźliwie.
– Co ty...?! – Nie mogłem pozwolić sobie na krzyk, żeby przypadkiem kogoś nie obudzić. O ile zawodzenie wersalki nie zrobiło tego za mnie. Oczywistym było, że zechcę go zrugać, dlatego przyłożył mi rękę do ust. Wolałbym, żeby mnie pocałował, jak już koniecznie musiał mnie uciszać.
Leżałem pod nim. Nie miał większych problemów z przewróceniem mnie na plecy, o czym przekonałem się chwilę temu.
– Nie możesz – syknąłem przez jego palce.
– Nie zrobiłbym niczego wbrew tobie... ale przecież ty się zgadzasz... – mruknął.
Czułem jego wolną rękę powoli zjeżdżającą w dół mojego torsu. Nie wydało mi się to ani odrobinę nieprzyjemne, wręcz przeciwnie oczywiście, co nie zmieniało faktu, że zrobienie tego tutaj, teraz i w niezbyt odpowiednich okolicznościach nie było moim marzeniem.
– Będzie słychać, idioto – stwierdziłem, zanim pogłaskał mnie po brzuchu.
Spróbowałem go od siebie odepchnąć, ale okazał się zbyt ciężki. Oderwał dłoń od mojej twarzy, więc mogłem spokojnie wyzywać go od niewyżytych bezmózgów
– Więc będziesz musiał być ciszej niż zwykle.
Pomyślałem, że żartował, ale bynajmniej nie śmieszyło mnie to. Przecież doskonale wiedział jak zawsze kończyło się moje "bycie cicho". Jeszcze te cholerne sprężyny...!
– Nie... chcę... – stęknąłem. – Przecież wiesz, że nie dam rady.
Blondyn wydawał się w zupełnie nie przejąć moim argumentem. Pocałował mnie leniwie w szczękę, potem zajął się szyją. Czułem, jak jego wargi zostawiają po sobie wilgotne, przyjemnie bolesne ślady, które rano zapewne okażą się cudownie widoczne ku jego uciesze.
– Mówisz, że nie chcesz, ale jesteś podniecony. – Jego własny rozgrzany oddech musnął moje obojczyki.
Chciałbym móc zaprzeczyć, jednak oczywiste reakcje ciała mi na to nie pozwalały. Wiedziałem, że nie byłoby zabawy, gdyby dało się nad nimi po prostu zapanować, jakoś wyłączyć, ale w takich chwilach taka umiejętność wydawała się bardzo pożądana.
– To chociaż zejdźmy z łóżka – poprosiłem go, zaciskając zęby.
Nie zaplanowałem sobie tego, jednak trudno było się oprzeć narastającej ochocie. Do diabła z tymi cholernymi, ciepłymi dłońmi! Nie podobało mi się to, z jaką łatwością krążą po moim ciele, nie przejmując się ani odrobinę towarzyszącym temu hałasem. Chciałbym móc od nich uciec, ale przyjemność, które za sobą niosły, wydawała mi się zbyt duża by zwyczajnie ją odrzucić. Ponadto wszystko wskazywało na to, że na tym się nie skończy.
Bez słowa ześlizgnął się z łóżka. Uniosłem się na łokciach, korzystając z okazji. Chyba się nie rozmyślił, przecież nie może mnie zostawić w takim stanie... Odszukałem go wzrokiem w ciemnym pokoju. Rozłożył się jak panisko na tapczanie pod oknem. Nie mógł oczekiwać, że do niego podejdę. Nie będę nigdzie spacerować ze swoją erekcją, nie byłem aż tak zdesperowany...
... no dobra, byłem. Nie zmieniało to faktu, że nie zamierzałem się nigdzie ruszać, a tym bardziej się przed nim korzyć. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Odzyskałem odrobinę godności, którą odeszła w zapomnienie, gdy tylko mnie dotknął.
Nie mogłem dostrzec wyraźnie jego wyrazu twarzy. Pomyślałem, że jeśli przez chwilę go poignoruję, prędko się do mnie wróci. Usiadłem. Poczułem, jak materac się pode mną zapada. Przez myśl przemknęło mi, że jeżeli wyskoczy pode mną jakaś sprężyna, będą miał darmową kastrację i wcale mi się ta wizja nie spodobała. Nie pozwoliłem sobie jednak, by w panice uciekać z kanapy w trymiga. Ściągnąłem z siebie lekko wymiętą koszulkę.
Przez okno do salonu wpadało niewiele światła. Moja skóra przynajmniej nie wyglądała dziwnie niezdrowo w księżycowej poświacie, chociaż tyle było z tego dobrego. Wyprostowałem plecy, jakby siedział co najmniej na podwieczorku u angielskiej królowej.
Nie musiałem czekać długo, by blondyn poją moją niewypowiedzianą aluzję. Wrócił się do mnie, zrobił to jednak irytująco nieśpiesznie. Schylił się do mnie przez podłokietnik. Oplotłem ramionami jego umięśniony kark. Pozwoliłem mu złapać się pewnie w pasie i podnieść. Całkiem imponowało mi to, że z taką łatwością był w stanie mnie unieść.
– Książe nie chce sobie pokaleczyć stópek? – zażartował kąśliwie.
– Otóż to – mruknąłem, dając się posadzić na tapczanie, na którym siedział przed momentem Bard.
– Słusznie. – Klęknął przede mną. Poczułem się odrobinę niezręcznie, ale nie widziałem powodu by go powstrzymywać.
Siedziałem na tapczanie mniej godnie niż chwilę temu, ale blondynowi nie wydawało się to przeszkadzać. Wodził z wolna palcami wzdłuż mojego golenia. Robił to na tyle delikatnie, że praktycznie łaskotało.
– Są takie gładkie – szepnął. Najwyraźniej dotarło do niego, że musimy być cicho. – Cudne. – Złapał pewniej moją nogę. Powstrzymałem się od wspominania o rzucającej się w oczy bliźnie na moim udzie.
– Gdybyś sobie ogolił, to byś miał takie same – mruknąłem, lekko zbity z tropu.
– To tak nie działa – odpowiedział, składając delikatny pocałunek tuż nad kostką. Nie zamierzałem polemizować, w tej chwili myśli zajmowało mi zgoła co innego. Pomimo krępacji, musiałem przyznać, że wpatrywanie się w swojego kochanka przy tym dość poddańczym zajęciu, wywoływało specyficzne uczucie władczej satysfakcji. Nie przeszkadzałem mu jeszcze przez kilka minut. Pewnie w domu zapanowałaby nieco napięta atmosfera, gdyby ktoś nakrył nas na tym, co właśnie robimy. Chociaż potem będzie tylko gorzej. Bardowi umknął jeden, maleńki szczególik, ale postanowiłem na razie mu o tym nie wspominać.
Sapnąłem, gdy poczułem zęby, ciągnące za delikatną skórę na wewnętrznej stronie mojego uda. Nie spodziewałem się tego. Powstrzymałem chęć odepchnięcia kochanka, która zrodziła się w wyniku zaskoczenia. Pozwoliłem mu dalej robić to, na co miał ochotę, chociaż widok jego głowy między moimi nogami bynajmniej nie pomagał trzymać rządz na wodzy. Pomyślałem, że wydaje mi się, jakby nie dotykał mnie całe wieki, a przecież zaliczyliśmy szybki numerek ledwo przedwczoraj.
Uniosłem głowę do góry i przymknąłem oczy, licząc, że tak bardziej nacieszę się pieszczotami. Westchnąłem, gdy poczułem palce Barda przemykające wyżej przez nogawkę luźnych bokserek, które służyły mi za piżamę, a przy okazji były jedynym pozostałym na mnie elementem garderoby.
W pomieszczeniu rozległo się przerażająco głośne mlaśnięcie. Blondyn oderwał usta od mojej skóry, zostawiając po sobie ślad tuż pod pachwiną. Drgnąłem, kiedy dzięki zdecydowanemu szarpnięciu moja bielizna nagle wisiała gdzieś luzem w okolicy kostek, żeby właściwie zupełnie zapomniana zsunąć się na podłogę.
Nie powinienem czuć się komfortowo, siedząc nagi na tapczanie w czyimś salonie, na otwartej przestrzeni. Trochę osłonięty za sprawą Barda, ale chyba nie na tyle, by o tym wspominać. W każdym razie byłem dość spięty, chociaż może właśnie to tak mnie podniecało. Nie chciałem oczywiście by nas nakryto, ale sama wizja tego wydawała się ekscytująca. Dopóki kochanek nie pocałował mnie zachłannie, nie byłem w stanie przestać zerkać na drzwi co jakiś czas. Trochę żałowałem, że już wstał z kolan, ale nie widziałem potrzeby, by mu to teraz mówić. Poza tym wargi miałem akurat zajęte czym innym. Po co przerywać coś przyjemnego dla jakiejś błahostki?
Oparłem się plecami o okno. Szyba wydała mi się strasznie chłodna, niemalże boleśnie zimna, gdy zetknęła się z rozpaloną skórą. Odsunąłem się szybko. Nie chciałem przypadkiem zostawić na nim podejrzanych śladów, to mógłby być strzał w kolano.
– Jesteś taki pociągający – stwierdził. Oderwał się ode mnie przed sekundą, a już znów przygryzł moją dolną wargę. Strużka śliny przykleiła mi się do podbródka. Nim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, wsunął mi język z powrotem do ust. Nie opierałem się, słowa w tej sytuacji chyba i tak były zbędne. Westchnąłem, gdy trącił kolanem domagające się uwagi przyrodzenie. Odsunąłem się o kilka centymetrów, ale za sobą miałem już tylko szybę. Drgnąłem, gdy ciepłe, silne dłonie pogładziły mnie po żebrach, a potem sunęły opieszale w dół, w kierunku podbrzusza.
– Zejdźmy z widoku – poprosiłem, desperacko próbując przy tym nie poruszać żałośnie biodrami.
– Nie, tutaj jest dobrze. – Jego głos brzmiał na tyle stanowczo, bym nie wchodził w polemikę. Kiedy musnął palcami żołądź, jęknąłem cicho. Zacisnął palce na mojej męskości, czym przypieczętował brak dalszego sprzeciwu.
– Nie będę się tłumaczył z bycia zbyt głośno. Ty będziesz – sapnąłem. – Poza tym...ahhh! – Chciałem warknąć na niego, żeby dał mi się wysłowić do końca, ale zapewne nic by sobie z tego nie zrobił. Złapałem go za odsłonięte ramię. Wbiłem w nie paznokcie zupełnie przypadkowo. – Skończył się nam lubrykant – wydyszałem. – Gdybyś o tym przypadkiem zapomniał.
Zastygł na moment, co poskutkowało też przerwaniem pieszczoty. Z jednej strony to dobrze, przynajmniej nie musiałem się martwić, że dojdę zawstydzająco prędko.
– Poradzimy sobie bez niego, co nie? – mruknął mi do ucha.
– Chyba śnisz! Nie ma nawet takiej opmmmm...!
– Przemyśl to... – szepnął, podgryzając płatek mojego ucha. Zmienił taktykę. Zostawił moją męskość w spokoju, zaczął się za to pastwić nad resztą ciała. Gładził, szczypał, gryzł ze starannością podobną do nastrajania instrumentu.
– ... nie dam rady... – Przyciągnąłem go do siebie za ramiączka koszulki. Przywarłem do jego ust na krótką chwilę, ale blondyn udawał niezainteresowanego pogłębianiem pocałunków. Jawnie się nade mną pastwił, cierpliwie czekając na moją zgodę.
Przybrał taką pozycję, że nie mogłem go dotykać zbyt swobodnie. Nie miałem wielkiego pola do popisu, właściwie jedynym, co mogłem zrobić, było bierne poddanie się jego pieszczotom i zaczepkom. Podniecenie zdawało się narastać we mnie coraz bardziej, stawało się niemal boleśnie niezaspokojone.
Wydawałem z siebie cichy dźwięk przypominający skomlenie. Ciężko było mi powiedzieć, czy lubiłem, gdy Bard przejmował nade mną kontrolę zupełnie, czy też nie. Odrobinę mnie to przerażało. W życiu, właściwie odkąd pamiętałem, zdany byłem na czyjąś łaskę i niełaskę. W łóżku często zdarzało się to samo. Bard nie mógł tego wiedzieć, ale zabawa, którą zaczął, kojarzyła mi się nie najlepiej. Starałem się myśleć, że przecież nie zrobiłby mi nigdy żadnej krzywdy, jednak odrobina strachu przeplatała się z jego pewnymi ruchami.
Zapytałem się go cicho, czy nie ma może wazeliny czy czegoś podobnie tłustego, ale po krótkim zastanowieniu zaprzeczył. Skrzywiłem się trochę. Zawsze można było wyjść z sytuacji w nieco innym stylu, jednak niepełny stosunek zapewnia trochę mniej wrażeń. Nie żebym twierdził, że ogół sytuacji nie dostarczał mi ich wystarczająco dużo.
– A ten krem? – Złapałem go stanowczo za nadgarstki, przez co udało mi się unieruchomić na chwilę jego zachłanne łapy. – Do rąk – doprecyzowałem. Mózg nie chciał pracować, co innego miało służyć za autopilota. – Masz go jeszcze?
Pokiwał głową.
– Myślisz, że się nada?
– Nie wiem, to tobie podobno tak bardzo na tym zależy. Przynieś go tutaj. – Zamierzałem skorzystać z okazji na momencik przerwy.
Bard zrobił mało zadowoloną minę, ale po chwili odsunął się ode mnie i dźwignął na nogi. Miło było dowiedzieć się, że nie tylko ja byłem skrajnie wręcz podniecony. Zsunąłem się z tapczanika na podłogę. Nie chciałem przypadkiem trwale pobrudzić jakiegoś z kocyków czy którejś z poduszek na nim zalegających. Trochę się spociłem, ale starałem się tym nie przejmować. Dywan przylepił mi się do kolan, ale nie przeszkadzało mi to za bardzo. Można było przywyknąć w te upały.
Blondyn wrócił z łazienki niosąc granatową, niebieską puszeczkę. Wyglądał na trochę rozczarowanego, ponieważ zdążyłem się trochę pozbierać i przed nim osłonić.
Wystawiłem rękę. Dziwnie się rozdrażniłem, pewnie z powodu skumulowanego napięcia. Blondyn patrzył się uważnie, jak odkręcam niewielkie wieczko, zupełnie jakby to było niecodziennym zjawiskiem. W środku znajdowało całkiem sporo białej substancji, więc gdyby nadawała się na zastępstwo dla lubrykantu, byłoby świetnie. Nabrałem odrobinę na palec i uniosłem niepewnie do ust. Raczej nie przychodziło mi wcześniej sprawdzać podobnych rzeczy. Nie spodziewałem się, że maź będzie zupełnie pozbawiona smaku, bo pachniała dość intensywnie. Chodziło jedynie o to, żeby nie zapiekła w język. W takim wypadku by się nie nadawała. Nie marzyło mi się lizianie kremu do rąk, kazałabym to zrobić Bardowi, ale po jego minie wnosiłem, że chyba nie łapał po co to zrobiłem.
– Powinien się nadać – stwierdziłem, jednak nie byłem do takiego rozwiązania stuprocentowo przekonany. Roztarłem resztkę mazidła między palcami.
Trochę straciłem wątek. Po prostu przypomniało mi się, że właściwie siedzę nieubrany na środku salonu pieczołowicie wystrojonego i wysprzątanego przez mamę Barda. Najwyraźniej stwierdził, że znów pomoże mi o tym zapomnieć.
Przychylił się w moją stronę i pocałował, tym razem ostrożniej i powolniej. Nie próbował przestawiać moich rąk, którymi zgrabnie się zasłoniłem w międzyczasie. Chwilę później leżałem pod nim, przewrócony na dywan. Włókna łaskotały mnie w plecy. Stanowiły doskonały kontrast między ciemnymi włosami, które lekko na niego opadły.
Złapałem za krawędź koszulki blondyna i ściągnąłem mu ją przez głowę. Jego fryzura nabrała przez to jeszcze bardziej chaotycznego ułożenia niż zwykle. Do bokserek już nie dosięgałem, ale nie musiałem się ich pozbywać, by poczuć stwardniałą męskość swojego kochanka. Ocierał się niespiesznie, wręcz leniwie, o moje własne przyrodzenie. Jego ciepły oddech owiewał malinki, na które teraz pewnie miał cudowny widok. Ręce, z braku innego zajęcia, zawędrowały na ramiona blondyna. Palcami natrafiłem na ślady, które zostawiłem jakiś czas temu na jego plecach. Starałem się nie orać paznokciami więcej tych wyrzeźbionych łopatek. Krępowało mnie to, że było te bruzdy widać, kiedy ściągał koszulkę. Nie słyszałem, żeby blondyn uskarżał się na głupie komentarze ze strony współpracowników, aczkolwiek wydawało mi się, że je słyszał od czasu do czasu.
– Zajmiesz się tym czy mam to zrobić sam? – zapytałem.
Oczy miałem zamknięte, chociaż przez to czułem się bardziej niepewnie. Nie mogłem przestać myśleć o tym, że zaraz któreś z rodziców Barda albo Meg, może wyjść z pokoju i zastać nas obściskujących się na dywanie.
– Jesteś spięty. – Pogłaskał mnie po boku. – Musisz się odrobinę bardziej rozluźnić. – Złożył delikatny pocałunek na obojczyku.
Nie umiałem się zrelaksować, kiedy się we mnie wpatrywał. Bałem się, że zrobię jakąś głupią minę, którą zauważy. Nie lubiłem, gdy patrzył na moją twarz, kiedy się ze sobą kochaliśmy. Zazwyczaj udawało mi się tego unikać, ale czułem się okropnie, kiedy nie wychodziło i potem nie mogłem patrzeć mu rano w oczy. Nie wiedziałem, dlaczego dokładnie tak się działo.
– Dobrze – mruknął, najwyraźniej poczuwszy, jak rozluźniłem pod nim mięśnie. – Tak lepiej.
Odetchnąłem głęboko. Odruchowo zerknąłem w stronę drzwi obydwu sypialni, jakbym upewniał się, że nadal są zamknięte.
Drgnąłem. Palce pokryte kremem powędrowały sobie wzdłuż mojej pachwiny, niczym się nie frasując. Wydały mi się strasznie zimne w przeciwieństwie do gorącego języka blondyna, który wodził nim wokół mojej grdyki.
– Sza... lenie... – sapnąłem. – ... zły... nah!
Nie spodziewałem się, że wsunie palce tak szybko. Uniosłem odruchowo biodra, ale przytrzymał mnie wolną ręką tak, bym nie mógł uciec.
– Boli?
– N-nie... chyba... daj mmnnnn!
– Pamiętaj, że mieliśmy się zachowywać cicho – powiedział. Nie cierpiałem, kiedy on nadal był w stanie coś wyartykułować, a mnie przychodziło ciężko wydukanie dwóch słów.
Jak na komendę przygryzłem wargę, co stłumiło część moich niegłośnych pojękiwań. Bardowi musiało się to nie spodobać. Przejechał nieśpiesznie językiem po moich zębach. Musiał się przy tym pochylić odrobinę bardziej, przy czym otarł się brzuchem o moje przyrodzenie. Jęknąłem przeciągle.
Zabrałem dłonie z ramion mężczyzny i zakryłem sobie nimi usta. Wydawało mi się, że nie uciszyło mnie to ani odrobinę. Z gardła nadal dobywały się mruknięcia i stęknięcia dopasowane do rytmu, w jakim palce Barda się poruszały.
– Przyjemne?
– ... jasssne... – syknąłem. – .. chcesz spróbować?
– Hah, może innym razem.
Krem sprawdzał się lepiej niż się spodziewałem przynajmniej na razie. Liczyłem, że nie miał niczego podejrzanego w składzie, nie kwapiłem się, żeby to sprawdzić. Cóż, najwyżej umrę, to się zdarza przy improwizowanym seksie, miałem co do tego pewność.
Starałem się uspokoić oddech. Czasem miałem wrażenie, że zaczynałem go tracić, dlatego uważałem na niego. Blondyn szarpał się przez moment z moimi nogami, próbując je ułożyć w jakiś dogodny dla nas obu sposób. Mógł mnie ułożyć jak dziecko szmacianą lalkę, zważywszy na swoją siłę i mój niewielki opór.
Próbowałem monitorować sytuację, ale powoli traciłem kontakt z rzeczywistością. Uczucie podobne do temu, które towarzyszy wysokiej gorączce.
– Już... teraz....
Nie pytał o pozwolenie, dlatego postanowiłem mu je zakomunikować. Odwróciłem głowę w bok, tak żeby na niego nie patrzeć. Uda miałem umazane na biało, podbrzusze trochę też. Nie martwiłem się na razie o zapaćkanie dywanu. Jeszcze dłuższą chwilę rozciągał mnie palcami, jakby wątpił w skuteczność mojego pomysłu. Patrzył się na mój drgający nerwowo brzuch i falującą nieregularnie klatkę. Wiedziałem to.
Stłumiłem jęk, kiedy się we mnie powolnie wsunął. Wydał się większy niż zwykle.
– Mnyh...
Przyciągnął mnie jeszcze bliżej siebie. Trzymał mnie stanowczo w pasie, ale nie zaczął się poruszać. Może przez krem czuł się niekomfortowo? Jego zapach zaczynał trochę drażnić w nos, ale nie na tyle, by nie można było tego zignorować.
Nie zamierzałem ruszyć biodrami samemu, zresztą w tej pozycji nawet nie miałem jak tego zrobić. Oplotłem go nogami wokół torsu. Zerknąłem na niego. Wyglądał, jakbym przed chwilą wyrwał go z zamyślenia.
– Ah!
Poruszył się we mnie dziwnie gwałtownie. Plecy chyba obtarły mi się o dywan, bo skóra na nich zapiekła.
– Wybacz. – Schylił się i przytulił mnie.
Wzdychałem raz za razem. Jego ruchy były nieznośnie wolne, doprowadzające do słodkiego szaleństwa. Straciłem oddech, kiedy mnie pocałował. Nie chciałem jeszcze dochodzić, ale brakowało mi niewiele. Wystarczyło, że musnął mocniej moje przyrodzenie napiętym brzuchem, a już mu je ubrudziłem. Bardzo często szczytowałem przed nim. Musiał się o to starać w przeciwieństwie do innych kochanków, których miewałem.
– Nie zasypiaj tylko tak jak zwykle. – Usłyszałem gardłowy chichot. – Jeszcze nie skończyłem.
Dał mi chwilę na złapanie oddechu, a potem mnie obrócił. Erekcji w gruncie rzeczy nie straciłem, więc nie potrzebowałem dłuższej przerwy.
– Przepraszam, obtarłem ci plecy – mruknął mi w kark, wsuwając się z powrotem.
Nie odpowiadałem mu, bo wyrwie mi się jakiś zbyt głośny dźwięk. Nie miałem siły trzymać nóg prosto. Miałem wrażenie, że za moment mi się rozpuszczą. Czoło opierałem na jednym przedramieniu. Włosy przykleiły mi się do karku i pleców. Blondyn zaczesał wszystkie na jedną stronę, więc znów spłynęły na podłogę. Pogłaskał mnie dłonią po plecach wzdłuż kręgosłupa. Zadrżałem.
Liczyłem, że nie przesadzi. Naprawdę bałem się demaskacji, a zachowywanie się w miarę cicho naprawdę kosztowało mnie wiele wysiłku.
Podgryzł mój kark, a potem ramię. Wykonywał przy tym powolne, okrężne ruchy biodrami, co wystarczyło, by wywoływać u mnie przyjemne drgawki.
– Zawsze jesteś taki wrażliwy, gdy już dojdziesz – szepnął mi praktycznie do ucha.
– Stul... pysk...
Wyprostował się, a przynajmniej tak to odczułem. Nie zdziwiłem się szczególnie, gdy poczułem zdecydowane pchnięcie, ale nie byłem na to przygotowany. Uciekł mi niezduszony jęk, a potem następny. Kolejny już opanowałem, co najwyraźniej blondynowi nie odpowiadało do końca. Chyba chciał ich koniecznie posłuchać, bo jego ruchy stawały się coraz silniejsze. Uchyliłem zamknięte powieki, chciałem na niego zerknąć znad swojego barku, ale nie mogłem. Przed oczami wirowały mi mroczki. Walka o oddech stawała się coraz bardziej wyczerpująca, a z drugiej strony było mi tak cholernie przyjemnie.
Słyszałem sapanie Barda, więc wnosiłem, że jemu również jest dobrze. Chciałem, żeby już skończył. Nie martwiłem się już, że ktoś nas najdzie, byłem zbyt zaabsorbowany rozkoszą.
––––––––––––––––––––––––––
Obudziłem się rano, akurat wtedy, gdy wszyscy wychodzili do pracy. Czułem się jakby mnie kombajn wymłócił, prawdopodobnie wyglądałem nielepiej. Kołdrę miałem przy samym nosie i trzymałem ją kurczowo ramieniem, żeby w razie czego nie można było dostrzec okazałych, czerwonych śladów rozsianych po moim dekoldzie. Nie wiedziałem, że właściwie na ramieniu miałem ślady po zębach, ale kto by się tam tym przejmował.
Słyszałem, jak Catherine żegna się z mężem. Rozmawiała też o czymś z Bardem, ale zbyt bardzo chciało mi się spać, żeby próbować wyłapać temat ich rozmowy. Z kuchni dobiegł mnie miły zapach pożywnego śniadania, ale nawet dla niego nie chciało mi się zwlec z łóżka.
Przekręciłem się na drugi bok przy akompaniamencie sprężyn. Od wysokiego dźwięku, który z siebie wydały zabolały mnie uszy. Obiecałem sobie, że nigdy więcej nie będę tutaj spał.
– Dzień dobry, kocie. – Kolejny dźwięk potencjalnie przyprawiający o ból głowy. – Przynieść ci coś ciepłego do picia?
Pokiwałem powoli głową w odpowiedzi. Nie zamierzałem jeszcze wstawać, ale chętnie wypiłbym herbatę. Może po niej pójdę spać do innego łóżka, żeby odespać nockę w trochę lepszych warunkach. Bard wydawał się rześki tak jak co rano, niech go diabli...
Usłyszałem jak coś łupnęło o podłogę na górze. Pomyślałem, że to pewnie dzieciaki szykują się do śniadania. Przeczuwałem nici z dalszego spania. Niemożliwym wydało mi się, że też wstawałem o takich nieludzkich porach w ich wieku. Nie w wakacje, chyba by mi musiało odbić. Chociaż nie musiałem też w ich wieku wstawać na śniadanie. Z czasem wszyscy przestali się przejmować, czy chodziłem głodny bądź nie.
– Zapytaj się Sebastiana, czy chce zjeść bajgla albo gofra, bo nie wiem, czy mu zostawiać.
––––––––––––––––––––––––––
Okay... w porządku... jest dziesięcioletnią, jeżeli dobrze pamiętam, dziewczynką... musi się na tym znać...
– Masz strasznie ciężkie te włosy. – Usłyszałem wysoki głosik gdzieś nad swoją głową.
– Mnie się wydają w porządku – odpowiedziałem bez przekonania. Jeżeli Margaret miała w zasięgu ręki nożyczki, za moment mógłbym skończyć z łysym plackiem w miejscu włosów, dlatego uważałem, żeby przypadkiem jej nie zdenerwować.
– Bo się nie znasz – stwierdziła pewnie. – Przynajmniej kolor jest ładny. Zazdroszczę, ja swojego nie lubię. Najchętniej przefarbowałabym na jakiś ciemny, bo te blond kudły są okropne, ale mama mówi zawsze, że to nie dla dzieci, bla bla bla... Trzymaj ten łeb prosto, bo jak wyjdzie krzywo, to będziesz marudził. – Ustawiła moją głowę tak, jak uznała za stosowne, po czym kontynuowała swoją paplaninę.
Bard z chłopcami poszli pomóc budować bazę na drzewie obok domu jakiegoś innego dzieciaka, więc zostałem z Margaret praktycznie sam w domu. Pan Thomas ucinał sobie drzemkę w sypialni, a pani Catherine wyszła do koleżanki. Pozmywałem po śniadaniu, tak jak mnie o to poproszono, a potem właściwie nie miałem co ze sobą zrobić, więc przystałem na propozycję znudzonej dziewczynki.
– Poszłabym już do szkoły – mruknęła, dzieląc moje włosy na równe części, a przynajmniej wydawało mi się, że tak właśnie powinna zrobić. – Nie mam w okolicy koleżanek – ciągnęła, ale na szczęście nie za mojej kosmyki.
Szkoda, że Bard nie umiał zaplatać warkoczy. Gotów byłbym przyznać, że czesanie przez kogoś wydawało mi się całkiem przyjemne. Nawet jeżeli miziała mnie lokalna wredota. Większa ode mnie, byłem skłonny oddać jej ten tytuł.
– Zawiążę ci kokardkę. Nie mam innej niż różowa, ale powinna ci pasować. Będzie fajnym akcentem, bo masz czarną koszulkę. Pomarańczowa też powinna pasować, no ale nie mam. – Pacnęła mnie kilka razy w głowę. – Możesz iść się przejrzeć, ale w sumie możesz wierzyć na słowo, że wyszedł w porządku. Nie po to ćwiczyłam pół życia na lalkach i głowach do stylizacji, żeby polec przy czymś tak elementarnym. Szkoda, że z twarzą nic się już nie da zrobić. Dlatego też zostawiłam ci tę grzywkę z przodu, bo inaczej miałbyś jeszcze dłuższą. – Właściwie chyba mnie obraziła, ale przynajmniej faktycznie odniosłem wrażenie, że zna się na rzeczy.
– Co robicie? – zapytał Bard, który wrócił właśnie do domu. Chłopców musiał gdzieś po drodzę zgubić, a przynajmniej nie kręcili się w tej chwili wokół niego.
– Bard, czy coś jest nie tak z moją twarzą? – wypaliłem bez zastanowienia, na co Margaret czmychnęła z pola widzenia.
– W sensie? – Zdziwił się trochę, ale nie skomentował braku odpowiedzi na własne pytanie. – Co miałoby być z nią nie w porządku?
– No nie wiem! Cokolwiek!
– Smark znowu nawciskał ci kitów? Przecież ci mówiłem, że masz się jej nie słuchać, odkąd ci powiedziała, że masz niezgrabne łydki. Masz zajebiste łydki! Pyszczek też. – Nadal siedziałem na podłodze, więc gdy blondyn do mnie podszedł odsunąłem się trochę do tyłu. Zwyczajowe środki bezpieczeństwa, nie chciałem przypadkiem oberwać kolanem.
Usiadł na kanapie w miejscu, gdzie jeszcze chwile temu siedziała jego siostra.
– Jaki fajny. – Usłyszałem za swoimi plecami, a za moment Bard złapał za zapleciony warkocz i pociągnął za niego lekko. – Czad! Chociaż ta kokardka taka sobie. Wolałbym zieloną albo niebieską.
– Wolałbym bez kokardki – stwierdziłem, tracąc jakoś dobry nastrój. Oparłem się po części o kanapę, po części o nogę blondyna.
– Co z twoim humorkiem? Przed chwilą przecież był jeszcze w porządku. Seb? – Puścił moje włosy. – Przejmujesz się tym, co mówi Maggie? Daj spokój, to tylko wredny dzieciak. Mówiłem ci już, co myślę o twoim podejściu do krytyki wyglądu, prawda?
– Yhym... że jestem przewrażliwiony...
Właściwie dopiero od niedawna zacząłem zwracać uwagę na komentarze dotyczące mojego wyglądu. Przedtem nie za bardzo się tym interesowałem. Nigdy nie ubierałem się źle, w moim mniemaniu, ani też nie miałem niczego konkretnego do zarzucenia swojemu ciału (poza tym, że czasem wymagało zbyt wiele snu). Odkąd jednak zaczęło mi zależeć na aprobacie ze strony swojego kochanka, zacząłem martwić się, że coś jest ze mną nie halo, gdy tylko usłyszałem jakiś przytyk. Nieważne, czy wpleciony był w żart, czy też wyłonił się z głowy kilkunastolatki. Chciałem wyglądać możliwie jak najlepiej, dlatego każdą uwagę musiałem przeanalizować.
– Jesteś na tyle przystojny, żeby nie musieć się przejmować czyjąś opinią.
– Ciężko cię uznać za kogoś obiektywnego – mruknąłem.
Jeśli nawet teraz tak uważał, to będąc świadkiem niezbyt pochlebnych komentarzy na temat mojej urody, mógł zacząć wątpić, by ostatecznie zmienić zdanie. Nie czułem się zbyt dobrze, wątpiąc w szczerość słów blondyna. Nigdy mnie jak dotąd nie oszukał. Przywiązałem się do niego, chociaż nie zamierzałem, bo z przywiązywania się do kogoś wynikły mi w życiu same problemy. Zrobiłbym naprawdę wiele, aby zatrzymać jego względy wyłącznie dla siebie. Przez takie przekonanie mógłbym się nabawić wielu kłopotów, których i tak się spodziewałem, godząc się na taką relację. I tak była mniej ułomna niż mogłem się spodziewać po moich możliwościach. Powinienem sobie ją dopisać do listy życiowych sukcesów, gdybym taką miał.
Miałem powiedzieć coś mądrego, ale Bard zamachnął warkoczem w powietrzu i straciłem wątek.
– Kupię ci jakieś ładne gumki jutro, jak będę wracać. Chyba że wolisz różowe kokardki i gumki z biedronkami. Ja nie oceniam. – Zaśmiał się.
– Poproszę jakieś ciemne i możliwie niekolorowe.
Zwróciłem wzrok w jego stronę, odchylając głowę do tyłu. Ułożył mi dłonie na szczęce, nie jednak na tyle mocno, by trzymać ją w miejscu lub tym bardziej ciągnąć w dół.
– Za jakiś czas będę musiał wracać do siebie – mruknąłem, pozwalając wrócić mięśniom karku do bardziej naturalnej pozycji.
– Pamiętam. – Blondyn westchnął ciężko i również jakoś stracił humor. – Cieszysz się, że ci wróci nauka?
– Chyba tak. Powoli zaczynam bez niej głupieć.
– Będę pilnował, żebyś się nie zaharował
– Nie wątpię.
Chciałbym móc zabrać Barda ze sobą, ale wiedziałem, że to nie możliwe. Nie wspominając o czymś tak zmiennym jak miejsce pracy barda, moje mieszkanie było zbyt małe dla dwóch osób. Mógłbym poszukać czegoś większego... nie, nie! Chwila stop! Potrzebują go tutaj, nie mogę go stąd teraz zabrać dla własnego widzimisię.
– Będę cię odwiedzał. Przynajmniej się postaram. O ile nie będzie ci po przeszkadzać.
– Nie powinno, tylko ostrzegaj.
– Jasne. W razie czego masz zaproszenie na święta. Mówię ci z wyprzedzeniem, bo jeżeli nie przyjedziesz mama ściągnie cię tutaj osobiście. Uważaj, bo jeszcze cię adoptuję, zanim zdążysz zauważyć.
– Postaram się jakoś zorganizować czas.
Pan Thomas przestał już drzemać. Minął nas w drodze do kuchni. Chyba niespecjalnie zdziwiło go to, że siedzę na podłodzę przed kanapą, a jego syn bawi się moimi włosami. Jedynym komentarzem jakim nas uraczył było dystyngowane poruszenie okazałym wąsem. Czy to oznaczało niewerbalną aprobatę, czy to był jedynie tik nerwowy?
––––––––––––––––––––––––––
Nigdy wcześniej nie przygotowywałem tortu. Nie miałem dla kogo, a nawet jeżeli chciałbym zjeść coś słodkiego, to nie dałbym rady zjeść samemu takiej kalorycznej bomby. Próbowałem wykręcić się od pieczenia, ale pani Catherine stwierdziła, że muszę, bo to dla Barda. Wyciągnęła na wierzch argument, że nie wypuścił mnie z domu po prezent, a przecież coś musiałem mu dać, więc jednym słowem nie miałem wyjścia.
Ze skleceniem kakaowego, słodkiego biszkoptu nie miałem większego problemu,ale nie chciałem robić niczego więcej bez instrukcji specjalistki, która gdzieś mi zniknęła. Mieliśmy to zrobić razem, a ona gdzieś poszła. Wyłożyłem biszkopt na drewnianą deskę, żeby sprawdzić, czy nie zrobił się zakalec. Jak się zrobił, to ja to pieprzę. Nie nadawałem się do takich zadań, już wolałem zajmować się obiadami.
– No super, cudny jest. Wybacz, że tak zniknęłam, chłopacy wjechali mi rowerem w rabaty – powiedziała, wbiegając do kuchni. – Teraz zajmiemy się musem. Myślałam, żeby przełożyć biszkopt tortem czekoladowym, a boki przyozdobić orzechowym, co ty na to?
– Powinno wyjść dobrze... – ... o ile ja nie będę tego robić.
– Wstaw mi na kuchenkę garnek z wodą, to będziesz wolny, dopóki nie skończę. Od przekładania mi się nie wymigasz. – Zrobiłem, jak kazała. Nie miałem innego zajęcia na tę chwilę, więc zostałem z nią w kuchni. Kazała mi nie wrzucać póki co okrągłej formy, w której piekł się brązowy biszkopt, do zlewu. – Możesz go pokroić przy okazji, dasz sobie radę? Weź sobie jakiś długi nóż z tamtej szuflady. – Wykonała jakiś bliżej nieokreślony ruch ręką, w jakimś sobie znanym kierunku, a że zajęła się przygotowywaniem słodkiej masy, nie przeszkadzałem jej pytaniami i poszukałem samemu.
Wpatrywałem się, jak kręci się po kuchni, zręczęcznie wyciągając z szafek i lodówki różne rzeczy i zgrabnie wracając z powrotem do rondelka z gotującym się płynem. Mieszała go spokojnie drewnianą łyżką. Nuciła pod nosem którąś z piosenek Adele, nie zwracając na mnie zbyt dużej uwagi. Tak przynajmniej mi się wydawało.
Podzieliłem biszkopt na trzy równe części. Taka liczba chyba była całkiem optymalna, a warstwy wyszły równe, więc uznałem, że spisałem się nieźle.
Usiadłem przy stole przed wysłużoną stolnicą. Teraz zacząłem się martwić tym, że nie miałem żadnego prezentu dla Barda. Co prawda powiedział, że niczego nie chce, jednak było niezręcznie niczego mu nie zaoferować w urodziny. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że urodził się w sierpniu, nie przygotowałem się szczerze. Nie przywiązywałem zwykle uwagi do takich dat. Być może powinienem był zapytać, ale właściwie nigdy o czymś takim nie rozmawialiśmy. Gorzej jeżeli się okaże, że on od dawna już znał moją datę urodzenia.
Westchnąłem mimowolnie.
– Nie przejmuj się, Bardek nie oczekuje od ciebie żadnego prezentu. Wystarczy mu to, że zostałeś tutaj na tyle czasu. Zanim przyjechałeś, cały czas chodził jakiś taki nachmurzony i nic mu się nie chciało. W sumie trochę się dziwię, że nie uznałeś go za zbyt starego dla siebie. Rozumiesz, co mam na myśli? – Obróciła się. Po moich zaczerwienionych uszach wywnioskowała, że wiedziałem, o co jej chodziło. – Wiesz, nie chciałabym, żeby ci się znudził w przyszłym roku, chociaż zdaję sobie sprawę, jak ciężko jest z nim czasem wytrzymać... to Bard, okay? Wszystkie moje dzieciaki wiedzą, jak dać w kość. Szczerze mówiąc, nie byłam do końca przekonana do ciebie, kiedy przyjechałeś. W styczniu, kiedy wrócił do domu z miasta, wydawał się być strasznie przybity. Nie wiedziałam, co się stało, ale mogłam się domyślać. – Nie przeszkadzałem jej w ciągnięciu swojego wywodu, tylko grzecznie słuchałem. – Martwiłam się o niego, bo nigdy jakoś nie mógł sobie nikogo znaleźć. Myślałam, że jest romantykiem i po prostu czeka na kogoś odpowiedniego. Nie zamierzałam go poganiać, ani nic podobnego, chciałam tylko, żeby był szczęśliwy. Potem się wyrwał z domu, nie wyjaśniając mi właściwie niczego, i pognał do ciebie, jak mogłam wnioskować. Spodziewałam się, że może stracił głowę dla jakiejś dziewczyny, ale kiedy przyjechałeś na początku wakacji, wiedziałam, że się trochę pomyliłam. – Zerknęła na mnie. – Chyba nie myśleliście sobie, że tak po prostu tego nie zauważę? Nie jestem jak Thomas – prychnęła.
Ściągnęła garnek z kuchenki, a potem kontynuowała monolog. Wstrzymałem się od napomknięcia, że nie wydawało mi się, abym był pierwszym kochankiem jej syna. Może nie powinna tego wiedzieć. Chyba właściwie wolałem słuchać, niż udzielać swojej opinii na ten temat. Poza tym kobieta chyba oczekiwała, że będę jej słuchać, zamiast paplać.
– Nie chcę, żebyś myślał, że mam coś przeciwko tobie. Nie chcę też wymuszać na tobie żadnych obietnic, ale jeżeli masz sobie znaleźć kogoś innego po wakacjach, to lepiej zostaw go w spokoju teraz, zamiast krzywdzić go potem. – Spojrzała na mnie. Oczekiwała ode mnie odpowiedzi.
– Nie zamierzam... – stwierdziłem, wpatrując się w stół.
Nie kłamałem. Nie zamierzałem go opuszczać. Nie wiedziałem, kiedy dokładnie życie z nim zaczęło być bardziej wygodnie, niż życie samemu. Niemniej jednak studia pochłoną mi masę czasu, kiedy tylko od nowa się rozpędzą, więc nie będę mógł mu go poświęcać tak dużo, jakbym chciał. Pewnie będę z nim rozmawiać przez telefon i wymieniać się wiadomościami, ale nie mógłbym wpadać tutaj z wizytą co tydzień.
– Skoro już to ustaliliśmy, zrobimy drugi krem– zarządziła rezolutnie, jakby w ogóle poważna rozmowa z przed chwili nie miała miejsca.
Catherine chyba trochę mnie przybiła. Bynajmniej nie wymaganiami, które miała w stosunku do mnie. Po prostu jakoś zabolał mnie przewlekły brak zainteresowania ze strony rodziców. Mimo że to było lepsze, niż kwestionowanie moich życiowych decyzji, zachowania i całej reszty pierdół, które się na mnie składały, zrobiło mi się trochę smutno, bo nikt nie przejmował się szczególnie, co takiego się ze mną dzieje.
––––––––––––––––––––––––––
Widziałem, że Bard kręci się niespokojnie koło lodówki, jakby chciał już dobrać się do tortu. Nie tylko on zresztą, cała reszta blond gromadki kręciła się po kuchni od czasu do czasu, najwyraźniej szukając w niej szczęścia albo wczorajszego dnia. Próbowałem pilnować, żeby jutrzejszy deser nie zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Przypominało to jak odganianie uciążliwych much.
– No dobra, dobra! Idę już sobie! Ale cholerka, to przecież z założenia dla mnie, dlaczego muszę czekać do jutra?
– Twoja mama powiedziała, że ma stać w lodówce dobę, ja się tego nie odważę podważyć. Rób, jak chcesz – rzuciłem, sprawdzając rozkład pociągów na komórce.
Powoli zbierałem się do powrotu. Moje rzeczy znikały z widoku i lądowały w torbie, subtelnie zapowiadając mój wyjazd. Kiedyś w końcu trzeba było wrócić na swoje śmieci, a potrzebowałem jeszcze trochę czasu, żeby doprowadzić ściany w łazience do porządku, nim zacznie się rok akademicki. A jeżeli miałem zająć się nimi, mógłbym odmalować też resztę ścian.. Zależało mi, żeby Bard się o tym nie dowiedział, bo jeszcze zacząłby nalegać, by pojechać ze mną i mi pomóc. Chciałem to zrobić sam, a poza tym zaczynałem potrzebować chwili wyłącznie dla siebie. Bez innych ludzi dookoła.
Kuchnie zalało pomarańczowe światło zachodzącego słońca. Chętnie wybrałbym się na spacer, ale o tej porze chyba zeżarłyby mnie komary. Dla własnego komfortu wybrałem siedzenie za szybą. Jeszcze mnie te cholerny nie zdążyły mnie pokąsać, chyba cudem, więc niech nic się nie zmienia pod tym względem.
– Robię kawę, też chcesz?
– Nie, odpuszczę tym razem – odpowiedziałem, po tym jak udało mi się oderwać wzrok od widoku za oknem. – Chociaż może taką z lodem i bitą śmietaną... – Żeby nie uległo to wątpliwości, nie był to żaden podtekst. – To jednak chcę.
– Dobra. Zrobię ci w tej śmiesznej szklance.
Bard postawił przede mną kolorowe naczynie wypełnione ciemnobrązową kawą rozpuszczalną. Resztę skomponowałem sobie sam. Dosypałem dużo cukru i dorzuciłem kilka kostek lodu wydłubanych ze pojemnika z zamrażarki. Dolałem mleka, a całość zwieńczyłem bitą śmietaną, tak jak sobie zażyczyłem.
– Wygląda tak wspaniale, że można by robić jej zdjęcia – zażartował Bard, siadając przy stole ze swoim kubkiem.
Nie zwróciłem szczególnej uwagi na jego... przytyk?... komplement? Zająłem się podjadaniem bitej śmietany łyżeczką. Gdyby jeszcze polać ją tym sosem czekoladowym albo dodać jakąś dobrą posypkę, wyglądałaby prawie jak wyciągnięta z kawiarni.
– Na pewno nie ma niczego, co mógłbym ci wręczyć albo zrobić dla ciebie w ramach prezentu? – Przez moment siedzieliśmy w ciszy, którą swoim pytaniem przerwałem dość niechętnie.
– Mówiłem ci, że nie potrzeba mi od ciebie żadnych prezentów. – Westchnął ciężko, zupełnie jakby był zirytowany, więc pozwoliłem ciszy ponownie zapanować w kuchni. – Jeżeli chcesz mnie czymś uszczęśliwić, powiedz mi, że mnie kochasz. – Musiał się bardzo postarać, żeby powiedzieć to od niechcenia. Wydawało mi się, że znam go na tyle dobrze, że mogłem przypuszczać, że to tylko gra pozorów. Blondyn zajął się swoją kawą i właściwie nic więcej nie dodał.
Zastanawiałem się przez chwilę, czy powinienem coś odpowiedzieć, czy po prostu spełnić jego życzenie. Coś podpowiadało mi jednak, by nie robić tego tak od razu. Nie chciałem się z nim droczyć, ale mógłbym się czegoś dowiedzieć, korzystając z sytuacji. Wziąłem też pod uwagę możliwość przemliczenia reszty wieczoru, ale chyba najlepiej byłoby ją odrzucić.
– Nie mówiłem ci tego wcześniej? – zapytałem, mieszając jasnobrązowy płyn łyżeczką. Kostki lodu już dawno się rozpuściły.
– Nie przypominam sobie – mruknął.
Końcówki dwóch warkoczy zwisały smętnie nad stołem. Margaret zaplatała mi je codziennie, ale najbardziej polubiłem te, które nazywała bokserskimi. Nie rozumiałem, skąd wzięła się ich nazwa, ale dzisiaj nosiłem je dumnie przez cały dzień, aż do teraz. Teraz po prostu sobie wisiały. Przełożyłem ich końcówki przez ramiona, żeby pozbyć się ich z pola widzenia. Rozpraszały mnie.
– Wiesz, że nie lubię mówić o uczuciach... – zacząłem – .. ani ich okazywać.
– Pamiętam o tym, dlatego pomyślałem, że mógłby z tego być fajny prezent.
– Rozumiem... – odpowiedziałem niepewnie. Nie wiedziałem, czy chciał usłyszeć to teraz, czy jutro, czy przy wszystkich, żeby jeszcze było zabawniej. Utopiłem tę myśl w chłodnym napoju. Że też musiałem się dopytywać, gdybym siedział cicho, nie doszłoby do tej niezręcznej sytuacji.
Bard sączył z wolna swoją kawę, a ja wpatrywałem się uparcie w okno.
– Czuję się niekomfortowo, bo nie wiem właściwie, jakie uczucia do mnie żywisz. To chyba nic dziwnego, że chce się wiedzieć, co ktoś do ciebie czuje, prawda? – Pokiwałem głową. Nadal unikałem kontaktu wzrokowego z blondynem. Wydawało mi się, że się na mnie gniewa, więc nie chciałem choćby zerknąć na jego twarz. – Towarzyszy mi niepokój, bo boję się, że mnie zostawisz.
Przecież moje słowa nie zobowiązywały mnie praktycznie do niczego. Pewnie nie rzuciłbym ich na wiatr, ale w końcu nie związywały mnie okowami żadnej przysięgi. Przyzwyczaiłem się romantycznych i naiwnych moim zdaniem odpałów Barda, z którymi musiałem się mierzyć co jakiś czas. Wyskakiwał z nimi niekiedy z impetem grzanki podskakującej w tosterze, niekiedy jak kula wystrzelona z armaty. Po prostu często zachowywał się jak tak zwane "duże dziecko".
Rozumiałem go oczywiście. Też przecież bałem się, że Bard się mną znudzi i opuści przy pierwszej lepszej okazji, chociaż ten strach w ciągu minionych tygodni gdzieś wyparował. Wydawało mi się, że jestem w dość stabilnej sytuacji, jednak spodziewałem się rychłej odmiany, gdy tylko wrócę do Seattle. Myślałem, że u Barda będzie podobnie, aczkolwiek musiałem się pomylić. Jakby nie patrzeć on był tym, któr z nas dwóch starał się bardziej. Przecież gdyby nie jego starania, nie bylibyśmy razem. Poczułem się głupio, bo właściwie nie wychodziłem z inicjatywą. Nie umiałem. Nie spodziewałem się, że bierne poddawanie się temu wszystkiemu wystarczy, ale nigdy nie pomyślałem, żeby pokazać blondynowi, co do niego czułem.
Właściwie...
Dawał mi poczucie bezpieczeństwa i uszczęśliwiał, nie dało się ukryć. Zabiegał i dbał o mnie. Poprawiał humor, kiedy wpadałem w dół. Martwił się, kiedy coś było nie tak. Poza tym w łóżku nie miał sobie równych...
... czy to oznaczało, że był dla mnie kimś wyjątkowym? Czy mogłem go po prostu uznać za niezastąpionego? Nawet jeżeli czy to oznaczało, że naprawdę go kochałem? Nie wiedziałem takich rzeczy. Trzymałem się swojego uczuciowego kalectwa. Wydawało mi się, że gdyby nie ono skończyłbym ze złamanym sercem więcej razy, niż człowiek mógłby znieść.
Oliver zajrzał do nas do kuchni. Jego duże brązowe oczy zlustrowały najpierw mnie a potem brata.
– Zrobisz nam kakao? – zapytał, stojąc w drzwiach. Zawsze wyglądał, jakby był czymś strasznie przestraszony i zaraz miał się rozpłakać.
– Moment.
Młody uchronił mnie przed odpowiedzią, chwała mu za to!
Nie zmieniało to jednak faktu, że Bard będzie jej oczekiwać a w mojej głowie zapanował mały zamęt. Nie wątpiłem w to, że gdybyśmy się z jakiegokolwiek powodu rozstali, byłoby mi przykro. Pewnie zbierałbym się po tym długo, ale czy nie chciałbym sobie znaleźć po tym kogoś innego? Nawet jeśli, czy to oznaczało, że był dla mnie kimś wyjątkowym? Wszystko było takie bezsensownie skomplikowane. Gdybym nie zdawał sobie sprawy z tego, że wszystko jest jedynie pieprzoną chemią, mogłoby mi być prościej.
Podczas gdy mój główny obiekt sprawiania problemów zajmował się kakaem, ja stopniowo traciłem humor coraz bardziej. Nie potrafiłem z czystym sumieniem odpowiedzieć "tak", nie chciałem odpowiadać "nie", na pytanie czy go kochałem.
Położyłem bezużyteczny łeb na blat stołu. Wydawało mi się, że gdybym był głupszy, życie byłoby łatwiejsze. Przynajmniej nie musiałbym się zastanawiać nad takimi rzeczami.
– Pan Sebastian się popsuł. – Usłyszałem gdzieś z boku. Moment potem coś pociągnęło mnie za koszulkę i przytuliło trochę ułomnie. – Pomagam.
Nie odgoniłem Olivera, ale w gruncie rzeczy nie chciało mi się też udawać, że jest w porządku.
– Oli, zostaw go, jest zmęczony.
Małe łapki zsunęły się z moich pleców.
– Doniesiesz trzy kubki na tacce? Okay, trzymaj. Tylko się nie wywal i nie oparz.
Mały chyba wymaszerował z kuchni i wrócił skądkolwiek właściwie przyszedł. Wzdrygnąłem się, gdy coś stuknęło tuż obok mojej głowy. Ostrożnie podniosłem wzrok. To tylko blondyn przysunął się bliżej ze swoim kubkiem.
– Przepraszam. Nie chciałem, żebyś się poczuł niekomfortowo. Zapomnij o tym, okay?
Nie odpowiedziałem. Nadal próbowałem sobie ułożyć jakąś ładną odpowiedź, która wyraziłaby moje uczucia, a przy okazji była satysfakcjonująca dla drugiej strony.
– Ja... znaczy... mnie... – Słowa wypływały bezmyślnie. Bezsensowny bełkot nie układał się w zgrabną całość jeszcze przez chwilę. Nie powinienem otwierać paszczy, zanim nie uporządkuję myśli. – Zależ mi, żeby być z tobą.
––––––––––––––––––––––––––
Bard miał mnie odwieźć na dworzec, jednak jakoś tak wyszło, że cała jego rodzina zechciała mnie odprowadzić. Z tego powodu grupowo zmierzaliśmy pieszo w jego kierunku. Bard niósł torbę z moimi rzeczami, a ja laptop w pokrowcu. Przed nami pomykały dzieciaki, a krok za nami szli rodzice. Jak oni byli w stanie wytrzymać z tym niemożliwym kwartetem na co dzień, nie miałem pojęcia. Zastanawiałem się też, czy swoją anielską cierpliwością cechowali się od początku, czy też ćwiczyli ją przez... ile Bard miał lat...?
Nie narzekałem. Spacer był wyjątkowo przyjemny, bo pogoda trochę się uspokoiła. Słońce już nie smażyło każdego, kto odważył się wychylić nos z domu, a do dworca nie było aż tak daleko, jak mogłoby się wydawać. Poza tym część drogi można było spokojnie przejść w cieniu drzew.
Po bilet przeszedłem się dzień wcześniej, więc wystarczyło się nie spóźnić na pociąg. Byliśmy już niedaleko, więc uznałem, że nie trzeba panikować, bo w razie co zdążę.
– Tylko pamiętaj, żeby do nas dzwonić. Odżywiaj się dobrze. – Zaczęły się pożegnalne pouczenia.
– Mamo, on nie jest już dzieckiem. – Bard próbował uciąć opiekuńcze zapędy swojej matki.
– Ty też podobno nie, a nadal zapominasz – odgryzła się synowi, po czym kontynuowała. – No i odwiedź nas, jak będziesz miał chwilę. Jakby coś możemy pożyczyć ci Margaret w charakterze osobistej stylistki.
– Słyszałam! Nie pozbędziesz się mnie z domu tak łatwo! – Odwróciła się na pięcie w naszą stronę.
– Zobaczymy.
Pan Thomas jak zwykle niewiele mówił. Przynajmniej wyjaśniło się, po kim ma to Oliver, bo pozostałych czasami można było uciszyć jedynie jedzeniem. Catherine nie pozwoliła mi wyjść z domu bez śniadania, więc musiałem zjeść je ze wszystkimi. Nie mogłem się skarżyć na naleśniki, aczkolwiek posiłki w taki licznym towarzystwie nadal nie należały do moich ulubionych zajęć. Nikt co prawda nie zwrócił mi uwagi, że nóż trzymam trochę tak, jakbym chciał nim kogoś dźgnąć, a widelec, jakbym miał go komuś wsadzić w oko za sekundę. Miło.
Postanowiłem sobie, że zorganizuję swój czas tak, abym mógł tutaj wpadać chociaż raz w miesiącu. Co za tym szło musiałem faktycznie o siebie dbać, bo istniało prawdopodobieństwo, że gdybym pokazał się w domu rodzinki Barda wyglądając praktycznie jak zwłoki, mógłbym już nie zostać stamtąd wypuszczony z powrotem na uczelnię.
Laptop mam, komórkę mam przy sobie, notatki spakowałem, ubrania spakowałem, grzebień i inne pierdoły też schowałem do torby. Wszystko powinno w niej być.
Śpieszyło mi się do miasta mniej, niż mógłbym przypuszczać. Właściwie gdybym mógł chyba zawróciłbym i został z nimi jeszcze tydzień, ale kiedyś trzeba skończyć swoje wczasy. Dziwnie czułem zostawiając drewnianą chatkę pośród jabłoni, ale liczyłem na to, że nigdzie mi nie ucieknie.
Pociąg zatrzymał się na dworcu, akurat gdy do niego doszliśmy. Zrobiło mi się jakoś ciężko słysząc jego głośny gwizd. Bard oddał mi torbę na peronie. Dzieciaki pobiegły zaczepiać konduktora, a rodzice zniknęli, by ich od niego odciągnąć. Blondyn obiecał mi, że w razie czego nie będzie mnie całować przy wszystkich na pożegnanie, bo będzie to strasznie niezręczne, dlatego tylko mnie przytulił. Uznajmy, że było to prawie wiarygodne, braterskie przytulenie.
– Odezwij się, jak już dojedziesz.
– W porządku. – Zacząłem się wycofywać do pociągu. Zerknąłem na czającą się gdzieś w cieniu machającą gromadkę. Odmachałem im. – To cześć.
Bard patrzył się na mnie tak, jakby miał wskoczyć do wagonu za mną. Chciałem myśleć, że przez jakiś czas wszystko będzie szło dobrze i nic się nie spieprzy, ale odwieczne wrażenie, że lada moment coś pójdzie nie tak tylko się wzmocniło, gdy pociąg ruszył ze stacji.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro