Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

F I V E

________________________________________________________________________________


Piątek, 22. Kwiecień.



Gdy podjeżdżamy z powrotem pod dom, zbliża się dziewiętnasta. Po drodze uzgodniłam parę detali na temat mojej nowej tożsamości z Margharet. Od teraz jest ona moją daleką ciocią, która zgodziła się mnie przygarnąć po tym, jak moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Taką wersję zdarzeń mam opowiedzieć każdemu, kto się zapyta.

Margharet parkuję auto na podjeździe, więc odpinam pas i gdy kobieta gasi silnik, wychodzę z auta na świeże powietrze. Zaciskam palce wokół zapalniczki i wiem, czego potrzebuję w tym momencie, zanim wejdę do środka, i poznam resztę rodziny.

- Pozwól, że zostanę tu na pięć minut i dotlenię mózg. - Uśmiecham się do Margharet. Kobieta kiwa głową na zgodę i zostawia mnie samą przed wielkim domem.

Odpalam papierosa i siadam na krawężniku, po czym pozwalam sobie wyluzować i oczyścić myśli. Przyglądam się pomarańczowemu niebu, podziwiając korony drzew delikatnie kołyszące się przez wiatr.

Nagle słyszę zatrzaskujące się za sobą drzwi, więc odwracam wzrok chcąc sprawdzić, co się dzieje. Moim oczom ukazuje się syn Margharet. Jego sylwetka tak samo potężnie zbudowana, jak wcześniej, podąża wściekle w stronę auta. Nagle przyciągam jego uwagę, więc oczy wypełnione gniewem zatrzymują się na mnie. Przez chwilę zapominam, jak się oddycha. Taki gniew w czyichś oczach nigdy nie wróży nic dobrego. Spuszczam więc wzrok na swoje dłonie, próbując zrozumieć w swojej głowie, co się właśnie dzieje.

- To ty jesteś tą nową domowniczką, tak? - jego głos jest wypełniony ironią? Złością? Nie potrafię go rozgryźć.

Unoszę wzrok, ale nie wyżej niż do jego klatki piersiowej.

- Tak - udaje mi się wydukać.

- Dopiero co się wprowadziłaś i już mam przez ciebie przerąbane. Wspaniale. - Ostatnie słowo wypowiada z taką ilością sarkazmu, że nie wiem, co powinnam odpowiedzieć. Chłopak łapie za klamkę, otwiera drzwi i wchodzi do swojego auta. Po chwili odjeżdża z piskiem opon. Siedzę jeszcze chwilę na krawężniku i próbuje pojąć, czy to ze mną jest aż tak źle, czy z nim.
Cóż, nie ma to jak dobre pierwsze wrażenie.
W końcu wstaję, otrzepuję swoje spodnie i wchodzę do środka. Co za dupek, myślę.

- Ashley, jesteśmy w salonie - głos Margharet dobiega z głębi domu. Ściągam więc buty na przedpokoju i idę do salonu, gdzie zastaję Margharet, nakrywającą do stołu, i jej córeczkę, jak się domyślam, bawiącą się na dywanie koło kanapy.

- Mia, to jest Ashley, przywitaj się ładnie - odzywa się kobieta. Dziewczynka wstaje z podłogi i ze swoimi oczami wlepionymi we mnie i szerokim uśmiechem podbiega do mnie, a ja kucam tak, żeby znaleźć się na jej poziomie. Odwzajemniam jej uśmiech. Dziewczynka wystawia mi swoją dłoń, przedstawiając się, więc łapię jej malutką dłoń i robię to samo. Co za wspaniała osóbka. Podnoszę się i w tym samym momencie do salonu z kuchni wchodzi wysoki mężczyzna. Przez szyję ma przewieszony bladoróżowy fartuch, co sprawia, że wygląda dość śmiesznie.

- O, Ashley, wreszcie - mówi, otrzepując swoje dłonie o fartuch. - Jestem Henryk, miło mi cię poznać.

- Mi również - mówię, po czym podaję mu swoją dłoń. Henryk ściska ją delikatnie, przyglądając mi się.

- Mam nadzieję, że jesteś głodna, bo nastałem się dziś niezwykle długo przy garach. - Mówi przez ramię, wracając do kuchni.

- Ashley, proszę, usiądź. Za chwilę do ciebie dołączymy - odzywa się Margharet.

- A, umm. Może mogłabym jakoś pomóc? - pytam.

Kobieta prostuje się i rozgląda.

- Możesz pomóc poprzynosić jedzenie z kuchni, jeśli chcesz. - Uśmiecha się do mnie. Kiwam głową, po czym idę do kuchni. W powietrzu unosi się znakomity zapach i niemal od razu czuję, jak głodna jestem. Biorę miskę z sałatką i dzbanek wody, po czym zanoszę je na stół. Henryk przynosi mięso i ziemniaki, a następnie wszyscy zasiadamy przy stole.

- Smacnego - odzywa się Mia, na co my odpowiadamy. To rzeczywiście chodzący promyczek słońca.

- No więc Ashley, słyszałem, że byłaś dziś z Margharet na zakupach. Jak było? Nie wymęczyła cię? - Żartuje mąż Margharet.

- Było bardzo miło mi spędzić czas z Margharet. Ale muszę przyznać, że trochę mnie wymęczyło to przymierzanie i chodzenie po sklepach - odpowiadam.

- Rozumiem. Wiem coś o tym. Moja żona jest w tym profesjonalna, i nie raz mi to udowodniła.

W trakcie jedzenia, moją uwagę przyciąga jedno nakryte miejsce, przy którym nikt nie siedzi.
- A gdzie pojechał twój syn, jeśli mogę wiedzieć? - pytam zaciekawiona.

- Xavier? Sama nie wiem. Pewnie pojechał do swojej dziewczyny, Steffanie. Czy kim tam ona dla niego jest. - Kobieta odpowiada zwięźle.

- Zanim odjechał, powiedział coś, że ma przeze mnie

przerąbane... - mówię rozgniatając ziemniaki na papkę, widelcem. Czuję się winna, choć nie wiem czemu. Nie lubię sprawiać kłopotów.

- Naprawdę? O Boże, przepraszam cię za niego, Ashley - kobieta kładzie sztućce na talerzu, i kieruję wzrok na Henryka, a potem na mnie. - Powiedziałam mu po prostu, żeby się postarał dobrze zachowywać, no i żeby nie sprowadzał nikogo do domu na noc przez następne kilka dni. Więc nie bierz jego słów do siebie. On potrafi być... Trochę wybuchowy. I tyle.

Kiwam głową, notując sobie w głowie, żeby trzymać się od niego na dobrą odległość.

Po kilku godzinach urządzania się, wreszcie kończę. Staję na środku pokoju, z opartymi dłońmi na biodrach i rozglądam się. Wcześniej pusta szafa, jest teraz wypełniona nowymi ciuchami. Na półkach widnieją nowe książki i dekoracje. Na biurku znajdują się nowe przybory szkolne, a w łazience masa kosmetyków i innych rzeczy, o których istnieniu nawet nie wiedziałam. Margharet wydała dziś naprawdę masę pieniędzy. Na początku nie czułam się z tym dobrze, ale kobiet nalegała, tłumacząc, że to ważne.

Nagle rozprasza mnie pukanie. Odwracam się i dociera do mnie, że ktoś puka w drzwi do pokoju. Proszą o pozwolenie, żeby wejść? To przecież ich dom.

- Proszę - mówię cicho, nie wiedząc, czy tak w ogóle wypada.

W końcu drzwi się uchylają i zza nich wychyla się Margharet.

- Chciałam ci tylko życzyć dobrej nocy. My będziemy się już kłaść spać. A gdybyś czegoś potrzebowała, to śmiało mnie budź. - Kobieta posyła mi przyjazny uśmiech.

- Dziękuję, wam również życzę dobrej nocy. - Staram odwzajemnić jej uśmiech.

- No i czuj się jak w domu. – Dodaję kobieta, po czym zamyka drzwi.

W końcu łapię za czysty ręcznik i kieruję się do łazienki. Przekręcam kluczyk w drzwiach, po czym ściągam z siebie swoje nowe ciuchy i składam je starannie w kostkę. Odkręcam wodę i w trakcie, kiedy wanna się powoli napełnia, rozczesuje starannie swoje nowe czekoladowe włosy, po czym stoję chwilę przed wielkim lustrem i przyglądam się lustrzanemu odbiciu. Dziewczyna po drugiej stronie, nie jest mi bliska. Jej ciało nosi te same blizny, jej kości są tak samo widoczne jak moje, a w jej głowie zamieszkuje tyle samo potworów, co w mojej, ale nie wygląda jak ja. Elizabeth Collins. To znaczy Ashley McKenzie. Sama już nie wiem, jak powinnam nazywać samą siebie. Ashley czy Elizabeth? 

Wzdycham, przeczesuje swoje włosy palcami i zakręcam wodę. Wchodzę do wanny: woda parzy lekko moją skórę, ale po chwili się do tego przyzwyczajam. Nalewam odrobinę truskawkowego płynu do kąpieli na swoją dłoń i rozsmarowuje go po swoim ciele. Po zdartej skórze, po siniakach, po bliznach, i nadal gojących się ranach, z nadzieją, że znikną jak najszybciej, dając mi szansę na zapomnienie. 



________________________________________________________________________________


Znacie to uczucie, gdy rozpiera was wena, ALE SZKOŁA, LEKCJE, PRACA I WSZYSTKO WOKÓŁ PRZESZKADZA W BYCIU KREATYWNYM? 

Yee. Musiałam się z wami podzielić moimi frustracjami haha. 

Mam nadzieję, że szkoła nie wysysa z was życia haha. 

Pozdrawiam, Sandra

XoXo

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro