Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XIV Chwila spokoju

(3709)

⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆

— I co?

Lihen miała wrażenie, że jej akcent podczas mówienia w emdeno zmienił się diametralnie, rozleniwił. Nie pamiętała, kiedy się tak czuła ostatnio. Czyżby sześć lat temu? Odjęła na moment od rannego ucha dłoń, w której miała zakrwawioną szmatkę.

Vrake spojrzała na nią zmęczonymi, ciemnymi oczyma, wychodząc z biura.

— Kula niczego poważnie nie uszkodziła — stwierdziła po niekomfortowo długiej ciszy. — I tak najlepiej będzie, jak obejrzy go ktoś na lądzie, ale z tego co widzę, rany nie powinny sprawiać problemów. Do końca żeglugi powinien tylko dbać o regularne zmienianie bandaży. Odkaziłam wszystko, co trzeba było.

Nie miała siły ukrywać ulgi. Zamknęła oczy i kucnęła, łącząc dłonie z tyłu głowy. Zaczęła przeklinać w każdym znanym jej języku pod nosem.

— Przyjdź do mnie jeszcze później z tym uchem — przypomniała jej Vrake i zaczęła odchodzić.

Lihen wydawało się, że słyszy odgłos zbiegania po schodach, a później spanikowaną Wiśnię, ale nie zważała na to.

Podniosła się i szybko weszła do biura. W jednym z kątów pomieszczenia oddzielonego dodatkową ścianą stały dwa łóżka. Nie różniły się jakoś bardzo od tych reszty załogi w kajutach nad ich głowami. Dość ciężkie, drewniane, po jednej poduszce i raczej cienkim kocu. Lihen obeszła ścianę naokoło.

Siedział tam. Bez swojego śmierdzącego płaszcza, granatowej kamizelki i koszuli z fikuśnymi, koronkowymi mankietami. Bez pierścieni, nawet rubinowy kolczyk wyjął z ucha. Wokół talii miał przewiązany bandaż. Z lewej strony trzymał pobliźnioną dłoń, ale nawet mimo tego widziała, jak czerwony od przesiąkniętej krwi jest w tym miejscu.

Odruchowo zerknęła na jego nogę. Wysokie buty na obcasie stały obok łóżka, więc zauważyła jego stopy: a raczej jedną stopę prawdziwą, drugą drewnianą. Z dziwnego powodu, którego nie potrafiła nazwać, lubiła słuchać, jak opowiada o męczeniu się z protezą już od dekady. Chyba po prostu lubiła go słuchać, nieważne, o czym mówił. Albo była sadystką. Albo oba.

— Nie powinieneś chyba wstawać.

Bujne, rude loki opadały mu kaskadą na nagie, pełne blizn jak cała reszta ciała plecy i działała jako zasłona dla twarzy. Niewielkie warkoczyki w kilku miejscach zagubiły się w reszcie włosów. Były strasznie przetłuszczone i teraz dodatkowo posklejane potem i krwią, szczególnie w okolicach czoła. Nie mogła wyczytać jego mimiki, ale patrząc na to, jak mocno zaciskał dłoń w okolicach rany, zgadywała, że jest co najmniej odrobinę skrzywiony.

— Połóż się — dodała łagodniej, niż cokolwiek co powiedziała w całym swoim życiu.

— Nie.

Zacisnęła szczęki. Wiedziała, że nie chodzi o ból. Na pewno nie ten fizyczny. Widziała ciało Maakta, trudno nie zauważyć; leżał na środku pokładu. Będzie musiała kogoś wyznaczyć do pozbierania ciał, które wciąż były na statku i gdzieś je przechować, póki nie dotrą do Grimvern.

— Gyorn.

Nie odpowiedział. Uniósł wolną rękę do głowy i oparł ją o kolano zdrowej nogi. Usłyszała, jak bierze drżący wdech.

— Słyszałam, że niczego ci kula nie uszkodziła — zagadała, choć stała sztywno z rękami po obu stronach tułowia. Rzuciła zakrwawioną od jej prawego ucha szmatkę na ich wspólne biurko. Dodatkowo wyjęła jeszcze transkrypcję wiadomości, którą przyniosła jej mewa w trakcie walki. — To szczęście.

— Oddałbym całe swoje szczęście, gdyby tylko Maakt dzięki temu żył. On ma żonę i dziecko, ja nie. Ja mógłbym...

Chciała zapytać, co w takim razie z nią, ale się powstrzymała. To nie moment na takie pytania.

Ten widok kłuł Lihen w serce. Zawsze widziała Szablę wyprostowanego, uśmiechniętego, w tym swoim komicznie wielkim kapeluszu, ale poważnego, jeśli sytuacja naprawdę tego wymagała. Teraz to Gyorn siedział zgarbiony na swoim łóżku, brudnym od własnej krwi. Wyglądał... żałośnie. Zmrużyła oczy, szukając lepszego, łagodniejszego słowa. Nie znalazła.

Szabla miał misję: sprowadzić monthelskiego cesarzewicza do króla Ingedahl. Miał posłużyć jako pewnego rodzaju szantaż, potencjalnie kończący tę wojnę, na którą ani Ingedahl, ani Jongeir już prawie nie mieli środków. To już prawie załatwione. Drugim jego celem jednak domyślała się, jest sprowadzenie swojej załogi całej i zdrowej.

„Po prostu powiedz, że ci źle z ich śmiercią. Bo mi tak".

Jej też. Tak cholernie, cholernie źle. Teraz nawet mogłaby to przyznać, ale na to też nie jest najlepszy moment.

Gyorn pokręcił głową i szepnął, choć bardziej do siebie niż do Lihen:

— Co ja powiem Ervaj?

Ervaj. Lihen raz ją widziała. Pogodna, ale cicha blondynka. Jedyne, co miała wspólnego z Gyornem to oczy. Niebieskie jak morze i przejrzyste jak woda w ingedahlskich źródłach.

Też nie wiedziała, co może powiedzieć. Ani Gyornowi, ani Ervaj. Bez słowa więc zbliżyła się do jego łóżka i usiadła obok. Lewą ręką go objęła, zaciskając dłoń na jego ramieniu. Prawą położyła mu na policzku, gładząc go ostrożnie i opierając się o niego, zamknęła oczy. Gyorn zrobił to samo, kładąc głowę na tej jej i zaczął drżeć.

I wtedy wielki kapitan Drugiej Mewy pozwolił nareszcie popłynąć swoim łzom.

Nawet mewa o białych oczach, która dopiero co chciała się dobijać o swoją zapłatę za pomoc, przystanęła pod drzwiami ich biura. Demon „niezdolny do odczuwania współczucia" doczłapał do schodów na pokład i wzbił się ponownie w powietrze, stwierdzając, że da im jeszcze chwilę spokoju.

⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆

Lucjo próbował ją uspokoić. Nic to nie dało.

Wiśnia wiele razy próbowała wejść z powrotem do pokoju jej i Jasmera. Nie miała pojęcia, co Vrake tam robi, że nie mogła przy nim być.

Po tym jak wyszła z izby, zostawiając Steibjorg samą z pacjentami, od razu poszła do kajut. Starała się nie patrzeć na krew i ciała na pokładzie, które wiedziała, że tam są. Wystarczająco już widziała tego dnia w izbie chorych. Weszła do ich pokoju i myślała, że dostanie zawału serca.

Jasmer, nieprzytomny, leżał na łóżku. Nie miał założonego jednego z rękawów koszuli, był on natomiast owinięty mocno wokół ramienia. Cała ta okolica spływała krwią. Wokół niego biegał Lucjo, próbując go obudzić. Zamarł, widząc ją w drzwiach.

A teraz, gdy Vrake się nim zajmowała, zamartwiała się jeszcze bardziej.

— Będzie z nim dobrze — odezwał się znowu Lucjo, chociaż on sam wyglądał nie najlepiej. Wiśnia pomyślała, że to pewnie pierwszy raz, kiedy był wystawiony na taki stres w swoim cesarskim życiu. — Dostał tylko raz, a kula wyleciała. Rana nie wyglądała dobrze, ale... ale jaka wygląda dobrze?

— Nie pomagasz — dała mu do zrozumienia Wiśnia, nie przestając krążyć w tę i z powrotem po korytarzu.

— Przestań chodzić w kółko — prawie rozkazał, wplątując palce we włosy. — Stresujesz mnie.

— Ciebie?! — Zatrzymała się, gniew w niej rósł jak temperatura w termometrze.

— Siebie chciałem powiedzieć! Się! Siebie stresujesz! — zaczął się bronić spanikowany, ale to nie powstrzymało Wiśni przed podejściem do niego.

— Księciunio się znalazł! Ciebie stresuje to, że mój chłopak został postrzelony na pirackim statku?! — Wybuchnęła ową złością, wymachując rękami niebezpiecznie blisko twarzy cesarzewicza. — Jak ty pewnie raz w życiu krew widziałeś i to na swoim własnym kolanie!

— Czy ty mnie obwiniasz o to, że tu jesteście? — Zrobił się nagle czerwony na twarzy i skrzyżował ręce na klatce piersiowej. — Nikt wam tu nie kazał przychodzić.

— Nie o to mi chodzi! — odparła z frustracją. — Ja wiem, że to nie twoja wina! Nie jestem głupia. Ale coś ty, na wszechojca i matkę, robił na Sobieszce?

— Mój ojciec jest paranoikiem. — Odwrócił wzrok, zaciskając usta. — Wolał to od zaufan... Bogowie, zresztą, nieważn...

Za dużo tego, pomyślała Wiśnia. Paranoi to ona zaraz dostanie. Miała tak wielką ochotę coś zniszczyć, coś uderzyć. Zacisnęła pięści i kiedy Lucjo wywodził się na temat swojego ojca, przyłożyła mu w twarz. Nie dbała o to, że podniosła rękę na cesarskiego syna. Zanim Lucjo otrząsnął się z szoku, Wiśnia usiadła na kolanach na brudnej podłodze i skuliła się w sobie.

Dziwne uczucie w niej nie zniknęło. Wciąż się nie wyładowała. Musiała...

Drzwi się otworzyły.

Wiśnia od razu się podniosła, nie patrząc na Lucjo. Vrake zatrzymała się w drzwiach, szerzej otwierając zmęczone oczy, gdy zerknęła na cesarzewicza, ale zanim mogła zapytać o zaczerwienienie na jego twarzy, Wiśnia wystrzeliła w jej stronę:

— Co z nim?! Mogę wejść? Wszystko dobrze?

Lekarka podrapała się po nosie wolną ręką; w drugiej trzymała bandaż, pusty flakonik z alkoholem i dzbanek gliniany z czystą wodą.

— Odkaziłam resztką tego co mieliśmy obie rany, wlotową i wylotową, ale nie mamy miejsca w izbie, więc musi zostać tutaj. Mam nadzieję, że wszystko będzie z nim dobrze, bo trochę czasu minęło, jak tak leżał na brudnym łóżku.

Cała złość natychmiast z Wiśni wyleciała, zastąpiona ulgą. Znaczy się, w większości. Część o brudnym łóżku zdecydowanie ją zaniepokoiła.

— Nie wiem, co innego mogę ci powiedzieć. Jak łóżko na salce się zwolni, to ktoś go tam zaniesie. — Zmrużyła oczy Vrake. Wtedy spojrzała znów na cesarzewicza. — A ty... nie wiem, jak wyszedłeś, ale lepiej wracaj.

Skinęła na nich na pożegnanie i odeszła szybkim krokiem, zapewne z powrotem do izby chorych. Wiśnia natomiast wparowała do pokoju jak strzała i podbiegła do łóżka, na którym leżał Jasmer. Lucjo został na korytarzu i przyglądał się im przez otwarte drzwi, gładząc policzek.

Jasmer był okropnie blady, pod oczami widniały straszne sińce. Na ramieniu wokół rany postrzałowej został owinięty i mocno zaciśnięty bandaż, który i tak zdążył przesiąknąć krwią.

Ale otworzył oczy, nawet jeśli jego rzęsy ledwo przestały dotykać policzków.

— Jasmer. — Uśmiechnęła się do niego, gdy widok zaczął się zamazywać.

— Hej — szepnął ochrypniętym głosem. Odwrócił zdrową rękę na łóżku tak, żeby jego dłoń była ułożona wewnętrzną stroną do góry.

— Jak się czujesz? — zapytała, splatając ich palce i delikatnie ściskając.

— Jakby mi koń rękę stratował trochę.

Uśmiechnęła się szerzej. Jasmer też się zdobył na słabe uniesienie kącików ust.

— Jeśli wyjdziemy z tego cało, sam ci napiszę wiersz o tym, co przeżyliśmy. Tak wiesz, żebyś miała co czytać. Narzekałaś, że wszystko, co masz, już czytasz piętnasty raz...

Następne dni nie były takie uśmiechnięte. Vrake mówiła, że nie miała pojęcia, jak to się stało, ale Jasmer już nazajutrz miał gorączkę, potem zaczął drżeć i strasznie się pocić. Kolejnego wieczoru majaczył.

Wiśnia odchodziła od zmysłów. Cały czas siedziała na podłodze, oparta o jego łóżko. Drugiego dnia nawet zasnęła w takiej pozycji. Jedzenie, które przynosiła jej Steibjorg leżało nietknięte w kącie pokoju. Jedyne co miała w żołądku od paru dni to woda, Jasmer zresztą to samo. Co jakiś czas przychodził do nich Lucjo.

Szabla i Lihen dowiedzieli się o sprawie z kluczami i tym, że to Wiśnia je zabrała. Po prostu je im oddała bez słowa (w znaczeniu: powiedziała Lucjo, żeby to zrobił) i wróciła do Jasmera. Pokój Lucjo nie zostawał już zamykany. W końcu został mniej więcej tydzień do wpłynięcia do ingedahlskiego portu, co mógł zrobić przez tydzień?

I właśnie nic nie robił. Był zbyt zajęty zaglądaniem do Jasmera, chodzeniem w kółko po pokoju i paleniem nevelitu wieczorami na pokładzie. Głęboko w sercu czuł, że to jednak jego wina. Wiśnia i Jasmer czuli się w obowiązku, żeby go uratować, kiedy nawet nie wiedzieli przed czym, a on ich traktował jak gorszych. A teraz przez to wszystko Jasmer był ranny i jego stan wciąż się pogarszał.

Przynajmniej dowiedział się w końcu od Szabli, po co był potrzebny i jak dowiedziano się, że jest na Wyspie Sobieslavy. Zdradził te informacje Wiśni któregoś wieczoru. Wszystko było zasługą ingedahlskiego króla i jego szpiegów, a on miał być kartą przetargową na zakończenie wojny. A gdyby tylko przeciwstawił się ojcu albo sam zaczął się uczyć walki... Może nic z tego by się nie stało? Zdołałby się obronić przed piratami w dzień porwania?

Trzeciego dnia Vrake powiedziała Wiśni, że zakażenie przerodziło się w sepsę. Wytłumaczyła jej pokrótce, co to jest i co można zrobić. Nie chciało jej się wierzyć, gdy usłyszała, że aktualnie jedynym rozwiązaniem, które mają to amputować mu rękę. Do tego dołączyła informacja o straceniu dużej ilości krwi przez Jasmera, więc amputacja mogłaby się równać z wykrwawieniem.

— Można spróbować tutaj — zaczęła mówić Vrake, choć przerażony wzrok Wiśni sprawiał, że jej zwykle spokojny głos zadrżał. — Wtedy jest zagrożenie wykrwawienia. Ale jeśli będziemy czekać, aż dopłyniemy do Grimvern, gdzie warunki byłyby o wiele lepsze... Może być za późno.

Obie opcje były okropne i niesprawiedliwe. Nie tak miało być. Mieli pomagać na statku przez dwa miesiące, a potem zostać odwiezieni do domu. Jasmer nie miał być postrzelony i nie miał mieć żadnej sepsy i nie miał tracić tyle krwi. Co on komukolwiek zrobił, żeby na to zasłużyć? Całe życie tylko pomagał innym. Tylko pomagał...

Już następnego dnia siedziała przy nim, w pokoju operacyjnym. Ze ściśniętym żołądkiem wpatrywała się w to, co zostało z jego prawej ręki. Nie wiedziała, co Vrake zrobiła z jego przedramieniem wraz z łokciem, ale istotnym dla niej było teraz tylko to, żeby przeżył. Był bledszy niż wcześniej, ale klatka piersiowa mu się unosiła i opadała.

⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆

Przebudziła się, czując, jak coś zaciska się wokół jej nadgarstka, który trzymała na łóżku Jasmera. Został przeniesiony z powrotem dzień po zabiegu.

Uchyliła powieki. Palce lewej dłoni Jasmera owinęły się wokół jej nadgarstka. Widząc, że otworzyła oczy, poluźnił uścisk (mimo że i tak nie był silny), ale nie puścił, uśmiechając się słabo.

— Dzień dobry — przywitał się, równie cichym i ochrypniętym głosem co jeszcze przed zabiegiem.

— Jest południe, matole — odpowiedziała z łagodnym uśmiechem. Jasmer zauważył, jak oczy jej się zaszkliły.

— Wybacz.

Wiśnia gwałtownie się podniosła i niemal rzuciła na niego. Objęła go wokół szyi tak mocno, że zaczynało mu brakować powietrza. Zacisnął jedną rękę na jej plecach. Podniósł drugą i... nie mógł zrobić tego samego. Skrzywił się i jęknął z bólu, który nagle rozniósł się po jego ramieniu. Wiśnia natychmiast się odsunęła i w końcu zrozumiał, czemu nie mógł jej porządnie przytulić.

— Och.

Wiśni także uśmiech zszedł z twarzy. Delikatnie położyła dłoń na obandażowanym ramieniu. Miał... tylko ramię. Łokieć, przedramię, dłoń... O, bogowie.

— No... Tak się... wydarzyło. Jak się czujesz?

— Um. — Przełknął ślinę, nie mogąc odwrócić wzroku od kikuta. Zaczął obracać ramię tak mocno, jak pozwalał mu na to ból. Miał wrażenie, że wciąż może... wyciągnąć dłoń i coś złapać. — Niezbyt... się czuję. Ale... pomożesz mi wstać?

Złapała go za dłoń, chociaż nie była przekonana. Słyszała szybkie kroki na korytarzu i wielokrotnie otwierane drzwi. Spojrzała ponad ramię, ale wróciła wzrokiem na Jasmera.

— Nie wiem, czy to dobry pomysł.

— Co się dzieje? — zapytał, wyraźnie zaniepokojony. Uniósł głowę i oparł się łokciem, chcąc podnieść i po chwili namysłu Wiśnia nawet go nie powstrzymała.

— Dobra, chodź... O, bogowie, poczekaj — stęknęła. Wyciągnęła się na całą długość, strzyknęło jej kilkukrotnie w plecach, w łokciu i obu kolanach. — Ooh.

Jasmer niecierpliwie czekał, ale w jego żołądku zatańczyły motylki, widząc w pełni przytomnym okiem jej uśmiech, włosy, twarz oraz pieprzyk pod ustami, na który tylko on zwraca uwagę. To wszystko było strasznie dziwne i wciąż jakby nierealne. A i tak się zdziwił, że nie zaczął panikować na brak ręki.

Brakowało mu... ręki.

Wiśnia pomogła mu najpierw ostrożnie usiąść, a potem wstać. Zachwiał się na racicach. Odruchowo chciał się po nich podrapać i najpierw naprawdę wydawało mu się, że podnosi rękę, za którą nie trzyma go Wiśnia. Dopiero gdy po raz kolejny uderzyła go fala bólu, zorientował się, że to tylko jego obandażowany kikut.

— Och, poczekaj — odezwała się Wiśnia i puściła go, skutkując tym, że niemal przewrócił się z powrotem na łóżko. — Weź, będzie ci potrzebny.

Trzymała płaszcz, który miał na sobie tamtego dnia. Płaszcz Maakta. Wspomnienie mężczyzny zakuło go w środku. Powoli wszystko do niego na nowo wracało.

Naprawdę traktował go jak przyjaciela, co było dziwne w ich sytuacji. Mimo wszystko był jednym z porywaczy tak jak cała reszta załogi. Ale... Znów pojawiło mu się przed oczami jego ciało. To... okropne. Najstraszniejszy widok w całym życiu. Z tyłu głowy miał wciąż jedną z ich rozmów:

„Chyba nie będę brać udziału w powrocie. Kapitanowie muszą coś załatwić na Cevranie, ale ja robię sobie przerwę. Chcę pobyć trochę z Ervaj i Konalem. Skegnor vem".

„Tęsknię za nimi".

Próbując to zignorować, wziął ciemny płaszcz do ręki i obejrzał go. Ktoś zaszył obie dziury w rękawie, gdzie został postrzelony. Spojrzał w górę. Lekki uśmiech Wiśni mówił mu wszystko, ale nawet bez tego domyślił się, że to ona.

— Pomóż mi go założyć — poprosił, oddając jej płaszcz z powrotem.

Wyszli na pokład, oboje w płaszczach, Jasmer założył prawy rękaw tylko na ramię, nie wsuwał go w kikut. Okazało się, że Wiśnia miała rację, bo nawet w nim chłodny wiatr go przeszył do szpiku kości. Może faktycznie nie był to najlepszy pomysł.

Teraz był jednak zbyt zachwycony widokami, by rozważać powrót.

Zawsze myślał, że Komstov jest portowym miastem. Jedyne nawiązanie do portów jednak, jakie miało to drewniany dok z miejscami na maksymalnie dwa statki. Do tego był on oddzielony od całej reszty miasta wysokimi, wąskimi budynkami. Komstov prędzej więc było miastem, obok którego były porty.

To co widział teraz — to prawdziwe miasto portowe. Mola, do których przycumowane stały w wodzie mniejsze i większe statki oraz łodzie również były drewniane, ale zdecydowanie szersze i stabilniejsze. Przed schodami z portów do miasta, właściciele porozstawianych stoisk krzyczeli na marynarzy i bawiące się dzieciaki wokół, próbując sprzedać ryby. Im dalej patrzył, tym wyżej wznosiła się droga i linia domów, jakby miasto zbudowano na wzgórzu. Widział dwa typy budynków: wysokie, wąskie, podobne jak w Komstov oraz niskie chaty, przypominające te w Nevichce, oprócz tego, że przeważnie były z kamienia lub cegły. Zauważył prostokątny rynek niedużo dalej od portów, otoczony wyższymi domami i sklepami pomalowanymi na różne kolory, od zieleni, przez beż, aż po czerwień. Kompleks omurowanych budynków znacznie dalej od razu przywiódł mu na myśl opisy uniwersytetu w Cevranie z listów brata Wiśni. Budynki

Wszystko, co widział, było pokryte białym puchem, a ludzie poubierali się w futrzane płaszcze zupełnie zakrywające ich sylwetki, grube czapki i szale. Nigdy wcześniej nie widział...

— Śnieg — szepnął słabo.

— A jest początek lipca.

Spojrzał na Wiśnię i wiedział, że na jego twarzy pojawił się dziecięcy, pełen naiwnej radości uśmiech.

— Początek... lipca?

— Taa. — Odwróciła wzrok z powrotem na miasto. — Nie miałeś najlepszych urodzin, ale...

— Szczerze? Sam o nich zapomniałem. — Wzruszył ramionami z uśmiechem. Zmarszczył brwi na kolejną falę bólu.

Chwilę zajęło mu przypatrzenie się ludziom w portach. W końcu jak zaczarowany zapytał:

— Gdzie my jesteśmy?

— Grimvern.

Wszystko zyskało sens. Szczęśliwe miasto jednak nie wyglądała jak stolica państwa zżeranego przez wojnę.

Zadrżał. Zorientował się, że dziewczyna także się trzęsie i skrzywił usta w małym grymasie.

Cała załoga skupiona była na cumowaniu Drugiej Mewy do portu. Byli bliżej niż się Jasmerowi wydawało. Kątem oka zauważył mężczyznę o wielkiej posturze i rudych włosach spokojnie stojącego przy balustradzie na dziobie. Lihen manewrowała przy sterze. Szabla odsunął się i bardzo powoli, może nawet trochę kuśtykając, podszedł do niej i zaczęli rozmawiać, ale zupełnie nic nie słyszał. Zostali zagłuszeni przez krzyki załogi.

Chmara ludzi zebrała się w portach, po czym także zaczęli do siebie krzyczeć. Jasmer rozpoznał ciskane przez wszystkich z szokiem, radością lub niedowierzaniem: „Tren Lokkë". Zaczęto machać, kilku mężczyzn wybiegło z portu, wsiadało do pierwszej lepszej pustej dorożki i odjeżdżało w pośpiechu, cała reszta wypatrywała czegoś lub kogoś na statku. Mężczyźni wsadzali niższe dzieci na ramiona, kobiety zakrywały usta dłońmi.

Jasmer obserwował to wszystko z zafascynowaniem. Wiśnia puściła jego ramię i ten ostrożnie podszedł bliżej balustrady, a ona szła za nim krok w krok, żeby w razie czego go złapać. Od tego całego hałasu aż zakręciło mu się w głowie, ale ustał w miejscu, nawet gdy wpływali między mola.

Po kilku kolejnych minutach manewrowania Druga Mewa dotarła do portu cała i zdrowa. Wszystkie niepożądane wady po ataku burz czy wojska Monthel zostały załatane.

Spuszczono kładkę. Załoga Mewy zaczęła wylewać się na pomost, część z nich rzuciła się na czekających na nich członków rodzin: swoje żony, mężów, dzieci, ojców, matki, siostry, braci. Pozostali się rozglądali, szukając wzrokiem najbliższych, którzy najwidoczniej jeszcze nie dotarli lub nie dostali informacji, że zacumowali. Część ludzi na pomoście rozglądało się w coraz większym przerażeniu, że wciąż nie widzą tych, na kogo czekali.

Szabla, opierając się mocno o balustrady schodów, zszedł z dziobu. Zaraz za nim ruszyła Lihen i przeszli obok Wiśni i Jasmera, jakby wcale ich nie zauważyli. Jasmerowi udało się wychwycić parę słów z ich rozmowy, które zrozumiał, dzięki naukom Maakta: „skąd wiedzieli", „plotki" oraz kilka niecenzuralnych przekleństw. Weszli razem do kajut.

— Nie powinieneś tak chodzić.

Wiśnia i Jasmer odwrócili się w stronę głosu. Stała tam Vrake, której imię Jasmer poznał tylko i wyłącznie dzięki Wiśni.

— Jakoś... musiałem wyjść, skoro już jesteśmy — odpowiedział niepewnie stanowczej lekarce, opierając się o balustradę statku.

— I przecież nie przeszedł tyle sam — wtrąciła się Wiśnia, a gdy Jasmer zobaczył jej uśmiech, sam się rozpromienił.

— Mam nadzieję, że wiesz, że musisz pojechać jeszcze do szpitala? — Uniosła brew Vrake.

Jasmer spojrzał na Wiśnię zdezorientowany.

— Po co?

— Nie jestem przecież prawdziwym lekarzem — przyznała w końcu, wzruszając ramionami. Spojrzała na molo, na którym wszyscy się przytulali i całowali, świętując powrót. Kącik ust jej zadrżał i odwróciła się do nich. — Poza tym, widziałeś, jak ty wyglądasz?

— W sensie... — odezwał się po chwili, gdy był pewny, że kobieta nie sprecyzuje pytania. — Widziałem, że nie mam ręki?

— Nie o to... — urwała, zamknęła na chwilę oczy, szepnęła coś do siebie i znowu je otworzyła. — Kiedy Szabla i Lihen będą załatwiać swoje... sprawy, ja i Steibjorg zawieziemy was do szpitala. Potem... zobaczymy. Za tydzień pewnie wypłyniemy z powrotem. Do Cevrany. No i odstawić was po drodze.

Chciała dodać coś jeszcze, ale nie zrobiła tego. Drzwi do kajut się otworzyły i wszyscy spojrzeli w tamtym kierunku.

Szabla, Lihen i Lucjo wyszli na pokład. Cesarzewicz tkwił znów w koszuli i kamizelce, nawet jeśli nie prezentował się w nich w tym momencie najlepiej ze względu na ich stan: były przede wszystkim brudne, a rękaw koszuli wciąż poszarpany. Wygładził kamizelkę ze spokojnym wyrazem twarzy, który zmienił się na parę sekund w uśmiech, gdy jego wzrok spoczął na Jasmerze i Wiśni. Nie wyglądał na zestresowanego w najmniejszym stopniu. To uspokoiło Jasmera, ale nie miał pojęcia, czemu jest tak niewzruszony tym wszystkim.

Może nawet trochę go to zdenerwowało.

— Już dawno nie widziałem tylu ludzi! — Wyjrzał na molo Lucjo. Aura powagi, jaką wokół siebie na moment rozwinął, zniknęła natychmiast jak przebita bańka.

Varej — mruknęła do niego Lihen idąca po jego lewej. — Bo zaraz się zorientują, kim jesteś, a wolałabym dojść do powozu w jednym kawałku.

Lucjo wzruszył ramionami, elfka powiedziała coś do Szabli, a ten prychnął, łapiąc się za bok. Kobieta nagle się zatrzymała, czując, jak kilka par oczu wbija jej się w kark. Rozluźniła trochę twarz widząc Jasmera, którego obejrzała od racic do głów.

Ściągnęła z pasa brzęczącą sakiewkę i rzuciła w jego kierunku. Na szczęście Wiśnia szybciej oprzytomniała i złapała woreczek, zanim ten uderzył go w twarz.

— Zawieź ją później na pocztę za to, niech wyśle do tej swojej wsi wiadomość, jaką tam będzie chciała — Lihen zwróciła się do Vrake (po ataov, co dziwne), pokazując sakiewkę. — Najlepiej czarodziejską. Za resztę kupcie trochę jedzenia na czas postoju. I, no... załatwcie jej jakieś buty i cieplejsze ubrania. Jemu też.

Lekarka przytaknęła i kapitanowie wraz z cesarzewiczem zeszli do portu witani okrzykami radości. Podążali za nimi do powozu jak gąsienica.

⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆

AAAAAAAAAAAAHHHHHHHHHHHHHHHHHHHHHHHHHHHHHHHH

no i ten!! ostatni rozdział!!! został tylko epilog, w którym jak zwykle dostaniecie kilka bonusów:DDDDDD

I JAK WRAŻENIA AAAAAHHHHHHHHH

NIE JESTEM DOBRA W KOŃCZENIU RZECZY, NIE WIEM CO TU JESZCZE NAPISAĆ, COŚ DODAM JESZCZE W EPILOGU ZAPEWNE ALE AAAAAAAAAAAAHHHHHHHHHHHH

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro