9
Oparłam się o szybę i wyjrzałam na zewnątrz. Drzewa migały mi przed oczami, a ja tępo je obserwowałam.
Kiedy w miarę się ogarnęłam, postanowiłam pojechać do budynku, gdzie mieściła się pierogarnia i rozejrzeć. Williama zamierzałam kategorycznie wyrzucić za drzwi i zostawić w Rybniku, ale tak długo jęczał mi nad uchem, aż w końcu zgodziłam się na jego towarzystwo.
Nie chciałam go ze sobą zabierać w kilku różnych względów.
Jednym z nich była luka czasowa z wczorajszej nocy i nikłe prawdopodobieństwo, że moja kanapa stała się świadkiem czegoś nieodpowiedniego dla nieletnich.
— Żyjesz? Coś długo milczysz — spytał William z przedniego siedzenia. Ja, usiłując pozostać jak najdalej od niego, usiadłam z tyłu, za siedzeniem pasażera.
— Milczałam całą drogę i większość naszej znajomości — zauważyłam. — Nigdy ci to nie przeszkadzało.
— Słuchaj, jeśli chodzi o wczorajszą noc, to przepraszam...
— Nie musisz — przerwałam mu. — I tak nie wiesz, czy w ogóle jest za co.
— Słuszna uwaga — przyznał. — Ale nadal...
— Nie. — Jeżeli doszło do czegokolwiek, mogłam winić tylko siebie.
Nie jego.
To ja straciłam kontrolę.
Nie on.
— Okej — porzucił temat i przerzucił się na jeszcze gorszy. — Jeżeli już mówimy o wczorajszej nocy...
— Jeżeli zamierzasz mówić o moim epizodzie, to daj sobie spokój — przerwałam mu jeszcze raz. — Nic ci nie powiem.
— Epizodzie? — podchwycił. — Czyli zdarzyło ci się to wcześniej.
Przeklęłam się w myślach.
— Tak, ale nie chcę o tym rozmawiać — powiedziałam. — To nie takie proste.
— Rozumiem — powiedział. — Ale gdybyś chciała porozmawiać, jestem tu, okej?
Nie odpowiedziałam mu. W samochodzie rozległ się mój dzwonek telefonu. Spojrzałam na ekran.
— Kto to? — spytał William, a ja odebrałam, nie kłopocząc się jego zdaniem.
— Hej, Mark — powiedziałam. — Co tam?
— Sala jest wolna przez jakieś dwie godziny. Przyjdziesz?
— Sorry, jestem poza miastem — odparłam. — Ale zdecydowanie skorzystam następnym razem.
— Och, szkoda. A gdzie jedziesz?
— Do Duskwood. Szukam mojego przyjaciela, którego zostawiłam w kopalni — dodałam. — W końcu trafiłam na trop.
— To dobrze. Mam nadzieję, że uda ci się go znaleźć — powiedział, a jego głos zabrzmiał szczerze.
Zrobiło mi się ciepło na pozostałościach serca. Miło było mieć jedną osobę, która naprawdę cię wspierała.
— Dzięki — odparłam, starając się, by zabrzmieć szczerze.
— W ogóle, trochę poza tematem — rzucił, a ja nawet ucieszyłam się, że rozmowa nie kręciła się już wokół Duskwood. — Widziałaś nowy post na Facebooku Szkoły Baletowej z Katowic?
— Nie? Dlaczego miałabym? — zdziwiłam się.
— Wyświetlił się wszystkim, którzy obserwują nasz teatr.
— Nie obserwuję teatru — poinformowałam go.
— No tak — zaśmiał się. — Tak czy siak, można się starać o stypendium. Czesne opłacone z góry, załatwione mieszkanie na cały czas nauki, i tak dalej.
— Stypendium? — zdziwiłam się. — Co to za szkoła?
Przez chwilę milczał.
— Arabesque — powiedział w końcu. — To dobra szkoła. Gdybyś się dostała...
— Mogłabym się wybić. Dostać do jakiegoś zespołu — zrozumiałam od razu.
— Może nawet zostać primabaleriną — dodał.
— Jaki są warunki?
— Musisz zdać egzaminy wstępne, żeby dostać się do szkoły — powiedział. To nie było dla mnie problemem.
— A haczyk? — Zawsze był haczyk.
— Stypendium dostanie tylko jedna osoba — powiedział. — Organizują konkurs na autorski układ baletowy. Udział wezmą tancerze z całego kraju.
Każde jego słowo przerażało mnie bardziej. Duża konkurencja. Wysoki poziom.
Ale musiałam przyznać, że to byłaby dla mnie szansa, by w końcu rzucić tą gówno-pracę w korpo i rozwinąć się w kierunku, który naprawdę mnie interesował.
— Dzięki, że mi o tym powiedziałeś — rzuciłam, chyba przerywając mu wypowiedź. — Doczytam szczegóły i odezwę się do ciebie, okej?
— Tak, jasne — odparł. — Zasłużyłaś na to, Ella — dodał, zanim się rozłączyłam.
Zasłużyłam?
Od roku nie czułam, jakbym zasłużyła na cokolwiek. Bo prawda była taka, że nie zasługiwałam na nic, odkąd pozwoliłam mu zniknąć w czeluściach kopalni. W chwili, w której tamten tunel go połknął, straciłam wszystko.
I nie zasłużyłam, by odzyskać cokolwiek z tego, co miałam.
— O co chodziło? — spytał William. Rozmowa z Markiem poprawiła mi humor na tyle, że postanowiłam mu odpowiedzieć.
— Szkoła Baletowa Arabesque w Katowicach organizuje ogólnopolski konkurs. Zwycięzca dostanie pełne stypendium, opłacone mieszkanie i tak dalej.
— Chcesz spróbować?
— Myślę, że tak. To byłaby dla mnie duża szansa — odparłam. — Ale nie jestem pewna...
— Linda, jestem całkowicie pewien, że twój przyjaciel chciałby, żebyś spróbowała — powiedział. — Na pewno uważa, że na to zasługujesz.
— Tak myślisz?
— Ja to wiem. — Mrugnął do mnie i skupił się na drodze.
Wyjrzałam przed okno. Właśnie minęliśmy tabliczkę witającą nas w Duskwood. Już za chwilę mieliśmy być na miejscu.
William zaparkował pod budynkiem, w którym teraz mieścił się lokalny sklep spożywczy. Na pierwszy rzut oka nie było tu nic szczególnego, ot, zwykły sklep w zwykłym małym miasteczku.
Ale ani miasteczko, ani sklep nie były normalne.
Wysiadłam i razem z Williamem zbliżyliśmy się do sklepu.
— Jesteście dziennikarzami?
Z naszej lewej rozległ się zachrypnięty głos. Spojrzałam w tamta stronę. Na ławeczce, pod sklepem, siedział zasuszony staruszek w kraciastym kaszkiecie na przerzedzonych, siwych resztkach włosów.
— Em... nie? — zaprzeczyłam niepewnie, nie wiedząc, jaka odpowiedź chciał usłyszeć staruszek.
— Nie kłam, śmierdzisz dziennikarstwem z kilometra.
Wzruszyłam ramionami.
— Stare nawyki.
— Jesteście tu przez te zgony? — Staruszek wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i zapalniczkę.
Pokiwałam głową.
— Powinniście pogadać z Eleną — powiedział trochę niewyraźnie, zapalając papierosa. Głęboko zaciągnął się dymem i zakaszlał gardłowo.
— Eleną? — upewniłam się. Dotarł do mnie dym papierosowy i nikotyna zakłuła mnie w nozdrza.
— Ano. Nadal pracuje w tym sklepie. — Zakaszlał jeszcze raz, a ja miałam wrażenie, że zaraz wypluje płuca na moje buty. — Nigdy stad nie wyjechała.
— Cóż... dziękujemy za informacje. — Oddaliłam się najszybciej, nie chcąc dłużej wdychać jego papierosa.
William przepuścił mnie w drzwiach i weszliśmy do sklepu. Od razu skierowałam się w stronę lady, po drodze odkopując w bok zwiędniętą marchewkę.
— Dzień dobry, chcę porozmawiać z Eleną — zwróciłam się do kobiety za ladą.
— Nie ma jej — wycharczała. Tłuste strąki czarnych włosów opadły jej na nalaną twarz.
— A kiedy będzie z powrotem?
— To zależy, kto pyta. — Z zaplecza wyszła kobieta w moim wieku, może minimalnie starsza. Długie, czarne włosy miała zaplecione w luźny warkocz opadający na plecy, zielone oczy wyglądały spod długich rzęs. — Kim jesteście?
— Nazywam się Linda. — Wyciągnęłam do niej rękę, ale ona zaplotła szczupłe ramiona pod biustem i nie uścisnęła mojej dłoni.
Speszona, splotłam dłonie za plecami.
— Podobno pracowałaś w pierogarni, która była tu wcześniej.
— To prawda — potwierdziła. — Myślałam, że ta sprawa już ucichła.
— Tak — przyznałam. — Jestem tu, można powiedzieć, prywatnie.
— Hm — mruknęła i bez słowa wróciła na zaplecze. Nie byłam pewna, czy odbierać to jako „chodźcie za mną" czy „spierdalajcie". Obejrzałam się na Williama, ale on tylko wzruszył ramionami. — Idziecie czy nie? — krzyknęła za nami.
Dogoniłam ją szybkim krokiem.
— Musisz wiedzieć, że nie pomagam za darmo — powiedziała, siadając na rozklekotanym krześle na zapleczu. Mały pokoik był zapchany pudłami. Nie było w nim więcej krzeseł, więc razem z Williamem musieliśmy stać. — To będzie cię kosztować.
— Ile chcesz? — spytałam.
Zaśmiała się drwiąco.
— Nie chcę pieniędzy. Zawrzemy umowę — wyjaśniła. — Ja pomogę ci teraz, a ty będziesz mi wisieć przysługę.
— Dowolną?
— Dowolną. Bez ograniczeń czasowych — dodała. — Mamy deal?
Moim zdaniem lekkie Lucyfer vibe, ale jak dają to nie narzekasz.
— Okej — powiedziałam niepewnie.
— Więc. — Elena rozparła się na krześle. — Co chcesz wiedzieć?
— Czy w dwa tysiące piętnastym pojawił się tu może jakiś szesnastolatek? — spytałam, mając w pamięci rozmowę z jego mamą. — Czarnowłosy, niebieskie oczy?
Pokiwała zamyślona głową.
— Był jeden. Przez pewien czas byliśmy razem — powiedziała.
— Razem? — zdziwiłam się.
— Aha — potwierdziła. Po chwili jej wzrok stężał. — Jeżeli policja cię o nas spyta, wyprę się wszystkiego.
— Okej. — Podniosłam ręce obronnym gestem.
Pokiwała głową z uznaniem.
— Przez pewien czas pracował dla nas — powiedziała. — Dawaliśmy mu imię i nazwisko, a jego zadaniem było sprowadzenie tej osoby tutaj. Nasz kucharz zdejmował cel z planszy, jeśli rozumiesz o czym mówię.
Pokiwałam głową. Ofierze serwowane były pierogi ruskie i nie dożywała następnego dnia.
— Ale, jeśli mam być szczera, ten koleś był dupkiem — wypluła.
— Co przez to rozumiesz?
— Po pewnym czasie dotarła do niego policja. Pomogliśmy mu zniknąć i miał przez pewien czas radzić sobie sam.
To musiały być te cztery lata, gdy uciekał.
— Przyznam, że był trochę głupi, bo całkowicie poleciał na to cudeńko. — Przejechała rękami po swoim ciele. — Był beznadziejnie zakochany — zaśmiała się. — Po czterech latach wsypał nas i zniknął z radaru. Gdybym dostała go w ręce pożałowałby, że w ogóle postawił tutaj stopę — warknęła. Nie mogłam się jednak pozbyć wrażenia, że kobieta gra, a w jej oczach błyszczy... smutek? Tęsknota?
Coś więcej?
— Okej, zachowajmy spokój — poprosiłam. Byłam nieco skołowana. — Skąd wiesz, że to on was wsypał?
Prychnęła.
— A kto inny? Tylko on pasuje do okna czasowego.
— Kiedy dokładnie to było?
— Wtedy, kiedy musieliśmy zamknąć biznes — powiedziała. — To było dobre miejsce. Idealna przykrywka.
Mówiła dalej z rozrzewnieniem, a ja zamarzłam w środku. Jeżeli porozmawiał z policją po wydarzeniach w kopalni, to oznacza...
Przeżył.
— Ja... dziękuję ci — powiedziałam. William spojrzał na mnie dziwnie. Ty NIGDY nie dziękujesz mówiły jego oczy.
Elena kiwnęła głową. Weszłam na zewnątrz. Nie docierały do mnie żadne bodźce.
Oparłam się o samochód Williama. W mojej głowie tłukła się tylko jedna myśl.
Przeżył.
— Linda? Wszystko okej?
Spojrzałam na Williama ze łzami w oczach.
— On przeżył! — powiedziałam radośnie. — Przeżył kopalnię!
Poczułam się lżejsza. William po sekundzie załapał, o czym mówiłam i jego oczy rozjaśniło szczęście.
— To wspaniale! — Chwycił mnie w talii i okręcił dookoła. Pisnęłam, zaskoczona gwałtownym ruchem. — Przepraszam, Linda. Nie chciałem cię przestraszyć...
Uciszyłam go i mocno przytuliłam. Miał szczęście, że miałam dobry humor.
Przeżył.
Rozpierało mnie szczęście.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro