Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog

Srebrno-szary smok szedł stromym górskim szlakiem. Porywisty, zimny wiatr spychał go na skraj urwiska, przyprawiając o ciarki na grzbiecie. Lecz mimo to brnął przez błoto, torując sobie drogę na szczyt spadzistej góry. Kolejny błysk przeszył burzliwe niebo, niczym ostry drut.

Halvir wiedział, że to co robi jest wbrew zasadom jakie panują w jego królestwie. Jest wbrew wszystkiemu, czego został nauczony. Ale i tak to robił. Najgorsze było to, że nie czuł z tego powodu wyrzutów sumienia. Próbował wywołać w sobie chodź trochę żalu, ale nie potrafił.

Straszliwy grzmot ogłuszył go tak, że zatoczył się niebezpiecznie zbliżając się do krawędzi. Dodatkowo śliskie skały tylko mu to ułatwiały. Potrząsnął głową, żeby pozbyć się piszczenia z uszu i strząsnąć wielkie krople spływające po całym jego ciele. Gdy wejdzie na szczyt, będzie bezpieczny.

Nie zdawał sobie sprawy, że jest obserwowany. Patrzyły na niego przenikliwe, ciemne ślepia, należące do czarnego, potężnego gada. Krył się w cieniu, jak to zawsze robił. Jedyne, co było widać, to jego oczy.

Halvir dotarł na górę, dysząc niemiłosiernie i po raz kolejny strząsając ciężkie krople wody. Deszcz padał wszędzie, tworząc małe kanaliki, które spływały w dół, po śladach. Rozejrzał się dookoła, wyraźnie na kogoś czekając. Nie czuł się pewnie na wysokim szczycie, pełnym osuwających się kamieni i głębokich przepaści. Najchętniej siedziałby w jakimś chłodnym miejscu.

Nagle dwa świecące punkty przykuły jego uwagę. Lśniące kropki poruszyły się, zniknęły na moment, a potem znów zabłysły w deszczu. Halvir dopiero potem odróżnił kształt głowy, który doskonale maskował się w nocy. Zza skał wyłoniła się postać. Była tak samo czarna, jak otaczające ich niebo. Jedynie fioletowe punkty wzdłuż jej szyi i ogona pozwalały ją dostrzec. Stawiała kroki powoli, z wyczuciem, ale stanowczo. Podeszła bliżej i powiedziała swoim chłodnym tonem:

– Halvir, a jednak się zjawiłeś.

Srebrzysty smok wzdrygnął się na dźwięk odległego huku między chmurami. Mimo to starał się brzmieć tak samo zdecydowanie.

– Kelluno.

Żeby nie wydać się przestraszonym wypiął pierś, lecz w rzeczywistości tylko pogorszyło to jego wizerunek.

– Masz to? – spytała rzeczowo smoczyca.

Halvir wiedział, o co jej chodziło. Skinął głową i zrobił krok do przodu. Wyjął z sakwy przypiętej pod jego skrzydłem mały, złoty łańcuszek z niewielkim drogocennym kamieniem i podał go Kellunie. Ta obróciła naszyjnik w szponach, przyglądając się mu uważnie, po czym schowała go. Kolejny artefakt był w posiadaniu Cienistych.

– To teraz oddaj to, co obiecałaś. – Głos Halvira zachwiał się lekko, ale wyciągnął łapę w oczekiwaniu. Kelluna zaśmiała się mówiąc:

– Ten zwój? Chyba nie myślałeś, że tak po prostu ci go oddam.

Smok zacisnął wyciągniętą łapę w napadzie złości, lecz odrzekł najspokojniej, jak umiał:

– Daj mi go.

– Dlaczego miałabym ci dawać zwój, o który walczą wszystkie klany?

– Taka była umowa!

– Trwa wojna, a umowy są bez znaczenia. – Cienista pokręciła głową, a po jej pysku przemknął złośliwy uśmiech.

Gdyby Halvir mógł ziać ogniem, z pewnością kłęby dymu wydobyły by się z uszu i nozdrzy wściekłego gada. Postawił ciężko nogę, wzbijając w powietrze kilka drobnych kamyczków. Nade wszystko cenił sobie swój honor. A ten właśnie został naruszony. Gotów walczyć o godność złapał jeden z większych skał i ścisnął ją tak, że rozpadła się na kawałki. Smoczyca nie wyraziła ani krzty emocji. Obrzuciła młodego smoka zimnym spojrzeniem, chodź w głębi niej odezwała się jej zwierzęca połowa. Mimowolnie wydała cichy, gardłowy pomruk. Wyczuła żar w piersi. Halvir pierwszy zrobił krok. Dwa ogromne smoki zaczęły krążyć wokół siebie niczym zdziczałe lwy, które bronią swojego terytorium. Halvir ukazał lodowe kły, zaś po pysku Kelluny przeszedł kolejny chwilowy uśmieszek. Jej oczy zabłyszczały ponownie; wiedziała, co czeka Halvira. Niebieskiego smoka przeszył dreszcz niepokoju, a w tyle jego głowy odezwała się cicha myśl ucieczki. Zdawało mu się, że zaraz stanie się coś okropnego. Przez moment poważnie rozważał pomysł o odwrocie, ale zdał sobie sprawę, że tak kompletnie pogrzebałby swoją reputację. Nie mógł stchórzyć. Matka zawsze mu powtarzała, że był zbyt przesądny.

Gdy Halvir miał skoczyć na Kellunę, zza krzaków wypadł na niego kolejny czarny osobnik. Nim srebrny smok zdążył się obrócić i zareagować, napastnik wpadł na niego i przygniótł do ziemi. Tym uderzeniem rozorał łuski Halvira, za pomocą niezwykle długich pazurów. Przytrzymał jego głowę i zasyczał ostrzegawczo. Halvir szarpnął się, lecz to jeszcze bardziej rozcięło jego skórę. Z trudnością stłumił jęk i znieruchomiał, omiatając dwa smoki przerażonymi oczyma. Kelluna zbliżyła się. Wysunęła i schowała język w kolorze jej łusek.

– I co? – Przysunęła swoją głowę do pyska Halvira. – Na co ci to było?

Leżący smok kłapnął zębami, zmuszając smoczycę do odsunięcia.

– O przepowiedni wszyscy się dowiedzą czy tego chcecie, czy nie – wysapał.

– Och – Kelluna udała zaskoczenie – och, oczywiście. No chyba, że ta przepowiednia przestanie istnieć.

Smoczyca wyjęła pomięty zwój i pomachała Halvirowi papierem przed nosem.

– O ten zwój ci chodzi? Hmm, ciekawe dlaczego jest taki ważny. – Smoczyca wbiła jeden pazur w papirus. – Ojej, jaki on delikatny...

– Przestań! – wykrzyknął niebieski gad, chcąc wyrwać się z mocnego uścisku. – Zaklinam cię, przestań.

– Masz rację, to bardzo cenny zwój. Zwój, który znają tylko Cieniści. – Zaczęła wodzić wzrokiem po przesiąkłym papierze. – Ale chyba i tak nic już z niego nie odczytasz – stwierdziła. – Skoro tak, to po co nam coś bezużytecznego?

Kelluna udała, że łapa jej drgnęła i rozerwała kartkę na pół.

- Nie! – wrzasnął Halvir i poczuł, jak czarny smok nad nim poluźnił uścisk.

Jednym susem wydostał się spod jego ciężkich łap i rzucił się na smoczycę. Rozdziawił paszczę, chcąc wypuścić śmiercionośny lód. Smoczyca w samą porę odsunęła się w bok, unikając ostrych szponów rozwścieczonego Halvira. Smok już chciał zawrócić, ale śliskie, małe kamienie nie dawały mu oparcia. Zrobił zbyt ostry skręt, a kamyki osunęły się spod jego łap. Jak długi runął na ziemi, a ciemniejszy smok doskoczył do niego. Mocnym uderzeniem w brzuch, zabrał Halvirowi dech na moment. Kelluna nie tracąc czasu rozcinała mokry papierek, aż zostały z niego tylko pojedyncze skrawki.

– No cóż – westchnęła i wypuściła karteczki w powietrze. – To chyba tyle, jeśli chodzi o proroctwo.

Halvir spuścił łeb. Nie wiedział, czy to, co spływa po jego pysku to deszcz czy łzy. Nie było już szansy na przywrócenie pokoju.

– Proszę – wyszeptał. – Daj mi odejść.

– Mój drogi, naiwny Halvirze – zaczęła Kelluna – musisz się jeszcze wiele nauczyć o życiu. To będzie dla ciebie ostatnia, najważniejsza lekcja.

Smoczyca zaczęła rozszarpywać szponami skrzydła srebrnego smoka, pozostawiając rozległe dziury. Halvir zawył, na wpół ze szlochem.

Kelluna wyszeptała mu prosto do ucha:

– Przybędzie pięciu ludzi...

Z nozdrzy smoczycy buchnął mały płomyczek, który zaraz zniknął pomiędzy kroplami wody, chodź w gardle czuła potworny gorąc. Uchyliła dawno przygotowane szczęki i od razu wydobył się z nich krótki płomień. To co kiedyś było skrzydłami Halvira zapłonęło żywym ogniem, a dawniej niebiesko – białe łuski przybrały kolor brązu. Halvir ryknął na całe gardło, co było jego ostatnim wołaniem. Deszcz wcale nie niósł ulgi. Czarny smok zepchnął go z wysokiej góry; wrzaski młodego gada roznosiły się po szczytach. Echo trwało długo po tym, jak ciało uderzyło o skalne półki i poleciało bezwładnie. Skrzydła wyglądały jak pochodnie. Później już tylko słychać było plusk kropelek o kałuże.

– Kelluno, jesteś pewna, że to podziała? – po raz pierwszy odezwał się czarny smok.

Smoczyca machnęła ogonem raz, potem drugi, aż wreszcie powiedziała:

– Dopóki nikt, oprócz nas nie wie o przepowiedni, nic nie powinno się stać.

Oboje z Cienistych stali na skraju przepaści, spoglądając w burzę przed nimi. Rozwinęli skrzydła i wtopili się w mroczny krajobraz. Zmierzali na północ.

Skrawek papieru uleciał w powietrze, wysoko, wysoko ponad szczyt. Targany porywistym wiatrem zręcznie omijał spadającą wodę. Nagle wiatr zawiał tak mocno, że papierek poleciał w dół i w dół, prosto do przepaści. Bezszelestnie opadł na ziemię tuż obok żarzącego się ciała. Wyglądało masakrycznie. Nagie kości widniały zamiast skrzydeł, błony z nich zostały strawione przez ogień, pozostawiając tylko puste miejsca. Płomień zaczerwienił także ciało biednego Halvira. Ulewa powoli ostudzała truchło, roznosząc w powietrzu zapach krwi i dymu.

Gdyby Halvir jeszcze żył, usłyszałby szuranie kamyków i chrzęst przesuwanych skał. Wielgachna smoczyca w kolorach zimnego, wschodzącego słońca wpełzła na głazy nad Halvirem. Szturchnęła jego ogon, a jej jarzące się białym blaskiem ślepia powędrowały wzdłuż jego ciała. Zatrzymały się jednak na czymś innym; nim malutka kartka poleciała z wiatrem, smoczyca nadziała go na szpon i obróciła ku sobie. Zobaczyła jedynie rozmytą literę „o". Gadzina zastanowiła się chwilę, a potem strzepnęła papierek. Ostatni raz obróciła się do Halvira. Poruszyła nozdrzami łapiąc smród spalenizny i ruszyła z powrotem między skały.

Labirynt wił się i wił. Sterczące głazy ocierały się o jej skrzydła. Z paszczy wypuszczała pióropusze iskierek, którymi chodź trochę oświetlała otoczenie. W końcu przecisnęła się przez mały właz, znikając w półmroku. Po nie długim przedsionku, doszła do wyższego sklepienia, w którym wreszcie mogła rozprostować szyję. Zza węgła wyłonił się drugi z jej towarzyszy. Posmakował powietrza wysuwając język i rzekł:

– Żmijo, to ty?

– A któż miałby być? – odpowiedziała oschle, podchodząc bliżej.

Na ścianach wisiały pochodnie, skutecznie rozświetlając jaskinie i korytarzyki, ale zawsze, gdy przechodziła Żmija, płomień chwiał się lekko i zaraz potem wracał do pionowej postawy.

Pewniejszy już smok również przybliżył się do wielkiej smoczycy. Był niższy od niej o głowę i nie posiadał tak długiej szyi i okazałych rozmiarów. Metalowa kończyna stukała o podłoże, zdradzając jego położenie. Proteza tylnej nogi umożliwiała mu chodzenie, ale nigdy nie był wysyłane na większe ekspedycje właśnie z tego powodu.

– Gdzie Halvir? – zapytał, gdy był na tyle blisko. Zawsze miał obawę, że ktoś podsłuchuje.

– Nie żyje – powiedziała krótko, nie okazując ani trochę żalu. – Zawiódł, Ukwiale.

– Ale... Przepowiednia...

– Zniszczona. Przepadła. To koniec.

– Skąd to wiesz? – spytał się podejrzliwie.

– Och, nie denerwuj mnie już! – warknęła. – Widziałam strzępek papieru z pismem Cienistych.

– Rozpoznałaś je? – Ukwiał dalej nie rozumiał.

– Oczywiście. Tylko smoki cieni mają tak staranne pismo.

Ukwiał pokręcił głową.

– Nie może być – odpowiedział. – Z każdym dniem miało nadejść jej spełnienie. Co teraz z wszystkimi królestwami? Walczą o coś, czego już nie ma.

– Nie wszystko jeszcze stracone. – Żmija gorączkowo wypuściła iskierkę na podłogę. – Na pewno ktoś spoza królestwa Cieni zna przepowiednię. Kopie musiały zostać zrobione. Nikt o zdrowych zmysłach nie podarłby jedynej kopii najważniejszego zwoju w całej Gerderii.

– Może uda się kogoś tam wysłać? – zaproponował Ukwiał. – Mógłby przeprowadzić zwiad...

– Teraz to niemożliwe – sprzeciwiła się smoczyca. – Cieniści strzegą swoich fortec jak nigdy dotąd.

– Ależ kto mógł dopuścić się takiego występku? Kto mógł podrzeć tak cenny zwój? – zastanawiał się na głos Ukwiał.

– To oczywiste, durniu – zniecierpliwiła się smoczyca. – Oczywiście, że Cieniści. Tylko one posiadają do nich pełny dostęp. W dodatku od Halvira czuć było ich ognień. Wszędzie rozpoznałabym ten zapach.

Ukwiał skrzywił się, drapiąc szponem po szyi.

– Twoja siostra też nie żyje.

– Siostra? – wydusiła Żmija, wytrzeszczając oczy. – Jak?

– W drodze tutaj musiała zostać zauważona. Napadli ją, lecz zdołała uciec. Dotarła tu, ale nie zdążyła przekazać nam informacji. Zmarła zaraz po jej przyjściu.

Żmija wypuściła ciężko powietrze, a z nosa wyleciał dym. Złapała się za klatkę piersiową, jakby czuła nagły ucisk w sercu. Potem podniosła głowę jeszcze wyżej i spiorunowała wzrokiem niższego smoka.

– Zatem zostaliśmy tylko ja, ty i Cierń, żeby zadbać o pokój – warknęła gardłowo, a kilka iskier przeleciało po jej policzkach i wokół rogów. – Oby tylko wszyscy zdążyli poznać ją na czas.

W tym momencie oba smoki usłyszały szmer i jednocześnie odwróciły głowy. Przez wejście wtoczył się trzeci smok. Chwiał się i ledwie oddychał. Z każdym wydechem wypuszczał płomyczek.

– Cierniu – zaczął Ukwiał – czego się dowiedziałeś?

Cierń oparł się o ścianę i po krótkiej chwili podniósł wzrok. Czarne oczka odbiły światło pochodni.

– Przepowiednia... – wysapał – nigdy się nie ziści.

– Nie mów nam tego, co już wiemy, tylko tego czego nie wiemy. – Żmija podeszła trzy kroki bliżej.

Cierń odzyskawszy oddech wyprostował się do pełnej okazałości. Nie był wyższy od Żmiji, ale taże posiadał dość długą szyję i kołnierz osadzony wzdłuż niej.

– Ledwie uszedłem z życiem. Jedyne nasze źródło informacji zostało zabite, ale dowiedziałem się czegoś interesującego. A raczej złego.

– Szybko, do rzeczy – przerwała Żmija.

– Przepowiednia mówi o świecie ludzi. Potrzeba pięciu...

– Pięciu ludzi? – powtórzyła Żmija. – To nie możliwe.

– Właśnie o tym mówię – rzekł Cierń, poprawiając obolałe skrzydła. – Swoją drogą spotkałem się ze Szkarłatną, ale ta nie zdradziła zbyt wiele. Potem coś wyskoczyło z zarośli i rzuciło się prosto na nią. Wszystko było tak szybko...

– Cierń! – krzyknęła smoczyca. – Mógłbyś zamknąć swoją jadaczkę? Lepiej pomyśl, jak zdobyć pięciu ludzi, o których nic nie wiemy.

Ukwiał zastanawiał się. Przepowiednia była jedyną szansą na pokój. Jeżeli nie będą mieli tych pięciu osób, wojna pociągnie się dalej. To była dla niego szansa. Mógł udowodnić, że jest czegoś wart.

– Znajdziemy tych ludzi.

Oba smoki spojrzały na niego, jakby coś sobie zrobił.

– Jak chcesz to zrobić? – odezwał się Cierń. – Wkraść się do świata ludzi, wykraść jakiś przypadkowych osobników i na dodatek nie sprowadzić na siebie kłopotów?

– Dam radę. – Ukwiał przepchnął się obok, szorując łuskami o skałę. Stanął przed wyjściem.

– Najgłupszy z twoich dotychczasowych pomysłów – prychnęła Żmija.

– Musimy coś zrobić – odparł Ukwiał. Syknął, widząc ścianę deszczu na zewnątrz. – Proroctwo mówi o ludziach, więc będziemy mieli ludzi. Musimy zrobić wszystko co w naszej mocy.

Proroctwo nadejdzie... Niebawem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro