Dwanaście!
DWANAŚCIE
4 SIERPNIA, 1989
Mijały dni, tygodnie, aż w końcu minął miesiąc i sierpień przybył z ostatnimi promykami letniego słońca w osiemdziesiątym dziewiątym.
Levi spędzała dni odwiedzając Hannah w szpitalu, a gdy wysłano ją do domu, odwiedzała ją właśnie w nim i pomagała się wymykać. Czasem Richie pojawiał się przy nich i wtedy całą trójką wybierali się do salonu gier, by rzucać sobie różnorakie wyzwania, dopóki nie skończą im się ćwierćdolarówki.
Czasem, gdy szli przez miasto do salonu gier mijali Mike'a, który posyłał im delikatny, nieśmiały uśmiech i machał do nich. Gawędzili ze sobą, dopóki Hanlon nie spytał o godzinę i odjechał.
Jeżeli chodziło o resztę Frajerów, praktycznie nie mieli kontaktu. Bev i Levi jedynie posyłały sobie miłe uśmiechy, gdy rudowłosa odwiedzała Hannah; Eddie miał areszt domowy do odwołania; Ben wrócił do spędzania czasu w bibliotece i zadawał się tylko z Mike'iem; Bill z powrotem zamknął się w sobie, a Stan...Cóż, Stan skupił się na przygotowaniach do swojej Bar Micwy, aż do poprzedniego wieczora, kiedy zadzwonił do Levi i zaprosił ją na nią.
—A ta?—Levi odwróciła się do Hannah, trzymając jasnoróżową, pasiastą sukienkę przy swoim ciele, unosząc brwi w zapytaniu.
—Ładna, podoba mi się...Przypomnij, o której to się zaczyna?—Zapytała Hannah, zmieniając pozycję na łóżku Levi i opierając głowę na prawej dłoni. Uniosła brwi, gdy Levi stanęła przed lustrem i przejrzała się, zanim skinęła głową zdecydowanie.
—O czwartej, o ile się nie mylę—odpowiedziała Johnston, ściągając skarpetki, szorty i koszulkę, po chwili nakładając sukienkę i obracając się raz, zanim uśmiechnęła się promiennie do przyjaciółki.
Jameson patrzyła na nią przez chwilę z rozbawionym uśmiechem, po czym usiadła i poklepała miejsce przed sobą, sięgając szczotkę ze stolika nocnego dziewczyny.
—No chodź.
Levi zajęła miejsce przed przyjaciółką i pozwoliła jej się pobawić ze swoimi włosami.
—Co ty właściwie robisz, Han?—Zachichotała, próbując dotknąć włosów z tyłu i krzyknęła, gdy Hannah odtrąciła ją.
—Warkocza—mruknęła skupiona na fryzurze dziewczyna—warkocze Ci pasują.
Levi wydała z siebie dźwięk, który był czymś pomiędzy drwiną, a delikatnym śmiechem, lekko kręcąc głową i unosząc kciuki, pozwalając Hannah pracować w ciszy. Brunetka poklepała ją po ramieniu, gdy skończyła i Levi podskoczyła, patrząc na zegar na stoliku nocnym, po chwili otwierając szerzej oczy, widząc godzinę.
—Dasz radę sama?—Johnston spojrzała na Hannah, wiążąc swoje oksfordki.
Brunetka skinęła głową i wywróciła oczyma, gdy zauważyła pełen powątpienia wyraz twarzy przyjaciółki. Wstała z łóżka i uniosła dłoń, gdy Levi otworzyła usta, by coś powiedzieć.
—Żadnych wątpliwości. Idziesz na tą Bar Micwę i nie będziesz tam siedzieć, martwiąc się o mnie. Przeżyję—zapewniła Han, praktycznie wypychając Levi z jej pokoju, na schody aż w końcu do wyjścia—baw się dobrze, pozdrów Stana i pogratuluj mu ode mnie.
Z tymi słowami, Jameston ostatni raz uśmiechnęła się do Levi po raz ostatni i przegoniła ją ręką, przez co ta wywróciła oczyma i przeskoczyła parę schodków w dół. Chwyciła rower i pomachała Hannah ostatni raz, zanim odjechała.
—
—Richie, poczekaj!—Zawołała Levi w stronę czarnowłosego, zeskakując z roweru i rzucając go niedbale na trawę, zanim do niego podbiegła—hej.
Richie nie odpowiedział, tylko popatrzył na nią zaskoczony, zanim na jego twarzy zagościł uśmiech.
—Cholera, Johnston! Odwaliłaś się jak szczur na otwarcie kanału!—Dociął jej, szturchając ją łokciem.
—Chciałabym powiedzieć to samo o Tobie, ale ten niebieski garnitur jest tak jasny, że aż mnie oczy bolą—zripostowała go Levi, po czym chrząknęła głośno, gdy Richie wydał zduszony okrzyk, przez co przechodzące kobiety spojrzały na niego.
—Masz serce z kamienia, Lev. Zraniłaś mnie—Dłoń Toziera spoczęła na jego klatce piersiowej, dziewczyna widząc to wywróciła oczyma.
—Rusz tyłek, wejdziemy do środka—dziewczyna skinęła głową w stronę świątyni i zaczęła iść w jej kierunku, pozostawiając kolegę z tyłu.
Gdy weszli do środka, zaczęli przeciskać się przez elegancko ubranych dorosłych, dopóki nie znaleźli dwóch wolnych siedzeń.
Levi ruszała nerwowo nogą, kręcąc młyny kciukami i rozglądając się po pomieszczeniu. Richie spojrzał na nią, kładąc dłoń na jej ramieniu i obdarzając ją delikatnym uśmiechem.
Zanim się zorientowali, świątynia była wypełniona ludźmi, a ojciec Stana podawał mu mikrofon. Chłopak wszedł na podwyższenie i rozejrzał się nerwowo po ludziach, zanim skrzyżował spojrzenia z Levi.
Wstrzymała oddech. Wyglądał... czarująco. Może dlatego, że nie widziała go przez długi czas, ale z jakiegoś powodu serce zabiło jej szybciej, jej twarz zmieniła kolor na jasnoróżowy, a w brzuchu poczuła najdziksze motylki.
Słuchała w skupieniu, pomimo tego, że nie rozumiała niczego, bo czytał po Hebrajsku. Gdy skończył czytać Torę, cofnął się delikatnie i wziął głęboki wdech, patrząc przez chwilę na Levi i Richie'go, a potem na pozostałych gości.
—Gdy jest się dzieckiem—zaczął—myśli się, że świat kręci się wokół nas... Że każdy będzie nas chronił i dbał o nas. Że potwór z szafy, czy spod łóżka nie będzie w stanie nas dotknąć... W pewnym momencie, zdajemy sobie sprawę, że to nieprawda. Bo gdy jest się samemu jako dziecko, widzi się potwory jako słabsze... Nawet nie zdaje się sobie sprawy, że są coraz bliżej... Dopóki nie są za blisko... Wtedy żaden dorosły nie wyciąga do nas ręki, bo są przekonani, że ich miasto jest idealne. Ciche. Są przekonani, że tu nic się nie dzieje. Myślą, że to my stanowimy problem...
Ojciec chłopaka próbował wyszarpać mikrofon z jego rąk, ale ten trzymał go twardo, kontynuując przemowę i obserwując, jak zebrani dorośli wiercili się nieswojo.
—Cóż, może pora otworzyć oczy i zacząć zwracać uwagę na otoczenie. Na los, który spotyka wasze dzieci i ich przyjaciół. Może najwyższa pora się kurwa obudzić, Derry—zakończył, przez co parę osób tchnęło głośno. Z szeroko otwartymi ustami, Richie i Levi podnieśli się z krzeseł, klaszcząc głośno. Stan upuścił mikrofon i wyszedł dumnie z synagogi.
Johnston i Tozier ruszyli za nim, gdy zdali sobie sprawę, że wszyscy patrzyli na nich.
—Stan! Ej, Stan!—Zawołał Richie za chłopakiem w lokach, który zatrzymał się i spojrzał na przyjaciół.
—Hej wam...—Westchnął Stan, podnosząc wzrok, otwierając oczy szerzej i nagle zabrakło mu oddechu. Promieniała, jak anioł. Jej grzywka cudnie podkreślała jej rysy twarzy, a popołudniowe słońce dodawało jej niebiańskiego blasku.
—Dobrze Ci poszło, Stan—Levi chwyciła go za ramię i zamknęła w uścisku—jestem z Ciebie dumna.
Uris odwzajemnił uścisk i oparł podbródek na jej ramieniu, dziękując niebiosom, że nie była w stanie zauważyć jego twarzy oblanej rumieńcem. Jego serce biło w nieziemskim tempie, a słowa dziewczyny wywołały u niego uśmiech.
—Dzięki, Lev—odpowiedział, ściskając ją odrobinę mocniej, podskoczyli przez głośny krzyk Richie'go.
—Dokładnie, koleś! Rozjebałeś system!—Richie skinął głową, jego loki lekko podskoczyły, a okulary ześliznęły się niżej—żałuj, że nie widziałeś ich min jak powiedziałeś "kurwa", o Boże.
Stan zaśmiał się krótko, gdy Levi zaczęła demonstrować scenę i uśmiechnęła się szeroko, kiedy Richie wciął się, by dodać parę detali.
Zanim trójka się obejrzała, słońce zaczęło zachodzić, a ludzie zaczęli wychodzić ze świątyni. Pan Uris stał w przejściu ze srogim wyrazem twarz, przez co chłopak głośno przełknął ślinę.
—Ja, um, muszę iść—pokazał na swojego ojca, załamując ręce.
—O... Jasne, my też—Levi pokazała na siebie i Toziera, który po chwili odszedł w stronę roweru—ale, um... Może zadzwonię później?
Chłopaka zdziwiło pytanie, ale zareagował szybko, kiwając głową.
—Tak! Jasne! Pewnie!
—Okej—zaśmiała się delikatnie, bawiąc się wstążką od sukienki. Po chwili podeszła bliżej i złożyła tak delikatny i szybki pocałunek na jego policzku, że Stan nie wiedział, czy to prawda, czy jego wyobraźnia—do zoba.
—T-Tak, do zobaczenia...—Powiedział Uris rozmarzonym tonem, mrugnął parę razy i dotknął dłonią swojego policzka. Gdyby Richie tam był, pewnie zażartowałby, jak to Stan wygląda jak w jakiś filmie Johna Hughesa.
Johnston szła powoli do tyłu z nieśmiałym, zawadiackim uśmieszkiem, po czym uniosła rower i pomachała do Stana, mijając go.
Uris patrzył, jak odjeżdża, a motylki w brzuchu wypełniły go ciepłem od środka. Opuszkami palców przejechał po miejscu, które ucałowała i na jego twarzy zagościł uśmiech. I nagle, perspektywa rozmowy z ojcem przestała go przytłaczać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro