Rozdział 1. O tym, gdzie spotkać druida
Wieczorową porą las wydawał się o wiele żywszy niż w dzień.
Za dnia soczysta zieleń igieł i liści przyciągała, wabiła, zachęcając do odkrywania kolejnych zakamarków rozległego boru. Szum drzew nigdy nie zagłuszał hałasów dobiegających z pobliskiej wioski, zapach listowia i mokrej od rosy ściółki uspokajał. Stanowił miłą odmianę od smrodu mieszanki końskiego potu, skubanych kur i kiszonych buraków. Może to właśnie dlatego młode panny tak często wymykały się do lasu, aby pozwalać się obsypywać pocałunkami przez chłopców. Wszak łajno, bezustanne rżenie kąsanych przez muchy kobył i fetor gnijącego mięsa nie sprzyjały raczej miłosnym uniesieniom.
Nocą wszystko się zmieniało. Po zachodzie słońca niewielu zapuszczało się w las, aby oddawać się swawolnym igraszkom.
Po zachodzie słońca władzę nad lasem przejmowały cienie, istoty, które zamiast palców miały ostre szpony, a głowy zastępowały im powykrzywiane pyski. Spośród drzew wychodziły potwory, którym nie w smak było dzielenie się ich nowo zawłaszczonymi terenami łowieckimi. Bo nocą las przestawał być lasem. Wraz z pojawieniem się na granatowym niebie pierwszych gwiazd, stawał się polem bitwy. Labiryntem, w którym miejsca starczyło wyłącznie dla łowców i ich bezbronnych ofiar.
Dziewczyna wzdrygnęła się. Zadarła głowę, z ulgą pojmując, że słońce, choć przybierające już kolor ciemniejącej pomarańczy, wciąż widnieje nad horyzontem. Miała jeszcze dość czasu, aby dotrzeć na miejsce i wrócić. Wystarczyło odnaleźć strumień, napełnić wiadro i cofnąć się po własnych śladach. Zdawać by się mogło, nic trudnego. Przynajmniej dopóty, dopóki dogasające promienie słońca wciąż muskały jej ramiona i opadający na jedno z nich, pleciony naprędce warkocz. Póki słońce grzało, leśne bestie kryły się w swoich pieczarach.
Mimo to postanowiła jeszcze przyśpieszyć kroku. Cebrzyk obijał się o jej ukryte pod spódnicą kolano, więc uniosła nieco dłoń. Przycisnęła palce do piersi, lustrując otaczające ją drzewa. Ścieżka może i nie była zbyt wąska, ale wieczorem wszystkie drogi zdawały się jakby bardziej ukryte, niedotknięte ludzką stopą. Z każdą chwilą ślady obuwia coraz bardziej zaczynały przypominać masywne łapy. Dziewczyna starała się walczyć z płatającą jej figle wyobraźnią. O ile bardziej wolałaby siedzieć teraz w chacie, wyczesując po całym dniu kurz z włosów, czy pisząc liściki do Avena, nawet niebrzydkiego, cztery lata starszego od niej chłopca z wioski. Ten obiecał, że zabierze ją do lasu, aby zobaczyła piękną polankę, którą znaleźli tydzień wcześniej razem z bratem podczas polowania na króliki. Obiecał, że zatańczy z nią boso na świeżej trawie i obsypie pocałunkami jej dłonie. Co prawda na razie nie wywiązał się z umowy, ale przecież obiecał, a obietnic dotrzymywać trzeba było, bo inaczej mógł przyjść Szpetnik i ożogiem uciąć kłamcy język za składanie fałszywych przyrzeczeń.
Po kolejnych dwudziestu minutach usłyszała w końcu upragniony dźwięk. Szum wody, krople obijające się z dużą siłą o gładko wypolerowane kamienie. Krople, którymi babka kazała napełnić wnuczce cebrzyk, aby nazajutrz miały na czym ugotować zupę. Babce chodziła po głowie kalafiorowa, bo kalafiory dobrze obrodziły w tym roku i miały ich na polu tyle, że i na wóz, którym jeździły na targ, nie było ich już komu pakować. Głód w tym roku im nie groził, istniało za to ryzyko, że prędzej czy później (a najpewniej prędzej) obie nabawią się wstrętu do jakiejkolwiek kapusty. No bo ile można było jeść kalafior? Kalafior na śniadanie, kalafior na obiad, kalafior na kolacje, bo zostało z obiadu, a przecież zmarnować się nie może... Jeszcze tego brakowało, ażeby kalafior zaczął się dziewczynie śnić po nocach.
Wzdrygnęła się i rozejrzała, analizując, z której strony dochodzi szum. Choć nie widziała jeszcze potoku, za pomocą słuchu potrafiła już ocenić odległość, jaka dzieliła ją od wody. Idąc w tamtą stronę, myślała o tym, jak bardzo od kolejnej kalafiorowej wolałaby zupę z leśnych grzybów, czy sławetny babciny kapuśniak. Nawet chłopom ze wsi potrafiły zmięknąć nogi, gdy babka gotowała kapuśniak ze swojego tajemnego, przekazywanego z pokolenia na pokolenie przepisu. Zawsze trzeba było zamykać wtedy okna, bo zaraz któryś rolnik wsadzał nos między lufcik i z cieknącą mu po brodzie ślinką, usiłował wprosić się na nadchodzący posiłek. Taka to potęga drzemała w niepozornym kapuśniaku babki Olehany. Nawet demony wywabiłby z usypanych z kości leży.
Żeby jednak była zupa, trzeba było wody. A żeby była woda, ktoś musiał przejść się nad strumień, bo jak raz pojawił się problem z czerpaniem wody z pobliskiej studni. Problem wyjątkowo sporych rozmiarów można by rzec, bo tak jak wysoka cembrowina chroniła przed wpadnięciem do studni nieostrożne, rozbrykane dzieci, tak dla pijanego skrzata okazała się już nie dość wysoka. Dwie noce wcześniej podchmielony krasnal wdrapał się nie wiadomo po co na cembrowinę, aby następnie skoczyć i zawisnąć na drewnianej, nadpróchniałej i co najistotniejsze, obrotowej belce. Nie grzeszył widać inteligencją, bo nie przewidział, że ta przekręci się, gdy tylko się jej uchwyci. Koniec końców popisy skończyły się tym, że w studni zaległo napuchnięte, połamane ciało spitego skrzata, a w całej wsi brakowało wody. Nikt z mieszkańców nie kwapił się bowiem, aby wyciągać z zanieczyszczonej wody magiczne truchło. Trzeba było czekać na pojawienie się w okolicy jakichś znudzonych brakiem zleceń Łowców. Tych ponoć czary się nie imały, a kto mógł przewidzieć, co za cholerstwo trzymało się takiego wiejskiego skrzata-samobójcy. W dodatku opitego na równi wodą ze studni, jak tanim alkoholem, który wykradł niechybnie ze spiżarni pobliskiej karczmy.
Strumień był coraz bliżej. Wiedziona szumem wody dziewczyna wsunęła się między drzewa i z zadowoleniem skonstatowała, że jej stopy, zamiast ściółki i żwiru, muskają teraz drobne, pociemniałe od wody kamienie. Przerzuciła cebrzyk do drugiej ręki i rozsunęła gęste, wijące się ku górze zarośla. Zrobiwszy jeszcze jeden krok, znalazła się tuż przy ukrytym strumieniu. Dokładnie w miejscu, gdzie wzgórze opadało, a tryskająca spomiędzy skał woda tworzyła naturalny wodospad. Tutaj szum stawał się dość intensywny, aby skutecznie zagłuszyć szeptanie drzew, czy dźwięk łamiących się pod stopami gałęzi.
Na twarzy dziewczyny pojawił się uśmiech ulgi. Wyciągnęła przed siebie wiaderko i już miała podwinąć spódnicę, aby wejść do strumienia, gdy coś przykuło jej uwagę. Oprócz niego, tego charakterystycznego dla leśnych strumieni szumu, do jej uszu dotarło... nucenie.
Zamrugała i nadstawiła uszu, próbując wyodrębnić z pozostałych ten jakże niecodzienny dźwięk. Ktoś był w okolicy, ale w przeciwieństwie do niej, nie zdawał się szczególnie przejęty porą, o jakiej przyszło mu pokonywać leśne, wijące się ścieżki. Był na tyle blisko, że słyszała go mimo głośnego szumu wody. Nucił piosenkę, której nie znała, bo i język, jakim się posługiwał, nie przypominał nijak jej języka.
Utopiec! – pomyślała, zdjęta nagłym strachem. – Utopiec albo topielec! Podejdę bliżej i hyc! Jak nic, wylezie z wody, chwyci mnie w swoje łapska i utopi!
Zacisnęła palce na rączce wiadra i powoli, aby nie narobić hałasu, zaczęła się wycofywać. Mieszkaniec strumienia na szczęście nie zdążył zarejestrować jej obecności. W końcu go dostrzegła. Znajdował się niespełna dwadzieścia stóp od niej. Chodził zgarbiony od jednego brzegu strumienia do drugiego, intensywnie wpatrując się w taflę wody. Co jakiś czas wsuwał bladą dłoń między otoczaki i przesypywał je między długimi palcami. Najpewniej tylko to ją uratowało, fakt, że „stwora" bardziej interesowały kamienie, aniżeli to, co działo się dookoła niego.
Dziewczyna zrobiła kolejny krok w tył. Istota była chuda, a jej włosy zdawały się ciemne jak nadchodząca noc. Nie miała jednak zielonej skóry, ani przesadnie dużej głowy, jak to opowiadała jej babka. Wręcz przeciwnie, brodzący w potoku stwór zdawał się mieć proporcje normalnego mężczyzny.
I wciąż nucił.
– Ki czort? – zamrugała, zapominając o zachowaniu ciszy. Mężczyzna, bo postać stojąca w strumieniu zdecydowanie zaczęła wyglądać jak mężczyzna, odwrócił się w jej stronę, równie zaskoczony co ona. Nie słyszał jej, więc nowy dźwięk wytrącił go z równowagi. Zachwiał się, pod naporem wody i nieomal nie wylądował tyłkiem na kamieniach. W ostatniej chwili udało mu się jednak zachować pion.
– Mało brakowało – odetchnął, opierając dłoń na kolanie. Obejrzał się za siebie i przyjrzał tafli wody. Dopiero po chwili uśmiechnął się i zadarł głowę na zdumioną dziewczynę. Chyba miał dołek w policzku, ale nie była pewna. Robiło się ciemno, rysy jego twarzy zaczynały się zlewać. – Sytuacja opanowana. Widziałem tam wcześniej kilka małych rybek, a nie chciałbym ich przypadkiem zmiażdżyć. Przykra śmierć, zginąć pod czyimś... ekhm...
Umilkł i przyjrzał się z zaciekawieniem swojej nowej towarzyszce. Ona także mu się przyglądała. Być może miało to coś wspólnego z jego ubraniem, a właściwie jego brakiem. Jego biała koszula leżała na pobliskim kamieniu i nasiąkała wodą, bo rękawy już dawno zdążyły zsunąć się ze skały, podobnie jasne, przybrudzone zaschniętym błotem spodnie o podwiniętych nogawkach. Jedynie bielizna pozostała na swoim miejscu, choć i ona opadała, nie dając rady utrzymać się na jego szczupłych, wciętych biodrach.
Po krótkiej ocenie stwierdziła, że jest niebrzydki, ale też nie powiedziałaby, że najpiękniejszy, jakiego w życiu widziała. W wiosce od czasu do czasu zjawiali się Łowcy i niegdyś, wśród nich znalazł się wyjątkowo przystojny mężczyzna. Wszystkie dziewuchy wzdychały na jego widok. Tamten był umięśniony i nosił ślady po wielu trudnych walkach, mimo młodego wieku, wzbudzał respekt. Ten tu był raczej chudawy i kościsty, wzbudzać mógł co najwyżej politowanie. Daleko mu było do takiego Łowcy, czy nawet chłopa ze wsi, sprawiał wrażenie zbyt delikatnego, wręcz zagłodzonego. Dziewczynie tym bardziej podejrzanym wydało się to, że bez strachu poruszał się późnym wieczorem po lesie i kąpał w lodowatym strumieniu. Nawet gaci nie ściągnął, jakby bał się, że w tej głuszy będą go podglądać.
– Przyszłaś nabrać wody? – odezwał się znowu, pojąwszy, że nie zabierze głosu. – Słyszałem, że w wiosce macie problem ze skrzatem. A właściwie z tym, co z tego skrzata zostało.
Przełknęła ślinę. Uświadomiła sobie, że nadal zaciska palce na wiadrze, więc nieco poluzowała chwyt. Tamten nie tylko wyglądał, ale i gadał jak zwykły człowiek (chociaż wciąż inaczej niż ona). Nasłuchała się jednak zbyt wiele o leśnych demonach, aby stracić czujność. Potwory uwielbiały przybierać ludzką postać. Ślicznych panien, aby wabić naiwnych, rozochoconych mężczyzn i ładnych młodzieńców, aby olśniewać młódki.
– Kim jesteście panie? – Przesunęła się bliżej wodospadu.
– Ja? – zamyślił się, jakby potrzebował chwili, aby przypomnieć sobie odpowiedź. – Mam na imię Elia'ner, ale możesz zwracać się do mnie Elian lub po prostu Elia. Niewielu poprawnie wymawia moje imię. Zdążyłem się przyzwyczaić.
– Elio... ner?
– O widzisz, nie tak. Trzeba zaakcentować „a" i złożyć język przy wymawianiu „r". Elia'ner.
– Elionehr?
Młodzieniec uśmiechnął się znowu.
– Dość skomplikowane, wiem. Z czasem idzie się nauczyć. – Jak gdyby nigdy nic wrócił do przebierania dłońmi wśród otoczaków. – No nic, miło, że chociaż spróbowałaś.
Dziewczyna zamrugała.
– Wy... nie jesteście utopcem, prawda?
Przerwał na chwilę brodzenie w potoku i obdarzył ją nieco rozbawionym spojrzeniem.
– Nie. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
– Więc jesteście człowiekiem?
– Można tak powiedzieć.
Słońce było coraz niżej i chyliło się ku zachodowi. Jej rozmówca stawał się coraz mniej widoczny, mogła się jednak domyślić, że lodowata woda powodowała na jego ramionach gęsią skórkę. Sama także od dłuższej chwili stała po kostki w potoku. Zaczynała drżeć, jeszcze trochę, a przez tę zwłokę i rozmowę z nieznajomym nie-utopcem nabawiłaby się kataru. Ostatnim czego chciała to, żeby rozłożyłoby ją jakieś choróbsko.
– Co tu robicie, panie? – Podeszła do wodospadu i przystawiła cebrzyk do wody. Wciąż jednak stała na wpół obrócona, aby móc obserwować tego „Elinehra". – Zgubiliście coś w potoku, że tak zapamiętale wśród mułu grzebiecie?
– Co? – Mężczyzna zamrugał. – Nie, nie zgubiłem. Ale tak, szukam czegoś. Konkretnie wiedźmiego kamienia.
– Takiego, co to wiedźmie z sakwy uskoczył, jak przez rzekę z zadartą kiecą przechodziła? – zdumiała się dziewczyna. – Toż to takie cudactwo strach wypatrzeć choćby przypadkiem, a co dopiero specjalnie okiem za nim wodzić!
– Nie, nie, źle mnie zrozumiałaś... – urwał. – Wybacz. Jak cię właściwie zwą?
– Osilka.
– Dobrze. Więc Osilko... mogę się do ciebie zwracać po imieniu? Dobrze. Wiedźmi kamień to nie żaden kamień, który zgubiła wiedźma. To po prostu kamień, w którym w naturalny sposób została wyżłobiona dziurka. Czasem zdarza się, że powstaje w wyniku piasku, mi chodzi jednak o kamień, w którym ta dziurka powstała za sprawą wody z potoku. Tego konkretnego potoku, warto dodać, bo w tym miejscu woda jest wyjątkowo czysta i zimna, bo nie nagrzewa jej słońce.
Dziewczyna zmarszczyła brwi. Wzdrygnęła się, gdy lodowata woda, która wypełniła już całe wiadro i zaczęła się z niego przelewać, wylała jej się na dłonie.
– Nie wiem, co wyście za jedni, ale dziwne rzeczy gadacie – prychnęła, wysuwając wiadro spod wodospadu. Zacisnęła palce na drewnie i ruszyła w stronę brzegu. Nie zawracała sobie dłużej głowy spódnicą, której dół opadł i nasiąkł wodą. Chciała jak najszybciej znaleźć się na ścieżce, najlepiej z dala od tego dziwoląga. – Jak szukacie magicznych kamieni, to do starych bab ze wsi się zwróćcie, albo do kupców, co to na rozstajach przesiadują. Kto to widział, żeby na golasa przed zmrokiem w strumieniu się taplać, ażeby za zaczarowanymi kamieniami z dziurami wodzić?
Młodzieniec odgarnął z czoła kosmyk włosów. Jego spojrzenie przeskakiwało z jednego kamienia na drugi.
– Zapytałaś przed chwilą, czy jestem człowiekiem – odezwał się, unosząc coś do oczu. Pokręcił głową i wypuścił przedmiot, najpewniej kamień, który okazał się nie posiadać żadnej z jakże pożądanych przezeń dziur. – Odpowiem teraz na twoje pytanie. Jestem druidem. Dlatego szukam wiedźmich kamieni. Potrzebuję przedmiotów, które pozwolą mi dostrzegać magiczne istoty.
Policzki Osilki poczerwieniały.
– Nie gadajcie głupot, bo ja żem druida widziała kiedyś i oni wcale w pantalonach nie łażą, ino w sukniach strojonych – prychnęła. – Kamyków świecących to oni mają tyle przy pasach, że mój cebrzyk można by aż po czubek usypać. Żaden nie musi po potokach łazić.
– No widzisz, Osilko. Tak się jednak składa, że ja jestem takim jakby druidem... wykluczonym. Takim, który druidem w świetle prawa być nie powinien. Urodzić zresztą też się nie miałem, jeśli o to pytasz.
Wcale nie pytała. Mimo to kontynuował, nie przerywając przesypywania pomniejszych kamieni.
– Wiesz, bo u łowców i druidów to jest tak, że rodzą się z ziaren. Znaczy nie z takich prawdziwych ziaren, mamy matki i ojców. Po prostu... łowcy to zawsze potomstwo z pierwszego ziarna, pierworodne dzieci swoich rodziców, silne, odporne i niewiarygodnie szybkie. Druidzi rodzą się jako drudzy, są potomstwem z drugiego ziarna. Ja byłem trzecim dzieckiem moich rodziców, bliźniakiem mojej siostry, który narodził się długo po niej. Dlatego mówi się, że jestem druidem, ale takim, który nigdy nie zostanie nim w świetle naszego prawa. Prawa Kręgu, które zostało ustalone jeszcze za czasów...
Urwał, uświadomiwszy sobie, że Osilka zniknęła. Kiedy mówił, zdążyła wyjść z potoku, przedrzeć się niepostrzeżenie przez pobliskie zarośla i uciec na drogę. Został sam, mając za jedynych słuchaczy półprzeźroczyste, ocierające się o jego kostki rybki i ogromną żabę, która wyskoczyła na pobliski głaz, aby przyjrzeć się rozgrzebującemu piach człowiekowi.
– No nic. – Elia wzruszył ramionami. Nachylił się i oparł dłonie na kolanach, w skupieniu przyglądając się kamieniom. Chwilę trwało, nim jego wzrok prześlizgnął się po jednym z nich, nieco większym i ciemniejszym od pozostałych. – O proszę.
Zanurzył dłoń i ujął w palce okrągły przedmiot. Połyskujący na czarno kamień nie był idealnie okrągły, ale za to przyjemnie spłaszczony i odpowiednio wyważony. Jego wnętrze znaczył sporej wielkości otwór, w którym spokojnie dało się zmieścić skórzany rzemyk.
– Nada się. – Druid przyłożył kamień do oka i zerknął przezeń na głaz, na którym siedziała zaciekawiona żaba. Uśmiechnął się, na co pogłębił się dołeczek w jego lewym policzku.
Zamiast żaby ujrzał maleńką, nagą rusałkę o błyszczących, czarnych oczkach i zielonych włosach.
Avah! (Cześć!)
Przychodzę do was dzisiaj, aby oddać w wasze łapki moje najnowsze opowiadanie. "Druid, demon i nic" to historia zainspirowana wypełzającymi z Bestiariusza demonami. Świat łowców i druidów, świat naszego głównego bohatera, Elii, to świat, który narodził się ze słowiańskich wierzeń i mojej wyobraźni. Magii, która zapoczątkowała Krąg i przyczyniła się do narodzin jego dzieci. Wiele faktów i wydarzeń może odbiegać od wiedzy przekazywanej przez najstarszych guślarzy i mądre babki. W historii, którą będziecie mieli okazję poznać, pojawią się demony, które z pewnością znacie (lub przynajmniej o nich słyszeliście), a także takie, które będą dla was całkiem nowe. Będziecie towarzyszyli Elii w jego podróży w nieznane. Czy jednak odważycie się wziąć udział w poszukiwaniu Nic, demona pustki?
Będę wdzięczna za każdy komentarz (zwłaszcza teraz, na początku naszej nowej przygody), jak i serduszko. Pamiętajcie też, proszę, że "Druida, demona i nic" chronią prawa autorskie. Wspominam o tym, gdyż jak zawsze, wiele nazw i słów, które pojawiają się w tej opowieści, zostało stworzone właśnie przeze mnie. Dotyczy to zarówno niektórych demonów, jak i samego języka Etla'vert (języka Kręgu).
PS: Cudowna okładka, jak i pierwszy, poglądowy rysunek Elii zostały stworzone przez niesamowicie utalentowaną @Osiatek. Jej też możemy zawdzięczać tytuł, bo ja jestem beznadziejna, jeśli chodzi o ich wymyślanie.
Jeśli macie wolną chwilę, zostawcie jej jakąś miłą wiadomość <3 --->
Eneh! (Bywajcie!)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro