Rozdział 2. O tym, jak druid poznał towarzysza... i pewną rudą krówkę
Wieść o zamieszkującym wzgórze druidzie, a przynajmniej o kimś, kto za owego druida się podawał, dość szybko obiegła pobliskie wsie. Osilka nie omieszkała wspomnieć swej babce o spotkaniu z tajemniczym młodzieńcem, ta zaś, pchana troską i obawą o głupie dziewczęta, postanowiła puścić pogłoskę dalej. Wszak niejedna z młodych, naiwnych panien, usłyszawszy o urodziwym chłopcu nawiedzającym leśne potoki, przebierała nogami, gotowa chwycić własny cebrzyk czy wiklinowy koszyk, aby pod byle pozorem udać się w gęstwinę. Trzeba był takim wyprawom zapobiec. Jeszcze któraś podfruwajka wróciłaby z grzybobrania nie z prawdziwkiem, czy maślakiem, a z brzuchem. Żadnej kobiecie ze wsi nie uśmiechało się bawić dzieciaka widma, zjawy czy innego wodnika. Nawet i tego najbardziej urodziwego.
Do Elii dochodziły wieści, jakoby przez swoich najbliższych sąsiadów był utożsamiany z demonem w ludzkiej skórze. Niewielu wierzyło, że faktycznie miało do czynienia z człowiekiem, garstka zaledwie rozumowała, że z zachowania mógł on uchodzić za druida. Większość powiadała, że jak nic w lesie zalęgła się jakaś zmiennokształtna, wodząca na pokuszenie poczwara. I tu pojawiały się dwa problemy. Po pierwsze, jak wiadomo, większość zawsze wykaże się siłą potężniejszą niż garść czy niewielu. Po drugie, tak jak mieszkańcy wsi nie kwapili się, aby doszukiwać się prawdy, tak samemu zainteresowanemu nie chciało się tej prawdy przed nikim dowodzić. Wręcz przeciwnie, Elia'ner uznał zostanie demonem za cudowne zrządzenie losu. Jako druid, niczego bardziej nie pragnął jak spokoju.
W ten właśnie sposób zaczęła się wśród wsi rozchodzić plotka, głosząca, że w chacie wśród wzgórz zamieszkał oszukany czarownik.
Elia nie przepadał za tym, że nazywają go czarownikiem. Druidzi, w przeciwieństwie do magów, czarowników i wiedźm, nie posługiwali się czarami. Owszem, potrafili to i owo, ale nie parali się czarną magią, nie leczyli za pomocą zaklęć, ani nie odprawiali zakazanych rytuałów. Wręcz przeciwnie, żyli w zgodzie z naturą, czerpiąc wyłącznie z tego, co natura pragnęła im ofiarować. Nie odbierali siłą, nie sprzymierzali się ze złymi mocami, aby krzywdzić, czy osiągać własne korzyści. Czerpali i zdobywali wiedzę, jak rozporządzać tym, co zostało im ofiarowane.
To właśnie druidzi byli tymi, którzy opiekowali się naturą i wszystkimi jej dziećmi. Tak jak łowcy polowali i pozbywali się istot, które usiłowały zaszkodzić życiodajnej ziemi, tak druidzi starali się zapewnić bezpieczeństwo stworzeniom, które nie krzywdziły, ale same mogły zostać skrzywdzone. Można by to podsumować w ten sposób, że łowcy wyświadczali przysługi ludziom, którym naprzykrzały się potwory, a druidzi wyciągali pomocną dłoń do istot, które jedynie za nie brano. Chronili driady, syreny, zmiennokształtne stworzenia, duszki, a nawet skrzaty, które ciągle wyrywały kogutom pióra, albo podkradały trunki z piwniczek. Może i tym ostatnim ochrona średnio się należała, ale koniec końców były raczej złośliwymi, zdecydowanie zbyt często popadającymi w nałogi szkodnikami, aniżeli prawdziwym zagrożeniem.
Elia nie przepadał za skrzatami. Nie raz zdarzyło się, że ukradły mu buty sprzed drzwi, albo wkradły się do domu przez uchylone okno i wyjadły cały zapas owoców (za warzywami nie przepadały, więc dla zasady tylko je nadgryzały). Druid, chcąc się ich pozbyć, a z wiadomych powodów wzdrygając się na myśl o zastawianiu przydomowych pułapek, założył dla nich w końcu paśnik, który regularnie uzupełniał obitymi jabłkami, a także nadgniłymi gruszkami. Czasem dorzucał do niego leśnych jagód i obrane marchewki, aby skrzaty nie obraziły się, że dokarmia je wyłącznie resztkami. W ten sposób wilki były syte, a i owca wciąż chodziła cała. Krasnale akceptowały dary druida, w zamian zaprzestając kradzieży. Z czasem nawet Elia musiał przyznać, że przyzwyczaił się do niepożądanych gości.
A skoro już o gościach mowa, to pewnego poranka, do drzwi druida zapukał taki właśnie, niespodziewany gość.
Mężczyzna uniósł głowę. Początkowo myślał, że się przesłyszał, ale dźwięk dość szybko się powtórzył, więc nie było mowy o pomyłce. Druid chcąc nie chcąc odsunął od siebie doniczkę i otrzepał dłonie z wilgotnej ziemi. Był akurat w trakcie przesadzania sadzonek piołunu i dziurawca. Na swoją kolej czekał także żywokost, ale Elia uznał, że da mu posiedzieć w wiadrze jeszcze kilkanaście dni (skończyły mu się donice), nim przeniesie go do ziemi w jednym ze swoich trzech ogródków.
Podniósł się z kolan, a następnie przyjrzał krytycznie swoim przybrudzonym spodniom. Jego gość musiał zadowolić się nierówno podwiniętymi nogawkami, roztrzepaną fryzurą i zwisającymi z ramienia wstążkami, którymi Elia sporadycznie wiązał przydługie kosmyki, a które cyklicznie i samoczynnie się rozplątywały. Tylko je zdążył nieco poprawić, nim poszedł otworzyć.
Przed domem stała... dziewczyna. Elia zdziwił się, ale z grzeczności starał się nie okazać przesadnego zdumienia. Tamta miała ciepły odcień skóry i duże, sarnie oczy. Po stroju – długiej, brązowej spódnicy i szarawej koszuli przepasanej materiałowym, wiązanym gorsetem – wywnioskował, że przychodziła z pobliskiej wioski, być może nawet tej samej, co Osilka. Ciemne włosy o barwie mokrego drewna miała związane w kok. Oznaczało to, że była już komuś przyrzeczona.
Elia, który czasem schodził do wiosek po zapasy, kojarzył, że panny z wioski czesały się w określony sposób w zależności od stanu panieńskiego. Młodziutkie panienki zapuszczały włosy, aby móc wiązać je w ciasne warkocze. Później, gdy któraś z nich doczekała się upragnionych zrękowin, warkocz zamieniała na koczek, aby wszyscy mężczyźni wiedzieli, że lepiej zbyt blisko się przy niej nie kręcić. Był to sygnał, że niebawem odbędzie się swaćba (Elia wolał osobiście nowsze określenie, a więc ślub), a panna na wydaniu przestanie być panną i zamieszka w domu swego męża. Oczywiście wcześniej miały jeszcze miejsce rozpleciny, które odbywały się w ostatni wieczór przed wydaniem panny za mąż. W szczegóły tego kobiecego obrządku druid zbytnio się jednak nie zagłębiał.
Wyglądało na to, że dziewczyna stojąca przed jego chatą, miała zostać niebawem mężatką. Dlaczego jednak przybyła do niego na wzgórza, nie wiedział.
– Witaj? – bardziej zapytał niż faktycznie się przywitał. Uśmiechnął się przy tym, jak to miał w zwyczaju. Dołek w jego policzku znacząco się pogłębił.
Dziewczyna patrzyła na niego przez dobrą chwilę. Wydawała się speszona i niepewna, zupełnie jakby wciąż wahała się, czy nie zadrzeć spódnicy i nie uciec. Uśmiech druida uspokoił ją zaledwie w połowie, a być może i w ćwierci. Trzymała się daleko od progu, gotowa w każdej chwili wymknąć się spoza zasięgu mężczyzny.
– Witajcie, panie – wydukała, zaciskając w palcach materiał spódnicy. – Czy to wy jesteście tym czarow... druidem, co to we wsi powiadają, że się na wzgórzach osiedlił?
Elia zamyślił się.
– Tak, to chyba ja. – Odgarnął ze spoconego czoła kosmyk włosów. W słońcu jego ciemne włosy nabierały miedzianego odcienia. W ogóle w zależności od światła, potrafiły przybierać najróżniejsze barwy. O poranku można je było przyrównać do futra rudego lisa, w południe, gdy słońce przygrzewało najmocniej, do ciemnych łan zboża, a wieczorem, gdy na niebie pojawiał się księżyc, do czerni kruczych piór. Zwykle jednak wśród pasm zawsze przebijał wspominany już odcień miedzi. – Mam na imię Elia. I proszę, nie mów do mnie w liczbie mnogiej. Jestem jeden. Przynajmniej w tym momencie i w tej widzialnej rzeczywistości.
Dziewczyna, której daleko było do zrozumienia jego prośby, ogromnie się speszyła.
– To w tej... niewidzialnej rzeczywistości jest was panie więcej? – Cofnęła się o krok.
– Nie, ja... – zawahał się, ale po chwili namysłu machnął ręką. Podejrzewał, że wyjaśnienia potrwałyby dłużej, niż powód, dla którego do niego przybyła. Nie chciał jej zresztą jeszcze bardziej wystraszyć. – Nieważne. Po prostu powiedz, co cię do mnie sprowadza?
Przygryzła wargę.
– Bo wy panie... Wy podobno znacie się na czarach. Na magicznych miksturach, co to mogą pomóc człowiekowi.
Podrapał się po karku.
– Nie znam się na czarach. Na magicznych miksturach też niespecjalnie. Ale rozumiem, że masz problem z... – urwał, a następnie odchrząknął i spuścił wzrok, tuż poniżej linii jej piersi. Zaraz uciekł spojrzeniem w bok.
Orientując się, co miał na myśli, dziewczyna spłonęła rumieńcem.
– No wiecie! – sapnęła z oburzenia. – Czy ja wyglądam, jakbym przy nadziei była? Chłop jesteście, to od razu o dziecku myślicie, bo tylko to robić umiecie. Nie o taką pomoc prosić przyszłam!
Tym razem to Elia się speszył. Otworzył usta, gotów przeprosić, ale w ostatnie chwili je zamknął. Ośmielona jego obraźliwą sugestią dziewczyna zapomniała widać o strachu, bo postanowiła kontynuować:
– Przyszłam, bo to o mojego Delana chodzi, narzeczonego znaczy. Coś mu dolegać ostatnio zaczęło.
Druid nadstawił uszu.
– Zachorował?
– Nie wiadomo właśnie. – Dziewczyna uniosła bezradnie dłonie. – Matka mówi, że pewnie pietra ma przed ożenkiem, ojciec, że w tajemnicy dziewuchę inną znalazł i teraz wstyd mu zrękowiny zrywać. Ale ja znam mojego Delana i on by mi w życiu takiego świństwa nie sprawił. My to się od dziecka znamy, zawsze mówione było, że jak dorośniem, to będziem sobie przyrzekać. A tu nagle, z dnia na dzień takie coś. Ni to z nim porozmawiać, ni to się wywiedzieć, co mu. Tylko siedzi sam w chacie od świtu do zmierzchu i z nikim mówić nie chce.
– Czyli ni z tego ni z owego zaczął się inaczej zachowywać – domyślił się druid. Stał w drzwiach z ręką przyciśniętą do boku, drugą zaś opierał na niej łokciem i gładził się palcami po brodzie. – Wcześniej coś takiego się zdarzało?
– A gdzie tam! – Wydęła wargi, jakby obrażona. – Żywiołowy był zawsze, jak mu ojca południca sierpem na amen zacięła, to sam robił wszystko. Matce przychodził w chacie pomagać, braci fachu wyuczył, coby potem w świat bez przygotowania nie poszli, bo oni to z kowalskiej rodziny z dziada pradziada. Nigdy narzekać nawet nie śmiał, bo najstarszy, a takim to nie wypada na los grymasić. Chcą, nie chcą, muszą się pozostałymi dzieciakami opiekować, bo i kto za nich to zrobi?
Elia nie odpowiedział. Sam miał siostrę i starszego brata, który jednak nigdy nie kwapił się, aby opiekować się młodszym rodzeństwem. Trzydziestopięcioletni łowca nie miał zbyt wiele czasu, aby poświęcać go bliskim, a już zwłaszcza niemal dziewięć lat młodszym od niego berbeciom, Elii i Lavenie. Jak każdemu dziecku ćwiczonemu na wojownika, dnie zajmowały mu nauka, a noce mordercze ćwiczenia.
– Kiedy to wszystko się zaczęło? Te zmiany w zachowaniu?
– Niedawno, ale kilkadziesiąt wschodów słońca już się nazbierało. Jeszcze tej wiosny Delan gotów był mnie na rękach nosić, taki zakochany chodził. Powiedzcie no, czarowniku, tak bez przyczyny z dnia na dzień by mu się nie odwidziało przecież, prawda?
– Cóż, różnie by...
– A tu masz, przychodzę do niego któregoś dnia, a ten jak nie on – nie dała mu dokończyć. – Oczy podkrążone, jakby przez kilka nocy z rzędu po karczmach hulał, do tego małomówny i nagle ni z tego ni z owego na cały świat obrażony. Wyciągnąć ja żem od niego próbowała, czy aby mu co w robocie nie idzie, że tak grymasi, ale on tylko ręką machnął, jakby natrętne muszysko przepędzał i drzwiami mi trzasnął przed nosem. Rozumiecie to, czarowniku? Własną narzeczoną jak pierwszą lepszą bez słowa odgonił! I weźcie się tu domyślcie, czy chłop chory i do umierania się szykuje, czy zwyczajnie humory ma! A mówią, że to baby zrzędliwe są.
Elia postukał się palcem w policzek. Powstrzymał się przed pytaniem, czy wspomniane zachowanie Delana mogło wynikać z najzwyklejszej zmiany zdania. Niedoszły pan młody mógł przecież unikać tematu ślubu, bo zwyczajnie rozmyślił się w kwestii ożenku, a co za tym idzie odechciało mu się widywać z przyszłą żoną. Coś podpowiadało mu jednak, że dziewczyna nie zareagowałaby na taką sugestię najlepiej, a w najlepszym wypadku podobnie, jak przy sugestii, że spodziewa się dziecka. Druid wolał tego nie sprawdzać.
– Czy... – zaczął, rozmyślając, o co zapytać w dalszej kolejności. Jak na razie nie dowiedział się niczego, co faktycznie dostarczyłoby mu jakichś przydatnych informacji. – Czy twój Delan bywał ostatnimi czasy w lesie? A może wszedł w posiadanie jakichś nowych przedmiotów?
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
– W lesie to on bywa cały czas, jak każdy z wioski przecie. Jeśli zaś o przedmioty chodzi... – zastanowiła się. – Nie, ja tam żem niczego nieznanego u niego nie widziała. Macie wy coś konkretnego na myśli? Garnki? Cepy? Kosy? A może o jakie piernaty wam chodzi?
Wymieniała dalej, ale że nie do końca ją rozumiał, to przestał słuchać. Mówiła szybko i nieskładnie, posługując się typowym wiejskim językiem. Wciąż zwracała się do niego ponadto w liczbie mnogiej, a w przerwach nazywała go czarownikiem, co za każdym razem zbijało go z pantałyku. Jakby za mało wysilał się, próbując pojąć znaczenie jej poszczególnych słów.
Dzięki dziewczynie przypomniał sobie, dlaczego od małego nie przepadał za dłuższymi rozmowami z mieszkańcami wsi, a kiedy osiągnął odpowiedni wiek, z tegoż właśnie powodu zdecydował się osiedlić z dala od ludzkich siedzib. W Kręgu, a więc w miejscu, w którym spędził większość życia, posługiwano się tak zwanym Etla'vert, językiem korzeni. Był to język pradawny, zawiły i nasycony specjalistycznymi określeniami, biorąc jednak pod uwagę gramatykę, czy składnię, z reguły zawsze okazywał się dużo przystępniejszy niż mowa wiejskiej ludności. Był... mniej chaotyczny. O ile Elia miał prawo w ogóle to oceniać. Każdy druid posługiwał się niezliczonymi językami, ale co najmniej trzy czwarte z nich miało związek z porozumiewaniem się z magicznymi istotami. Gdy druid uczył się odróżniania od siebie świergotu ubożąt, pohukiwania driad, czy melodii syren, prosta, ludzka mowa stawała się dla niego miałka i bezsensowna. Nie wymagała skupienia, rozszyfrowywania pojedynczych dźwięków.
No chyba że w grę wchodził wiejski argot. Jego Elia nie umiał rozszyfrować za cholerę.
– Wspomniałaś, że rodzina twojego narzeczonego zajmuje się kowalstwem – odchrząknął, wracając myślami do rozgadanej dziewczyny. Nawet nie zauważyła, że nie odpowiedział na jej pytanie. – Może Delan zaczął sprowadzać jakieś nietypowe metale? Teraz wielu rzemieślników jeździ na targ, gdzie skupuje tanie żelazo. Czasem zdarzy się, że sztabka...
– Wolnego. Mojego Delana, to wy nie obrażajcie – fuknęła, tupiąc nogą. – On jest porządnym kowalem i z byle czego wykuwać nie będzie.
– Tak czy owak nie będzie, skoro zamknął się w chacie – stwierdził, wzruszając ramionami. Wypowiedział słowa bez namysły, mimo to zarobił sobie tą uwagą na surowe spojrzenie. Westchnął, pojąwszy, że w ten sposób do niczego nie dojdą. – W porządku. Powiedz mi po prostu, czy Delan mógł mieć styczność z jakimiś obcymi metalami?
Pokręciła głową.
– Raczej nie. Jeśli mnie pamięć nie myli, to ostatnimi czasy, w sensie jak jeszcze Delan w kuźni robił, jeden z chłopów przyniósł mu stare okucia z wozu. Zajrzał też karczmarz, bo akurat tuzina nowych obręczy do beczek potrzebował. Nikogo innego żem nie widziała, a i Delan o żadnych nowych zleceniach nie wspominał.
– A co z roślinami? Pił jakieś zioła? Zrywał dla ciebie kwiaty?
– Chciałabym! – parsknęła. – Delan może i wychwalać umie pod niebiosa, ale jak o romantyczne gesty chodzi, to durny i niedomyślny jak każdy inny chłop. Roślin żadnych się nie tykał, kwiatkami to by nawet nie pomyślał, żeby mnie obdarowywać. Jedynie co to czasem mu babki na choroby napary warzyły. Ale to związku raczej nie ma, bo ostatnia gorączka czy katar zeszłej zimy go zmogły. On potem zdrowy jak koń chodził. Zachowywał się też jak on.
– Dobrze. Czyli nie chodzi o żadną naturalną truciznę. A co z ludźmi? Pamiętasz może, czy z kimś się spotykał? Z kimś, kogo nie kojarzyłaś z widzenia albo w ogóle z wioski?
Skrzyżowała ręce na drobnych piersiach.
– Za kogo wy mnie macie? Ja żem po zrękowinach go pilnowała, coby za żadną inną się nie oglądał.
– Chodziło mi o „jakąkolwiek" osobę. – Przymknął z rezygnacją powieki. Ukrywanie zmęczenia stawało się coraz trudniejsze. – Nie tylko o kobiety.
– A, jak tak to nie. Nikt się ostatnimi czasy nie pojawiał. Tylko wy się po cichaczu w lesie osadziliście, ale ja wiem, że nie o siebie pytacie. Wy już dla nikogo obcy nie jesteście. Wszyscy od kilku wschodów gadają, że czarownik się na wzgórza przypałętał. – Rozchyliła wargi. – Druid znaczy się.
Elia skinął głową. Oparł się o framugę drzwi i zaczął analizować wszystko, co usłyszał. Jeśli mężczyzna nie miał styczności z żadnymi nieznanymi przedmiotami, nie mogło raczej chodzić o klątwę skrywaną w obiektach. Nie widywał się z nikim obcym, więc od razu wykluczył także urok rzucony twarzą w twarz. Oczywiście nie mógł do końca wyeliminować takiej możliwości, ale z charakteru był raczej pragmatykiem. Szacował i odrzucał mniej prawdopodobne opcje. Obstawiał konkretne możliwości, aby później podejmować wyłącznie te działania, które miały zagwarantować skuteczność. Taka postawa nie zawsze wychodziła mu na dobre, ale dzięki niej mógł przynajmniej ustanawiać sobie pewien cel i dążyć do jego zrealizowania. Podejmować decyzje, których wybór podpowiadała mu intuicja.
Martwić zawsze mógł się w końcu zacząć potem.
Wracając jednak do sprawy dziewczyny i jej narzeczonego. Skoro nie chodziło o klątwę, ani (prawdopodobnie) o zaistniałą z dnia na dzień chęć unikania przyszłej partnerki, pozostawała jedna możliwość, którą Elia brał pod uwagę.
Do kowala mogła przyczepić się jakaś złośliwa, magiczna istota. Stworzenie, które musiało być albo niewidzialne, albo zaprawione w sztuce ukrywania się przed niepożądanymi spojrzeniami, skoro uszło uwadze pilnującej jego ofiary narzeczonej. Na ten moment i ilość informacji, jakie udało mu się zdobyć, druidowi ta opcja wydawała się najbardziej prawdopodobna. Tyleż zresztą co niepokojąca. Elia wolał nie sprawdzać, jak zareaguje dziewczyna, gdy dowie się, że do jej ukochanego przyczepił się jakiś nadnaturalny stwór.
Ta, jakby wyczuwając, że mężczyzna wpadł na jakiś trop, przestąpiła z nogi na nogę. Od ciągłego mówienia musiało jej w końcu zaschnąć w gardle, bo korzystając z chwili milczenia, zdążyła już dwa razy przełknąć ślinę i aż trzy razy oblizać wargi. Nie była w tym zresztą zbyt dyskretna.
– To jak? Wiecie już, panie druidzie, co to za choróbsko mojego Delana trapi? – zapytała z nadzieją mieszającą się z narastającą niecierpliwością. Widać wierzyła, że po tym, jak równie dokładnie nakreśliła sytuacje, Elia z nagłym oświeceniem pstryknie palcami i z razu przedstawi jej pełną, druidzią ekspertyzę. – Dacie mi jakąś miksturę, co to go na nogi postawi?
– Mówiłem już. Nie znam się zbyt dobrze na warzeniu mikstur. – Mężczyzna przejechał sobie otwartą dłonią po twarzy. Skrzywił się, z tego wszystkiego zapomniał bowiem, że ręce wciąż ma przybrudzone ziemią. Niechcący wtarł sobie cały brud w nos. – Moją specjalnością są zioła, a nie sądzę, aby te na cokolwiek się w tym wypadku przydały.
Dziewczyna wyglądała na zawiedzioną. Zmarszczyła czoło i obejrzała się za siebie, jakby przeszło jej przez myśl, że pokonała drogę do chaty druida na darmo.
– To co? Na próżno język strzępiłam? Nie pomożecie?
– Pomożemy... – powiedział i zaraz zaklął, zdenerwowany, że jeszcze chwila, a nieświadomie zacznie gadać jak ona. – Pomogę znaczy się. Powiedz mi, gdzie dokładnie mieszka twój narzeczony.
Zaniepokoiła się.
– Po co wam to wiedzieć?
– Żeby trafić na miejsce. – W myślach już robił listę rzeczy, które powinien zapakować do skórzanej torby, aby w razie potrzeby mieć je pod ręką. – Wieczorem wybiorę się do wioski, aby zamienić z Delanem parę słów. I na wszystkich druidów, oby świat miał mnie w swojej opiece i ta jego choroba faktycznie powodowała, że nie będzie mu się chciało za dużo gadać.
* * *
Elia'ner miał trzy słabości, choć dla zasady i wzorem tego, co wpoił mu brat, zazwyczaj wolał nie przyznawać się do żadnej. Pierwsza z nich wiązała się z niechęcią, czy, jakby to ująć wprost, strachem przed wysokościami. Jak każdy druid, wolał stać stabilnie na ziemi, niż unosić się ponad nią.
Druga słabość była powodem wielu jego problemów. Odkąd pamiętał, druid miał tendencje do niestałości w uczuciach. Kwalifikował się raczej do tych osób, które relacji i miłosnego przywiązania nie stawiały raczej w jednym szeregu. Lubił pożądać i być pożądanym, gdy jednak w grę zaczynała wchodzić stabilizacja, wolał się zawczasu wycofać. Jego związki były zwykle krótkie i z góry skazane na niepowodzenie, a niczego Elia tak bardzo nie unikał, jak właśnie porażek. Nieważne, czy na tle zawodowym czy uczuciowym.
Prawdę mówiąc, wolał już pozostać samotnym, ale korzystającym z życia druidem, niż wiecznie obawiającym się o przyszłość partnerem. Niestety, ani młodzieńcy, ani tym bardziej panny, z którymi przyszło mu się zadawać, nie byli z tego powodu szczególnie zadowoleni. Raz czy dwa dostał nawet garnkiem po głowie.
Kolejna słabość Elii, ta, której nie cierpiał najbardziej, miała związek z podróżami. Żaden, ale to żaden transport nie był dla niego odpowiedni i bynajmniej nie miało to związku z potrzebą wygody, czy niechęcią do długich wypraw. Elia od małego cierpiał na chorobę ruchu, dolegliwość polegającą na zaburzonym odbieraniu bodźców. Gdy tylko wsiadał na konia, albo na wóz, jego ciało i umysł przestawały współpracować. Nieważne jaki odcinek miał do pokonania, wystarczyła zaledwie chwila, a już dostawał zawrotów głowy, odczuwał zmęczenie i zaczynały dręczyć go nudności. Przynajmniej tak zwykle się tłumaczył. Wolał oszczędzić ludziom opisów, a już tym bardziej prezentacji tego, że po chwili jazdy w siodle, potrafił do zachodu słońca rzygać jak kot.
Jego siostra, Lavena także miała tę chorobę, gdy jednak stawali się coraz starsi, zaczęła z niej „wyrastać". Wyleczyła się z niej samoistnie w wieku czternastu lat, toteż Elia długo i naiwnie wierzył, że jemu także z czasem przejdą wiążące się w podróżami dolegliwości. Przeliczył się, nigdy nie pozbył się choroby. Wręcz przeciwnie, gdy miał dwadzieścia lat, ta jeszcze się nasiliła, zupełnie jakby los postanowił z niego zakpić.
Właśnie dlatego, gdzie tylko mógł, chodził piechotą, a koni unikał jak ognia.
* * *
Gdy pojawił się w wiosce, słońce chyliło się już ku zachodowi.
Elia, który ostatni raz przebywał wśród ludzi kilka miesięcy wcześniej, poświęcił chwilę na przyjrzenie się otoczeniu. Wieczorem wioska zdawała się spokojniejsza, niż w środku dnia, kiedy mężczyźni klęli i krzyczeli, kobiety tylko krzyczały, a dzieci, idąc za przykładem i tych i tych, dla zasady zdzierały gardła podczas każdej możliwej zabawy. Kolejny powód, dlaczego Elia nie przepadał za towarzystwem ludzi. Zdecydowana większość miała dzieci, a te wiązały się z wydawaniem dźwięków, do których jego uszy jeszcze długo miały się nie przyzwyczaić. Tak co najmniej do pięćdziesiątki.
Sześćdziesiątki – poprawił się w myślach, gdy jakieś dziecko przebiegło mu przed nosem, a piszczało przy tym, jakby je obdzierano ze skóry. Umorusany błotem chłopiec, bo chyba był to chłopiec, umknął druidowi spod nóg, a kiedy znalazł się wystarczająco daleko, aby poczuć się bezkarnie, odwrócił się i pokazał mu język. Tak po prostu, z czystej złośliwości. – Zdecydowanie do sześćdziesiąt.
Przez chwilę obserwował ze spokojem jak mały, krzywonogi osobnik majta ozorem, a potem, pojąwszy, że nie sprowokuje przybysza do reakcji, znika między chatami. Elia tylko westchnął i postanowił sobie, że będzie uważniej patrzył pod nogi. Kiedy zyskał pewność, że nie wpadnie więcej na żadne dziecko, powiódł spojrzeniem po otaczających go budynkach.
Ostatnie promienie słońca muskały strzechę niewielkich, ciasno przylegających do siebie chat. Zbudowano je tak blisko siebie, że druid nie miał wątpliwości, że zwinne koty bez problemu przeskakiwały z jednego dachu na drugi, pokonując w ten sposób dystans od jednego krańca wsi do drugiego. Miejsca między jedną chatą a drugą wystarczyło zaledwie na to, aby przecisnął się między nimi postawniejszy mężczyzna. Wszystkie razem tworzyły coś na wzór pierścienia. W jego wnętrzu, w samym centrum wsi, znajdowały się tylko dwa budynki: masywna karczma i maleńka kaplica. Zważywszy na hałasy dobiegające z tej pierwszej i opłakany stan drugiej, nietrudno było się domyślić, które miejsce cieszyło się większą popularnością wśród tutejszych mieszkańców.
Elia poprawił przewieszoną przez ramię torbę i rozejrzał się w poszukiwaniu kuźni. Nie zauważył jej, spostrzegł za to, że wydeptanymi ścieżkami przechadzało się wiele głodnych psów. Wodziły nosami za unoszącym się w powietrzu zapachem mięs, tych jednak mężczyzna nigdzie nie dostrzegał. Całe szczęście, bo nie należał do zwolenników niczego, co dawniej miało serce, płuca i łapy, a obecnie było faszerowane szałwią, jabłkami, albo serem. Nie przepadał już za samym zapachem pieczonych mięs, a co dopiero mówić o spożywaniu posiłków w całości sporządzonych z części ciał zwierząt.
Warto podkreślić, że sam druid nie nazwałby się raczej jaroszem. Choć na co dzień preferował jedzenie owoców i warzyw z przydomowego ogródka, zdarzało mu się jadać mięso. Jak to bywa w życiu samotnego, łożącego na własne utrzymanie druida, pewne sytuacje po prostu zmuszały go do takiego a nie innego funkcjonowania w świecie. Zakładał wnyki na chowające się w norkach króliki, szukał żuków, a także łowił ryby w jeziorami. O ile jednak wieprzową potrawkę, czy wspomnianego królika był jeszcze w stanie przełknąć, o tyle na samą myśl o wołowinie robiło mu się niedobrze.
Krowy na talerzu nie tolerował. Już prędzej sam dałby się upiec i polać sosem, niż pozwolił, aby śmierć poniosła jakakolwiek jałówka.
Rozglądając się na wszystkie strony, szedł dalej. Jego przybycie nie pozostało niezauważone. Zdawało mu się, że z okien wyglądają zaciekawione kobiety. Kilka z nich wycofało się do chat, widząc, że nadchodzi, pozostałe też nie wykazywały chęci rozmowy, czy w ogóle obcowania z przybyszem. Elia zbytnio się tym nie przejął. Zdążył się przyzwyczaić, że nie każdy rozumiał jego profesję. Bawiące się przy drodze dzieci płoszyły się na jego widok, a wracający z pola mężczyźni, napinali mięśnie i posyłali mu spojrzenia spode łbów. Nikt nie kwapił się, aby podejść, czy nawiązać z przybyszem rozmowę. O ile w większości wsi szanowano łowców, o tyle druidzi byli przez ich mieszkańców uznawani za pomyleńców. Rozumowanie wieśniaków było bardzo proste. Łowcy zabijali demony, a więc chronili ludzi. Druidzi nie pozwalali zabijać demonów, a więc opowiadali się przeciwko ludziom. To, że niektóre magiczne istoty nie robiły, a wręcz nie potrafiły robić krzywdy, nikogo nie interesowało. Każda była uznawana za potwora.
Inna sprawa, że czasem taki druid mógł się okazać człowiekowi przydatny. Zdarzało się, że ten wiedział więcej o leczniczych ziołach, miksturach i demonach, niż baby ze wsi, czy wędrowni szarlatani. W takich wypadkach trzeba było zapomnieć na kilka chwil o niechęci, a czasem nawet rozsupłać pieczołowicie chronioną sakiewkę, aby wynagrodzić pomocnego czarownika. Bo nieważne, co i jak mówiono, druidzi czegoś tam jednak dokonać umieli. W końcu nie bez powodu i nie tylko dla samych siebie od stuleci gonili za wiedzą.
– A wy tu czego? – nagle drogę zagrodził mu postawny, spocony mężczyzna. Elia, który akurat zagapił się na rosnący przy drodze rumianek, zatrzymał się w ostatniej chwili. – Wy nie stąd jesteście, a na wędrowca ni w ząb nie wyglądacie. Po co żeście do wsi przyleźli?
Elia zacisnął palce na pasku torby. Domyślił się, że podejrzliwość tamtego wynikało z niepewnej sytuacji na świecie, a także... z jego stroju. W przeciwieństwie do większości mężczyzn z wioski, miał na sobie dość niecodzienne ubrania. Zielona koszula o podwiniętych rękawach była ozdobiona zawiłymi, wyszywanymi ciemną nicią symbolami. Spodnie miał przepasane kawałkiem materiału, na jego dłoniach podrygiwały z kolei rzemyki przeplatane najróżniejszymi kamieniami. Niektóre błyszczały nienaturalnym blaskiem, inne były pozbawione koloru i przypominały pierwsze lepsze kamienie podniesione z ziemi. Elia nie wyglądał jak ktoś tutejszy. Nie wyglądał też jak powsinoga, czy wędrowny kupiec, a to już wzbudzało zainteresowanie czujnych mieszkańców.
– Zgadza się, nie jestem stąd. Mieszkam jednak niedaleko. – Uważnie dobierał słowa. Nie uśmiechało mu się dostać w twarz, ani być pogonionym widłami. – Przyszedłem, ponieważ mnie o to poproszono. Mam pom...
– Czekaj no ty! – przerwał mu nieoczekiwanie mężczyzna. Zmrużył powieki i zrobił krok, aby dokładnie przyjrzeć się druidowi. Gdy się zbliżył, Elia poczuł mieszankę najróżniejszych zapachów, z czego najbardziej wyczuwalne okazały się woń kiełbasy i chleba na zakwasie. Od chłopa cuchnęło również tanim, ale mocnym alkoholem. – Ja wiem, kim jesteście! – krzyknął w nagłym olśnieniu. Przebiegający nieopodal pies, uniósł pysk, rejestrując hałas. – Wy to ten leśny, podrobiony druid! Ten co to wszystkie baby gadają, że w lesie od jakiego czasu pomieszkuje i w górskich potokach się kąpie.
Pies stracił zainteresowanie. Kichnął i pobiegł dalej. Elia z kolei powstrzymał się przed przewróceniem oczami. Najwyraźniej to był jedyny opis, jaki przekazywano sobie wśród ludzi. Został druidem-oszustem od „kąpieli w górskich potokach". Gdyby usłyszała to jego siostra, poczerwieniałaby ze złości. Gdyby brat, padłby ze śmiechu...
Zawsze mogło być jednak gorzej. Wieśniacy mogli go uznać za demona ukrytego w ludzkiej skórze. W takim wypadku długo by raczej w wiosce nie zabawił.
– Owszem, jestem „tym" druidem. Mówią na mnie Elia'ner – oznajmił, wciąż zaciskając palce na skórzanej torbie. – Wolałbym jednak, aby zwracano się do mnie Elia, albo Elian. Nie każdy człowiek wie, jak poprawnie wymówić moje pełne imię.
Nie wyglądało na to, aby mężczyzna w ogóle słuchał, co się do niego mówi. Lustrował przybysza coraz podejrzliwszym spojrzeniem.
– Druid, hę? Powiadają, że dniami i nocami siedzicie na wzgórzach i czary odprawiacie. Co to się porobiło, żeście do nas nagle ze swojej gęstwiny wyleźli? Jadło i napitki wam się pokończyły? A może dziewek naszych wam się zachciało?
– Kobiety nie szukam, reszty mam pod dostatkiem. Dziękuję. Tak jak mówiłem, przybyłem, ponieważ poproszono mnie o pomoc.
Jego słowa nie spodobały się mężczyźnie.
– Doprawdy? A niby kto by takiego paliwodę do wsi spraszał, co? – Splunął na ziemię tuż przed stopami Elii. – Jeszcze do tego dziewkami wzgardza. A bo co? Nasze ze wsi to jakie paskudne są? Druidom to pewno tylko urodziwe i cycate driady w głowie, albo rusałki. Zawoła taki, zaklęcie rzuci i już magiczna dziewucha ze stawu wyskakuje, żeby giezło przed nim zadrzeć.
Druid zmarszczył z niesmakiem nos, ale nic nie powiedział. Właściwie to poczuł narastającą niechęć. Jego rozmówca miał bardzo konkretne wyobrażenie o druidach. Nie mówiąc już o zdaniu na temat rusałek czy driad. Te pierwsze prędzej by go potopiły, niż pozwoliły się do siebie zbliżyć, te drugie niechybnie zaciągnęłyby go z kolei głębiej w las i pozostawiły na pożarcie wilkom. Już prędzej Zmienne, które z reguły wykazywały się dużym zainteresowaniem ludźmi, odpowiadałyby opisowi mężczyzny. Tyle, że Zmienne nie były kobietami (ani mężczyznami, co warto dodać).
Obok nich przeszła kobieta. Ciągnęła za rękę niesforne, wyrywające się z jej uścisku dziecko. Gdy malec zobaczył druida, natychmiast przestał się szarpać i uskoczył za spódnicę matki.
– Czarownik!
Matka chłopca zmrużyła oczy i posłała Elii niechętne spojrzenie.
– Nie patrz na niego. Jeszcze jaki czar na nas rzuci.
Odeszła szybkim krokiem, wciąż ciągnąć dziecko, traktując je, jakby było niegrzeczną, szarpiącą się na uprzęży kozą. Elia też najchętniej poszedłby dalej, ale drogę wciąż tarasował mu nieusatysfakcjonowany jego odpowiedziami chłop.
W druidzie w końcu zaczął budzić się niepokój. Uświadomił sobie bowiem, że tamten nie przepuści go dopóty, dopóki nie zostanie zaspokojona jego ciekawość. Co jednak było najgorsze to to, że podczas rozmowy z narzeczoną kowala, Elia ani razu nie zapytał o jej imię. Nie wiedział, na kogo tak właściwie powinien się powołać, aby uznano jego obecność w wiosce za pożądaną.
– Mam zbadać Delana, waszego kowala – powiedział, decydując się na wspomnienie jedynego imienia, jakie zdążył poznać. – Była u mnie jego narzeczona. Martwi się jego stanem zdrowia.
Chłop napiął mięśnie.
– Valila była u was w lesie?
– Wezwała mnie, prosząc o pomoc – naprostował od razu. Przełknął ślinę. W pytaniu tamtego kryło się coś, czego w żadnym wypadku i dla własnego bezpieczeństwa wolał niechcący nie potwierdzić.
– Delanowi żadna pomoc nie jest potrzebna – warknął chłop. – Babą się znudził, albo mu się odwidziało ożenku, to i z chaty nie wyłazi, bo wie, że go będą palcami inne baby wytykać. Nic tu po tobie, druidzie.
– Mimo wszystko powinienem...
– Nie słyszeliście, co mówię? Wynocha ze wsi, albo...
Nie dokończył. W tej samej chwili podbiegła do niego zziajana dziewczynka w pomarańczowej sukience. Dopadła jego spodni i zaczęła za nie gwałtownie ciągnąć.
– Tatko! Chodź prędko! Mama mówi, że się Kraska cielić zaczęła!
Mężczyzna odgonił ją ręką.
– Wracaj do matki, Basilka. Ona cielaki już nie raz odbierała, więc i kolejny poród jej przecie trudności nie sprawi. Kraska zresztą też zaprawiona i wie, do czego ją natura stworzyła.
– Ja żem mamie mówiła, ale ona mi kazała i tak tatkę znaleźć i wołać. Kraska podobno sama sobie poradzić nie może i cielak wyjść nie chce.
Ojcu dziewczynki szerzej otworzyły się oczy.
– Jak to, nie chce? – pobladł. – Toż my na tego cielaka dwie wiosny czekali! Nie ma, że nie chce! Ma być i będzie. Biegnij do matki, Basilka i powiedz, żeby miejsce robiła. My zaraz do was dołączym.
– Jak to „my"? – podchwycił zaskoczony Elia, który przysłuchiwał się rozmowie. Próbował się przy okazji dyskretnie wycofać, ale mężczyzna złapał go za koszulę i pociągnął za sobą.
– A tak to! Ze mną idziecie, druidzie. Ktoś was pilnować musi, żebyście nie czmychnęli. Może się zresztą i na co przydacie. Ja żem słyszał, że druidzi to ze zwierzakami bliżej niż z ludźmi i demonami. Pomożecie, jak trzeba będzie.
Może nawet Elia próbowałby protestować, może faktycznie próbowałby wyrwać się z uścisku chłopa i zwiać, póki miał okazję. Próbowałby, gdyby tylko nie chodziło o krowy. A choć o rudowłosym młodzieńcu mówiło się wśród swoich, że ma tylko trzy prawdziwe słabości, tak naprawdę, jak każdy człowiek, łowca, czy druid, posiadał ich o wiele więcej. Jedną z tych słabości było zamiłowanie do krów.
Tak oto druid, który miał pomóc kowalowi, pobiegł odebrać krowi poród.
* * *
Koniec końców cielaczek przyszedł na świat cały i zdrowy. Elia w istocie okazał się pomocny, miał bowiem przy sobie zioła, które po zapaleniu, uspokoiły nieco zestresowaną krasulę. Kraska, bo tak miała na imię, rozluźniła się na tyle, aby w przypływie bólu i krowiej paniki, nie zadeptać nowo narodzonego synka.
– Macie byczka. – Uśmiechnął się druid, tuląc do piersi oszołomionego cielaka. – Ciężki. O kształtnych nogach. Nic dziwnego, że mama miała problem.
Krówka o białym, upstrzonym pomarańczowymi ciapkami i pokręconym futerku, okazała się nad wyraz przymilna. Zaraz po wstaniu i wypiciu matczynego mleka, podeszła do uradowanego, rudowłosego mężczyzny, aby sprawdzić, jak smakuje jego koszula. Elia wpatrywał się w nią jak urzeczony, pozwalając, aby wygryzała mu dziurę w materiale i śliniła ręce mokrym pyszczkiem. Później, gdy już się napatrzył, odważył się wziąć małego na ręce. Byczek wcale nie protestował.
Jego właściciel nie tryskał podobnym entuzjazmem.
– Do czorta, psia jego mać! – zawołał, uderzając z impetem z zagrodę. Jego żona i córka aż podskoczyły, Elia, mając w pamięci, że trzyma na rękach żywe, dopiero co narodzone zwierze, tylko westchnął z zaskoczenia. – Jałówka miała być, nie byk! Co ja mam z bykiem począć!?
– Tatko, ale przecie jest krówka. Popatrz tylko, jaka łaciata, jak z obrazka. Ruda jak ten pan, co ją odebrać pomógł.
– Ruda nie ruda, co z tego, jak chłop, nie baba!? Z Verdynem się na jałówkę umawiałem! Za byka ni złamanego miedziaka ten liczykrupa nie da! Ni złamanego miedziaka, powiadam.
Elia ściągnął brwi.
– Jeśli można, dlaczego nie? – spojrzał na krówkę, która uniosła łebek i poruszyła nieporadnie uszami. – Maluch jest zdrowy, duży i silny. Kiedyś wyrośnie z niego naprawdę dorodne zwierzę.
– Nic wam do tego, czarowniku – warknął mężczyzna. – Krasce może i pomogliście się sprawnie cielaka z łona pozbyć, ale wciąż podejrzani jesteście.
– No dobrze, ja jestem podejrzany, ale co ma do tego ten byczek?
– Mąż się z sąsiadem na handel umówił – wyjaśniła łaskawie żona chłopa. Stała kawałek dalej, wśród siana i łajna. – Verdynowi się umyśliło, żeby mleczną, rodną krowę sobie sprawić, ale tu w okolicy nikt durny nie jest przecie, żeby mu własną krasulę oddawać. No to umyślił sobie, że odłoży monet do sakiewki i zaoferuje we wsi, że woreczek trafi się temu, kto mu zdrową, dojną jałówkę sprawi.
– Cichaj, babo! Ty mu nic nie mów, toż to czarownik jest! – sapnął mężczyzna, czerwieniejąc na twarzy. – Sam diobeł wie tylko, czy to nie on krowy ze wsi zaczarował.
Kobieta przewróciła oczami. Unosiła zakrwawioną rękę, aby nie ubrudzić ubrań, drugą zaś tuliła zapłakaną córkę. Basilka, której wcześniej oczy zaświeciły się na widok cielaka, przestraszyła się tonu ojca i zalawszy łzami policzki, schowała się w matczynej spódnicy. Nic zresztą dziwnego. Horan, bo takim imieniem wolała go żona, miał wyjątkowo tubalny, ochrypły głos. Gdy go unosił, miało się wrażenie, że prócz gwałtownych słów, padną równie gwałtowne ciosy.
Żona widać przyzwyczaiła się jednak do humorów męża, bo wytłumaczyła:
– Wybaczcie czarowniku, że ten mój taki nerwowy. Zły jest, bo tak jak każdy chłop ze wsi, chętnie na Verdynowej sakiewce ręce by pokładł. Problem jest ino taki, że odkąd wspomniana propozycja padła, wszystkie krowy z okolicy, jak na zawołanie, cielić się wyłącznie bykami zaczęły. – Sugestywnie wskazała wolną ręką na cielaka w ramionach rudowłosego młodzieńca. – Sakiewka na chętnego z jałówką od dwóch wiosek czeka. Czeka i czeka, a krowy jak nie było, tak nie ma.
– I nadal nie będzie, bo się Krasula spisać nie umie! – Horan zacisnął zęby. – Trza będzie z Buławką spróbować i jej jakiego byka sprowadzić do pokrycia.
– Dobrze, a co z tym tu? – kobieta wskazała Elię.
– Do rzeźnika, a co? Mięsa świeżego, albo pieniędzy chociaż trochę dostaniem.
Druid aż się zakrztusił.
– Przecież ja tu tylko... – zaczął, ale zaraz urwał, blady jak dopiero co wytworzony pergamin. Zrozumiał, że mężczyzna nie mówił o nim, a o cielaku, którego trzymał w ramionach. – Że jego do rzeźnika?! Odbiło wam?
Basilka wybuchnęła głośnym płaczem.
– Nie do rzeźnika! Nie do rzeźnika, tatko!
– To przecież nieludzkie! – burzył się Elia. – To dopiero dziecko.
– Nieludzkie, nieludzkie – zawtórowała mu dziewczynka.
– Cicho być oboje! – wrzasnął rozwścieklony chłop. – Jako rzekłem, tak się stanie. Na kolejnego bezużytecznego zwierza łożył nie będę.
Druid zatrząsł się ze złości. Rudy cielaczek, który przestraszył się hałasów i płaczu, zaczął wymachiwać kopytkami i nawoływać matkę. Zmęczona, otumaniona ziołami Kraska, poruszyła się niespokojnie. Istniało ryzyko, że matczyny instynkt każe jej ruszyć na tego, kto krzywdzi jej dziecko, więc Elia odłożył malca na ziemię. Dopiero gdy na powrót się wyprostował i strzyknęło mu w karku, uświadomił sobie, że cielak wcale nie był tak lekki, jak mu się wydawało.
Byczek, podobnie jak Basilka, natychmiast pokuśtykał, aby znaleźć się w pobliżu matki. Elii żal zrobiło się niewinnego zwierzęcia, które nie zawiniło niczym, prócz przyjścia na świat. Ile istot umierało, bo nikt ich nie chciał, albo nie spełniały konkretnych kryteriów?
– Ile obiecywał wam Verdyn? – zapytał, rezygnując z prób przekonania chłopa, aby zachował cielaka. W myślach już kalkulował, czy jego własna sakiewka okaże się dość ciężka, aby zadowolić chłopa.
Horen zmarszczył brwi.
– Co was to interesuje? – zapytał podejrzliwie. – Może jeszcze powiecie, że sami krowy u siebie macie i nagrodę zgarnąć chcecie? Nic wam ja nie powiem, słyszycie!? Ni słówka nie wydusicie!
– Uspokójcie się z łaski swojej – fuknął niezadowolony Elia, znów zapominając, aby nie ulegać językowi mieszkańców wsi. Sugestia, jakoby sam był łasy na pieniądze, wyprowadziła go nieco z równowagi. Krowę i owszem, posiadał, ale ani myślał oddawać ją pierwszemu lepszemu chłopu. Nieważne, ile by za nią proponował. – Myślałem, żeby odkupić od was tego byczka, gospodarzu. Skoro i tak na rzeź go posłać chcecie, to co wam szkodzi?
Mężczyzna zastanowił się, pomruczał dobrą chwilę, oceniając druida wzrokiem, a potem, kiedy już to, co widział, zaakceptował, ni z tego ni z owego, poweselał. Momentalnie jego twarz zmieniła się ze złej, na chytrze uśmiechniętą. Oczami wyobraźni już zdążył policzyć zyski i straty, wnioskując, że mu się nowo zaproponowany interes najpewniej opłaci.
– Verdyn dwadzieścia unarów zaproponował – rzucił z miną, która od razu sugerowała, że wcale o takiej kwocie mowy nie było. Elia mógł to stwierdzić chociażby po wybałuszonych oczach żony, która aż się zatrzęsła, słysząc kwotę, za którą całą zimę dałoby się przetrwać, a może i dłużej.
– Mogę dać dwadzieścia. Tyle że w rachtach, nie w unarach.
– Sami gadaliście, że taki byczek dorodny i kształtny, a teraz na niego żałujecie?
Druid skrzyżował ręce na piersi.
– Nie żałuję, po prostu nie mam – odparł spokojnie. – Pokaż mi, gospodarzu, choć jednego z tutejszych, który dwa unary w sakiewce nosi, a przyznam, że zwierzak wart jest ich aż dwudziestu.
Chłop się zasępił. Argument był dobry, często bywało tak, że chłopi widywali prawdziwe unary tylko, jeśli przez daną wieś przejeżdżał jakiś zamożny pan. Zdarzało się, że kiedy takowy zatrzymywał się w gospodzie, aby koniom i ludziom dać odsapnąć, rzucał właścicielowi na stół złotą monetę. Naprawdę rzadki był to jednak widok. Panom nie uśmiechało się płacić unarami byle gdzie, a już tym bardziej byle komu. Złoto kojarzono z wystrojem bogatych wnętrz, nie z zapachem kiełbasy, taniej wódki i uryny.
We wsiach i pomniejszych mieścinach rozliczano się więc w rachtach. Te bito w srebrze i puszczone w obieg na całym kontynencie, cieszyły się więc one o wiele większą popularnością i dostępnością, aniżeli Unary. Były także szkutniki, te jednak, wykonane z miedzi, nie posiadały szczególnej wartości. Rzucano je pod nogi żebrzącym, bądź tym, których monetą próbowano spod drzwi odgonić. Jeśli trafił się jaki łaskawszy oberżysta, garść takowych szło wymienić na miskę zimnego gulaszu.
– Czterdzieści racht. Ja żem głupi nie jest, żeby cielaka za bezcen oddawać byle komu – targował się dalej Horen. Jego żona zawodziła, że żąda za dużo, ale uciszył ją warknięciem. – Cicho, babo. Na interesach się nie znasz, to i gębę zawrzyj, jak niepytana jesteś. Wartość czterech unarów, czarowniku, ni mniej. To uczciwa cena, więc niżej nie zejdę.
Elia pokręcił głową.
– Dwadzieścia pięć. – Sięgnął znacząco do torby i wyciągnął z niej brzęczącą sakiewkę. Może i dałby więcej, ale zwyczajnie nie miał przy sobie dodatkowych pieniędzy. W zapewnienia, że wziąłby zwierzę, ale wrócił z zapłatą później, chłop za nic by nie uwierzył. – Jak za cielaka, którego i tak nie potrzebujecie to i tak sporo.
– Trzydzieści!
– Dwadzieścia pięć. Jeśli nie od was, to od rzeźnika potem odkupię skoro i tak zamierzacie go sprzedać. Rzeźnik z pewnością dwadzieścia weźmie, a być może i na piętnaście się skusi.
– Co? – Mężczyzna aż poczerwieniał ze złości. – Mojego byczka od rzeźnika? Od tego bazyliszka? Od tej kanalii i chciwca, co nawet pęczka kiełbasy za przyzwoitą cenę człowiekowi nie sprzeda? Za piętnaście racht?! Za takie pieniądze?!
– Skoro wy mi go sprzedać nie chcecie... – zaczął powoli druid, wzruszając ramionami.
– Po moim trupie, psia jego mać! Ja temu lisowi nie dam capnąć mojej dorodnej kurki! Dawajcie pieniądze i kwita będziem!
– Czyli dwadzieścia? – Uśmiechnął się Elia, unosząc sakiewkę. Mężczyzna chwycił ją i natychmiast zaczął przy niej gmerać, aby jak najszybciej rozsupłać sznurek.
– Sprzedany – mruknął, wysypując monety na dłoń. Jedną zważył, inną przygryzł, choć i tak nie potrafiłby ocenić, czy pieniądze, które otrzymał, nie zostały podrobione. – Bierzcie cielaka, zanim się z babą rozmyślim.
– Wezmę, ale później. Muszę coś jeszcze załatwić.
– A tak. Cośtam żeście gadali o chłopie naszej Valilki. – Mężczyzna wsunął sakiewkę do spodni. – Ja wam mówię, czarowniku, Delanowi żadna pomoc magiczna potrzebna nie jest. Zwyczajnie tchórzy przed wzięciem sobie baby do domu. Młody to chłopak, hulać pewnie by wolał, niż z jedną tylko Valilą w domu się zabawiać. Chociaż przyznać trzeba, niebrzydką sobie przygruchał, oj niebrzydką.
Elia zmarszczył brwi.
– Z tego, co mówiła Valila, Delan ja kocha.
Mężczyzna zaniósł się donośnym śmiechem.
– A bo to która tak nie mówi? – parsknął śliną. Ciążące w spodniach monety, skutecznie poprawiły mu humor. – Każda zrazu wierzy, że ją i tylko ją upatrzony chłystek kocha i w czarci ogień za nią skończy. Najpierw się taka chwali, jakby diaboła za rogi ucapiła, a potem ryk na całą wieś, bo oblubieniec jednak nie taki święty, jak go malowała. Wy też chłop, to wiecie, o czym ja gadam. Chłop jak to chłop, za babami oglądać się lubi. Sam się czasem obejrzę, choć tę moją kobitę szczerze miłuję.
– Czy jednak ktoś oprócz Vasilki rozmawiał z Delanem? – drążył druid. – Przyznał komuś, że boi się konfrontacji z narzeczoną? Że nie wychodzi z domu, właśnie dlatego?
Tamten splunął na siano.
– A bo ja wiem? Chłopy się ze swoich strachów nie zwierzają nawzajem. Już zwłaszcza, jeśli ten strach jest z kobitą związany. Kto to widział, przed babą się chować jak ostatni kundel.
– Czyli nic wam nie wiadomo o tej sprawie?
– Ja żem nic nie słyszał, widzieć też nie patrzyłem. Może baba która u niego była i go za język pociągnęła. Co do tego gdybać jednak tylko można, bo Vasila szczwana jest i swojego dobrze pilnuje. Żadnej panny do Delana nie dopuszcza.
Elia pokiwał głową.
– Dobrze, pójdę i zobaczę, jak się sprawy mają. Potem wrócę po cielaka.
– Ejże, ale nie tak prędko. – zatrzymał go Horen. – Trzeba nam jeszcze do karczmy jakiego boryszu wypić na znak dokonanego. Coby sprzedaż i kupno dobrze służyły.
– Potem, gospodarzu. Potem. Podczas rozmowy z Delanem wolałbym pozostać trzeźwy. Nie wiadomo, jakie licho postanowiło wprowadzić się do jego chaty zamiast przyszłej żony.
* * *
Gdy Elia zaszedł w końcu pod chatę Delana, kilka szczegółów zdążyło już zwrócić jego uwagę. Okolica wydawała się bardziej ponura, ponadto nie pałętał mu się pod nogami żaden pies. Było to o tyle dziwne, że po drodze druida zaczepiło kilka wygłodniałych kundelków. Biegały po całej wiosce, szukając resztek, albo kogoś, kto im te resztki wyrzuci z talerza prosto pod pysk. Tutaj jednak, w pobliżu chaty stojącej przy kuźni, nie zapuścił się jak dotąd żaden zwierzak. Zupełnie jakby każde wyczuwało, że coś jest nie tak.
„Gdyby chodziło o Vasilę, psy by nie uciekały" pomyślał mężczyzna, podchodząc do drzwi. Sięgnął przy okazji do uwieszonego na szyi wiedźmiego kamienia. W razie potrzeby wolał mieć go pod ręką. Jego wzrok nie był tak czysty, jak wzrok innych druidów czy łowców. Widział wyłącznie te istoty, które pozwalały się dostrzec. Aby ujrzeć te ukryte, potrzebował kamienia z okiem.
Chata wyglądała jak każda inna we wsi, więc nie marnując czasu na oględziny zewnętrzna, postanowił od razu zapukać i zasięgnąć informacji u źródła.
Odpowiedziała mu cisza.
– Delan? – krzyknął, po raz kolejny stukając w drzwi. Spodziewał się, że tamten nie będzie zbyt chętny do rozmowy. Wizyty zmartwionej, ale jakże natrętnej narzeczonej z pewnością dały mu w kość do tego stopnia, że zbrzydło mu zapraszanie w odwiedziny kogokolwiek innego. – Otwórz mi, Delanie. Wiem, że tam jesteś.
Nikt się nie odezwał, zza drzwi nie dobył się żaden, choćby najcichszy dźwięk świadczący o przemieszczaniu się domownika. Elie, któremu ani trochę się to nie podobało, przeszedł dreszcz niepokoju. W tym samym momencie nienaturalne zimno wkradło się pod jego koszulę i podniosło mu wszystkie włoski na rękach. Znał to uczucie. Uczucie, że nie jest sam, a towarzysząca mu obecność wcale nie należy do ludzkiego świata.
– Delan? – ponowił próbę, spoglądając na kamień, który zrobił się jakby cieplejszy. Nie wypuścił go z dłoni. – Otwórz, inaczej sam wejdę.
Ponieważ i tym razem nie doczekał się reakcji, naparł na drzwi. Drewno nie było dość mocne, aby wytrzymać ciężar druida, mimo to zawiasy wytrzymały pierwsze, a także drugie uderzenie. Dopiero za trzecim razem udało mu się wyłamać belkę blokującą wejście. Tak się przy tym rozpędził, że wpadł do ciemnego pomieszczenia niemal biegnąc. Z trudem odzyskał równowagę.
W chacie panował półmrok. Nie zapalono żadnej świecy, jedyne światło, jakie padało do środka, docierało z pozakrywanych porwanymi materiałami okien. Na podłodze, wśród zaschniętej ziemi i kępek pożółkłej trawy, kłębił się kurz. Od dawna nikt nie zamiatał. Vasila mówiła, że Delan zaczął zachowywać się inaczej kilkadziesiąt dni wcześniej. Możliwe, że od tego czasu zaniechał jakiegokolwiek sprzątania.
Druid kichnął. Obejrzał się i kichnął po raz kolejny, tym razem głośniej, niż zamierzał. Pocierając nos, zaczął rozglądać się po pomieszczeniu. Było w nim zarazem duszno i chłodno. Zasłonięte okna utrudniały promieniom słońca przedostawanie się do środka, ale Elia widział dość dobrze, aby rozpoznawać kształty, czy przeznaczenie poszczególnych mebli. Łóżko wciśnięte w kąt nie miało pościeli. Ubrania zostały porozrzucane na ziemi, a stojące na szafce słoje z przetworami pootwierane, jakby Delan nie chciał marnować czasu i energii na ich każdorazowe odkręcanie.
Chwilę trwało nim w jednym z kątów Elia dostrzegł siedzącą na krześle, nieruchomą postać. Był to mężczyzna, a więc najpewniej poszukiwany przez druida Delan. Zajmował miejsce przy pustym stole i wpatrywał się tępo w przestrzeń przed sobą.
– Delan?
Mężczyzna nie odpowiedział, nie odwrócił też spojrzenia w kierunku, z którego dobiegł głos. Elia poczuł jednak w powietrzu jakąś zmianę. Znów przeszedł go zimny dreszcz. Szept druidziej natury, zdradzający, że odkąd wszedł do chaty, nie był sam. Nie chodziło jednak o towarzystwo bladego, wychudłego mężczyzny. To, co wyczuwał Elia było wyjątkowo żywe, energiczne. Dudniło w półmroku, chłonąc go i czerpiąc z niego siłę.
Obecność, o wiele bliższa niż wcześniej. Coś czaiło się w cieniu, czekając na dogodny moment, aby się ujawnić. Wpatrywało w niego swe ślepia i śledziło każdy jego krok. Niczym obślizgłe, niematerialne macki, chłód oplatał jego zmysły, wywołując gdzieś w okolicach skroni ostrzegawcze mrowienie.
Druidzi odczuwali w ten sposób tylko wtedy, gdy w pobliżu znajdował się demon.
Elia odsunął się nieco i podniósł wiedźmi kamień do oka. Zaraz zrozumiał, co takiego powodowało ból pulsujący w skroni przenikliwym zimnem. Kamień ujawnił kryjącą się w innym świecie istotę. Siedzącego na ramieniu Delana demona o szerokim uśmiechu.
– Dahre✩ – mlasnął w języku pierwszych korzeni. – Je'av Dahre.✩ Czuję zapach mchu i ziół. Uspokajałeś nimi krowę chłopa.
Mężczyzna ściągnął brwi. Istota była niewielka, przypominała ciemną, nastroszoną kulę futra, aniżeli budzącego grozę potwora. Miała połyskujące, świdrujące oczka, drobne kończyny i wiszący, czepliwy ogon, którym oplatała ciasno górną część ramienia mężczyzny.
– Szmorak – zrozumiał, mrużąc oczy. Także przeszedł na język Kręgu. – To dlatego...
– Druid – powtórzył demon. – Pachniesz młodością i świeżą, niespożytkowaną energią. Chcesz się nią z nami podzielić? Ze mną?
Elia pokręcił głową. Wciąż trzymając kamień przy oku, podszedł bliżej i zajął miejsce naprzeciwko Delana. Już rozumiał, dlaczego ten nie zareagował ani na jego wołanie, ani na dobijanie się do drzwi. Nie miał siły, aby zareagować, czy choćby krzyknąć. Demon pochłonął prawie całą jego energię.
– Od dawna się nim żywisz? – zwrócił się do demona. Miał już parę razy do czynienia ze Szmorakami, wiedział, że gwałtownymi czynami nie wskórałby zbyt wiele. Demony te były inteligentne i wyjątkowo uparte. Gdy przepędzano je siłą, z reguły zabijały swojego żywiciela. Ot tak, z czystej złośliwości.
– Od dawna. Bardzo dawna – przyznał demon, przebierając łapkami. Drapał niewielkimi pazurkami koszulę Delana. Był niczym kot przygotowujący sobie posłanie na źle ułożonej pościeli. – Nie jestem zachłanny. Jestem mądry, oszczędzam.
Szmoraki (czy też, jak nazywali je niektórzy, szuraki lub pożeracze dusz) nie zaliczały się do tych szczególnie agresywnych demonów. Małe, inteligentne, a przede wszystkim rozumiejące w języku Etla'vert, nie były uznawane za godne polowań. Nie zmieniało to jednak faktu, że potrafiły być niebezpieczne. Istoty te bowiem, choć kwalifikowały się jako demony, nie żywiły się ani mięsem, ani strachem. Za pożywienie upodobały sobie energię wytwarzaną przez żywe organizmy. Z obserwacji druidów i łowców wynikało, że aby ową pozyskać, wędrowały w pobliże ludzkich siedlisk z zamiarem czepiania się zwierząt domowych. Ich wpływom ulegały zwłaszcza psy, stąd też Szmoraki dorobiły się wśród niektórych kolejnej nazwy: psie zmory.
Zdarzało się od czasu do czasu, że Szmorak uczepił się człowieka. Posilając się jego energią, stopniowo sprawiał, że jego żywiciel tracił zapał, a także chęci do dalszego życia. Nie cieszyła go obecność innych ludzi, nie śpieszno było mu do pracy fizycznej, czy choćby samego uśmiechania. Zachłanny Szmorak potrafił doprowadzić człowieka do wiecznego smutku. Jeśli zaś tegoż człowieka uczepiło się więcej Szmoraków, jego los z reguły zostawał przesądzony. Szmoraki wędrujące w grupie, potrafiły doprowadzić zdesperowanego, zmęczonego życiem człowieka do śmierci.
Najłatwiej pozbyć się było Szmoraka, poprzez przeniesienie go na inną żywą istotę, na przykład stare zwierzę. Elia jednak, jako największy miłośnik zwierząt (dzieci w to nie wliczał), nie brał pod uwagę takiego rozwiązania.
– Jesteś wyjątkowo złośliwym demonem, Szmoraku – oznajmił, przyglądając się z uwagą Delanowi. Mężczyzna wciąż żył, ale nie zostało mu już wiele czasu. Kilka, może kilkanaście dni. Vasila zbyt długo zwlekała z szukaniem pomocy. – Jeszcze trochę, a zabiłbyś tego nieszczęśnika.
– Nie zabiłbym – odparła istota, szczerząc zęby. – Człowiek jest smaczny, ale głupi. Jestem mądrzejszy od niego. Ja nie pożeram od razu w całości jak ludzie. Zostawiam na potem.
– Z tego ciała nie będziesz miał już zbyt długo pożytku. Nie czujesz? Twój żywiciel jest wyczerpany. Traci resztki energii.
Demon wywinął językiem i nic sobie nie robiąc ze słów druida, przeskoczył zwinnie na drugie ramie mężczyzny. Owinął długi ogon wokół jego szyi, zupełnie jak wąż oplata ofiarę, aby nie mogła wymknąć się ze śmiertelnego uścisku.
– Człowiek pożyje, ile ja mu żyć każę – wymruczał, tuląc się do pobladłego policzka Delana. – Jestem mądrzejszy od niego. Oddaję kęs tego, co zabrałem, a potem zabieram pięć kolejnych kęsów. Będę oddawał i zabierał dalej. Człowiek się nie zorientuje. Pożyje i będzie mnie karmił.
Elia pokręcił głową. Kamień ogrzewał jego palce, mimo to nie odejmował go od oka.
– Umrze – podsumował, kładąc wolną dłoń na stole. Była to szczera prawda. Kowal już zaczynał przypominać trupa. Jego klatka piersiowa niemal się nie poruszała, oczy miał szkliste i ledwie widzące. Przez oko druid dostrzegał zarys jego serca: bijącego wolno i niechętnie, jakby samo nie kryło zrezygnowania. Jakby również wyczekiwało końca. – Masz siłę co najmniej pięciu z twojego gatunku. Nawet jeśli twierdzisz, że chronisz to ciało przed śmiercią, kradniesz z niego zbyt wiele energii, aby cokolwiek zostało dla tego człowieka. Umrze prędzej czy później. Patrząc na jego stan, prędzej, niż zakładasz.
– Więc znajdź mi innego – ożywił się demon. – Daj mi człowieka, który będzie moim kolejnym żywicielem. Wtedy i tylko wtedy odpuszczę sobie tego.
– Nie możesz przenieść się na nikogo z tej wioski. Ani na człowieka, ani na zwierzę. Nie skażę żadnego żywego stworzenia na taki los.
– Więc odejdź i pozwól mi dalej żywić się tym tutaj. Jest smaczny.
– Niedługo go zabijesz.
– Głupiutki druidzie. Jestem demonem, pożeraczem, zmorą. Czy uważasz, że przejmie mnie śmierć jednego z waszych? Że poczuję wyrzuty sumienia, bo jakaś panna z gniazdem na głowie będzie za nim wylewać oczy?
– To kok.
– Proszę?
– Vasila. Nosi włosy zaplecione w kok.
Demon przekrzywił mały łeb.
– Robi ci to aż tak wielką różnice, słodziutki druidzie, że w trakcie naszej rozmowy ośmielasz się mnie poprawiać?
– Zdziwiłbyś się, jak wielu chciałbym poprawić, jeśli brać pod uwagę ich sposób wysławiania.
Szmorak zaśmiał się, co w jego wykonaniu brzmiało jak rechot żaby.
– Intrygujesz mnie, druidzie. Po co przyszedłeś?
– Chcę uratować tego człowieka.
– A jednak mówisz ze mną, jakby wcale go tu nie było. Rozmawiasz w języku, którego on nie rozumie.
Elia uniósł brwi.
– Przecież i tak nas nie słyszy. Nie przetworzy słów, które wypowiadam, choćbym nawet starał się gadać jak ludzie z jego wioski. Zaćmiłeś jego umysł pustką.
– Pustka, jak sama nazwa wskazuje, jest pusta, druidzie – sapnął demon. Machnął końcówką ogona, ale nie puścił szyi kowala. – Wysławiaj się ze zrozumieniem, skoro sam oczekujesz, abym ja to czynił.
Mężczyzna zastukał palcami o blat. Zdecydowanie Szmoraki były aż nazbyt inteligentnymi demonami. Kto to widział, żeby nienaturalna istota tak doskonale przetwarzała słowa i wnioskowała ich sens, aby po chwili, w dogodnym dla siebie momencie, użyć owego sensu jako broni obosiecznej.
– Nie ma pustki w całości pustej – wyjaśnił, kręcąc wiedźmim kamieniem. – Zawsze coś jest, choćby i nicość. W przypadku Delana, jego pustką jest brak wszystkiego, co go tworzyło. Zabrałeś mu to, dając w zamian stagnację, poczucie beznadziei i bezsilność. Pustkę, która jest w rzeczywistości pustką tak pełną, że tworzące go naczynie, niebawem się przeleje.
Demon mlasnął.
– Można więc powiedzieć, że otrzymał ode mnie coś w zamian za swoje poświęcenie. Za dzielenie się ze mną swoją pyszną energią.
– Jesteś szkodnikiem. Nikim więcej.
– Bzdura. Jestem prawdą – mlasnął Szmorak. – Pożeraczem tego, co najbardziej obłudne. Zmorą marnujących smakowitą energię. Ludziom wydaje się, że są niezwyciężeni, mogą sięgnąć po wszystko, co wcale im się nie należy. Że jeśli zechcą, nie sprawi im to żadnego wysiłku. Spójrz jednak na tego człowieka, druidzie. Wystarczy, że odebrałem mu siłę, tę ludzką, naiwną pewność, że zdoła osiągnąć wyznaczony cel. Motywację. Co z niego po tym wszystkim pozostało? Nic. Bezbarwne szkiełko. Każdy człowiek staje się takim samym, bezbarwnym szkiełkiem. Rezygnuje. A ja i moi bracia znów jesteśmy skazani na głód. Wieczny głód...
Ostatnie słowa niemal wyjęczał. Elii nie pozostało nic innego, jak ciężko westchnąć.
– Czyli znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia – podsumował, myśląc intensywnie nad jakimś rozwiązaniem. – Gdy jednak dłużej się nad tym zastanowić, to ty jesteś w gorszym położeniu. Chcesz się pożywiać, ale człowiek, który został twoim żywicielem, z pewnością chciałby żyć. Mnie zależy na jego uratowaniu, a Vasili na tym, aby stanąć z nim przed ołtarzem. Nie uważasz, że trzy na jednego, to wciąż o dwa za dużo, abyś upierał się przy swoim i próbował stawiać mi warunki?
Demon zarechotał.
– Jest was tylko trójka. – Poluzował chwyt, aby następnie wdrapać się po włosach Delana i osiąść na jego włosach. Pokracznie rozkładając łapki, zagnieździł się wśród ciemnych, zakurzonych kosmyków. – Trójka? Nie, nie trójka. Dwójka, bo zdanie mojego człowieka trudno brać w tej sytuacji w rachubę. Wystarczy, że zaczerpnę z niego choć odrobinę, wtłoczę w niego kolejną kroplę pustki, a stanie się wydmuszką. Szkiełkiem, które na moje zawołanie, pęknie i rozpryśnie się na małe kawałeczki.
– Wtedy będę zmuszony cię zabić – skrzywił się Elia. – Nie zmuszaj mnie do tego. Jesteś inteligentnym demonem, który jak każda istota, ludzka, czy nie, po prostu stara się przetrwać. Dlaczego po prostu nie odejdziesz?
– Bo czuję głód, druidzie. Wieczny głód – zawył Szmorak. Spojrzał na druida błyszczącymi oczami. Krył się w nich wyrzut. – Sam zauważyłeś, że jestem inny, niż moi bracia. Większy, bardziej złakniony. Potrzebuję dostępu do stałego źródła energii. Psy mnie nie zaspokajają, konie mnie nie zaspokajają, nic mnie nie zaspokaja. Człowiek jest jedynym, który mnie syci.
Zawył ponownie i wcisnął pysk we włosy kowala. Elia podejrzewał, że próbuje wzbudzić w nim w ten sposób litość. Druidzi odczuwali inaczej niż łowcy, którzy nigdy nie wahali się przed zabijaniem demonów. Szmorak zdawał sobie sprawę, że jeśli tylko użyje odpowiednich słów, zdoła wzbudzić w swoim rozmówcy litość. Elia niestety też to wiedział, dlatego musiał się śpieszyć. Zbyt łatwo szło mu dostrzec w demonie nie krzywdzącego, a krzywdzoną ofiarę. Szmorakom, tak jak zwierzętom, zależało głównie na tym, aby przetrwać. Były złośliwe, owszem, ale wciąż, to potrzeby życia i pożywienia stanowiły najważniejszy element ich egzystencji. Odbierały, aby zyskać.
Druid pokręcił głową. Nie, nie mógł pozwolić demonowi zostać i dalej kraść energię kowala. Dni Delana byłyby policzone, Vasila nie pozbierałaby się po stracie ukochanego, a wina spadłaby na niego. Gdyby nie „uzdrowił" mężczyzny, ludzie z wioski niechybnie obarczyliby go za śmierć jednego ze swoich. Już i tak uważali go za czarownika i fałszywego-druida. Jeszcze byliby gotów przyjść do niego na wzgórza z widłami, czy pochodniami, aby pod osłoną nocy podpalić jego dom (a przy okazji pół lasu).
Rozważył wszystkie możliwości. Przepędzenie lub próba zabicia demona mogły wiązać się z jego gniewem, a co za tym idzie, umyślnym zabiciem Delana. Zostawienie go tam, gdzie był, również skończyłoby się śmiercią kowala, ale zesłałoby przy okazji gniew mieszkańców na niewinnego Elię. Przeniesienie demona na inną żywą istotę przez jakiś czas pozostałoby niezauważone. Zważywszy jednak, że ten nie chciał czerpać energii ze zwierzęcia, historia zatoczyłaby koło i koniec końców, wszystko wróciłoby do punktu wyjścia. Kolejny człowiek podzieliłby los Delana.
Najlepszym rozwiązaniem zdawało się zabicie Szmoraka lub znalezienie dla niego żywiciela, który i tak pragnął pożegnać się z życiem. Z tym, że bez względu na wybór, którego dokonałby Elia, jego ręce zbrukałaby śmierć.
Jego charakter i chęć kroczenia najbardziej optymalną z dostępnych ścieżek, podpowiedziały mu jeszcze jedną możliwość. Inteligentne demony miały jedną, przemawiającą na ich niekorzyść, wadę. Kogoś, kto potrafił myśleć, prędzej czy później zawsze zaczynały wiązać jakieś zasady.
– Czy wiesz, Szmoraku, że twój gatunek może żyć w zgodzie z żywicielem? – zapytał, prostując plecy. Pomysł, który przyszedł mu do głowy, był może dość ryzykowny, ale nie wiązał się przynajmniej z niczyją śmiercią. Elia nie miał czasu, aby zastanawiać się, co będzie oznaczał dla niego samego.
Słysząc pytanie, demon przestał udawać, że zawodzi i podniósł na druida puchaty pysk.
– Dziel i łącz. Dawaj i bierz – wymruczał, bębniąc łapkami w głowę Delana. – Gdy ktoś dobrowolnie przyjmie Szmoraka, ten nie może zabić. Szmorakowi nie wolno odebrać życia istocie, która wyciąga dłoń, aby go karmić.
– Dokładniej: która da ci przyzwolenie, aby na sobie żerować – uściślił mężczyzna.
– Jedno i to samo. Jedzenie nie potrzebuje precyzji języka.
Elia nie odpowiedział. Przyjrzał się swojej prawej dłoni, tej, która leżała na stole. Włoski na jego skórze wciąż były podniesione z zimna.
– Dobijmy targu, demonie – powiedział. – Moja dłoń będzie tą, która cię nakarmi.
Szmorak nie odpowiedział od razu. Zamiast tego uśmiechnął się i napuszył z zadowoleniem czarne futro.
* * *
– Powinieneś mieć jakieś imię – orzekł bełkotliwie Elia, przecierając powieki. Dwoiło mu się w oczach, mimo to, jakimś cudem zdołał dotąd utrzymać równowagę. – Nie mogę cały czas zwracać się do ciebie po gatunku. To niegrzeczne.
Szmorak pacnął go ogonem w czoło.
– Aer Vaeth♢: Patrz, gdzie człapiesz, druidzie, bo jak zaryjesz nosem w ziemię, to nie mnie będzie cię podnosić.
Mężczyzna złapał równowagę i uważniej zaczął przyglądać się drodze. Tańczące mu przed oczami kwiaty i grzyby, wcale nie ułatwiały zachować skupienia.
– Aer Daeth♢: Imię? – Demon zaskrzeczał z niezadowoleniem. – Chcesz mnie nazwać jak jakiegoś kundla? Może jeszcze tak, jak tę łaciatą cielęcinę?
Mlasnął, przyglądając się pokracznym ruchom krówki. Byczek to był niesiony przez Elię, to szedł za nim na cienkim sznurku, wydając z siebie co jakiś czas płaczliwe odgłosy. Nawoływał matki, która została w wiosce.
– Groszek to wcale niebrzydkie imię. – Wzruszył ramionami druid. Przystanął na chwilę, pozwalając, aby świat przestał wirować. Gdy drzewa znów stanęły w ziemi, a chmury wróciły na nieboskłon, zamiast wyskakiwać zza krzaków, ruszył dalej. – Ziarna grochu rosną w stron... strączkach. Wszystkie są tak samo wartościowe, więc przy ich łuskaniu, żadnego się nie odrzuca.
– No chyba, że są małe i brzydkie, a tak się składa, że ta pokraka spełnia kryteria. Mogę ją zjeść?
– Nie.
– Marnotrawstwo.
– Jak ruszysz Groszka, to wrzucę cię do pierwszego strumienia, jaki napotkam. – Elia pogroził samemu sobie palcem. Nie miał kamienia przy oku, więc nie mógł zobaczyć siedzącego mu na ramieniu demona. Słyszał go za to, aż nazbyt wyraźnie. – Zerwę umowę i nie będziesz mógł więcej czerpać z mojej ręki. Obiecuję ci to, ty gadzie ty.
– Wtedy umrzemy obaj.
Chwilę szli w milczeniu, wsłuchując się w szum drzew i trzask gałęzi. Dziwna z nich była przy tym kompania. Nieco podpity druid, który z okazji nieplanowanego zakupu krowy, musiał wypić w karczmie więcej niż łyk paskudnego, taniego wina. Za nim właśnie ta krowa, która przez całą drogę płakała, nie wiedząc, że odebraniem od matki, od śmierci ją uratowano. Na koniec, na ramieniu druida, niewidoczny dla ludzkiego oka demon.
Dopiero po jakimś czasie, ten zdecydował się w końcu odezwać:
– Jak już mówiłem: jedzenie nie potrzebuje precyzji języka. – zamyślił się. – A na mnie możesz wołać Żmij.
Tak oto samotny druid poznał towarzysza, który miał być z nim jeszcze przez długi, długi czas...
I pewną rudą krówkę, która z czasem przestała płakać i zadomowiła się w domku wśród wzgórz.
________
✩ Druid
✩ Jesteś Druidem
♢ Po pierwsze
♢ Po drugie
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro