VI Fergëm yn sorpe
(2697)
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
Słyszała szum wody, kroki i rozmowy jak przez mgłę. Myślała, że zrozumie konkretne słowa, gdy ludzie się zbliżą, ale ci stanęli dosłownie obok, nie zamykając się, a ona wciąż nie miała pojęcia, o czym dyskutują. Czy to inny język?
Zaparło jej dech w piersiach, kiedy poczuła, jak jest unoszona.
Trzech mężczyzn dalej coś mówiło, ale teraz już w ogóle nie zwracała na nich uwagi. Niosą ją gdzieś?. Zadrżała potężnie i myślała przez chwilę, że nie da rady, mimo że miała dopływ powietrza poprzez dziurę przy jej nogach. Jedyną rzeczą, która ratowała ją i jej głośny oddech od wykrycia przez mężczyzn to ich własny śmiech i rozmowy.
Coraz głośniej słyszała rozkazy rzucane przez kobietę. Nie wiedziała, jak jeszcze nikt mieszkający blisko portów się nie obudził i nie zaczął do niej krzyczeć, żeby się uciszyła.
— Vas sga je deggä, kapen? — zapytał mężczyzna, który ją niósł. Nie zrozumiała ani słowa.
— Vas aanget — odpowiedziała mu znużona kobieta o melodyjnym głosie. Używając innego języka, głos jej się jakby pogłębił i brzmiała o wiele poważniej. — Je ve dantte?
Mężczyzna odmruknął potwierdzająco na pytanie.
Wiśnia chciała się odezwać, by się upewnić, że kufer z Jasmerem także tu jest. Od razu w jej głowie pojawił się scenariusz — co jeśli nie? Co jeśli Jasmer wszedł do skrzyni, której tu nie przyniosą? Coś zacisnęło jej się w gardle i myślała, że zaraz się udusi.
Zatkała usta, by nie wydawać żadnych dźwięków, podczas gdy podskakiwała w beczce. Chyba znoszono ją właśnie po schodach. W końcu została odstawiona dość brutalnie, mężczyźni rozmawiali jeszcze chwilę w miejscu, po czym wyszli.
Wiśnia nigdy nie czuła się tak bezsilna jak w tamtym momencie. Jednak to zły pomysł. Bardzo, bardzo zły pomysł. Jaki demon ją podkusił do posłuchania Jasmera? Przecież on nie myśli trzeźwo w takich sytuacjach! Bogowie, co teraz? Co teraz?
Wtedy usłyszała pukanie w drewno, a dokładniej: drewno jej beczki. Zamarła w niewygodnie małej przestrzeni i z przerażeniem spojrzała w górę. Wieko się odsunęło i już miała otwierać usta do krzyku, gdy zorientowała się, że to Jasmer. Jej idiota Jasmer. W pokoju panowała zupełna ciemność, ale była pewna.
— Bogowie! — Wystrzeliła w górę i dalej stojąc w beczce, przytuliła go do siebie mocniej niż kiedykolwiek.
— Ciszej... — powiedział, ale usłyszała w jego tonie rozbawienie. — Już, chodź, wyłaź. — Pomógł jej wydostać się z beczki.
— Jasmer, czy my na pewno możemy już... wiesz? — zapytała skierowana w stronę, z której pochodziły trzymające ją mocno ręce. Ścisnęła je, starając się nie myśleć o tym, jak ciemno jest.
— Zamknęli za sobą drzwi na klucz, więc chyba nie będą tu wracać w najbliższym czasie. — Pogładził ją po ramieniu.
— Aha — mruknęła, milcząc przez chwilę. — Więc... jak stąd wyjdziemy?
Cisza.
— No...
— Oczywiście. — Rozejrzała się po ciemnościach. Zrezygnowanie w jej głosie było co najmniej zauważalne. Nieprzyjemne, frustrujące ciepło rozrosło się w jej żołądku. — Pewnie. Czego ja się spodziewałam?
— No przepraszam bardzo, że nie znam budowy statku! — Zdenerwował się. — Poza tym nie wiedziałem, że nas tu przyniosą! Myślałem, że po prostu się schowamy na chwilę i wyjdziemy...
— Dobra, zamknij się już. — Odwróciła się od niego Wiśnia, jej ciałem wstrząsnął rosnący lęk. — Poszukajmy jakiegoś innego wyjścia. Może coś będzie.
— Tylko uważaj na siebie, pewnie pełno tu beczek i innych...
— Kurwa! — burknęła Wiśnia po uderzeniu się piszczelem prosto o drewniany kant skrzyni.
— ...skrzynek.
— Dzięki wielkie! — warknęła wściekle, masując obolałe miejsce. Tak mocno się uderzyła, że chyba trochę skóry jej zeszło.
— Przecież mówiłem — odparował, ale już ciszej. Wiśnia też umilkła.
Mieli nadzieję, że ich głośnych rozmów nie było słychać na górze.
Ta część statku pod pokładem rozciągała się dalej, niż myśleli. Co jakiś czas roznosił się dźwięk uderzania o coś któregoś z nich i przekleństw. Spędzili w ciszy kolejne minuty.
Wiśnia dotarła do jednej ze ścian. Szła wzdłuż niej, potem zawróciła. Wciągnęła powietrze do płuc, gdy poczuła pod dłonią klamkę. Pociągnęła, ale nic to nie dało. Zamknięte.
Westchnęła i tym samym sposobem poszła dalej. Szukała czegokolwiek w coraz większej panice. Jeśli nie będą mieli innego wyjścia... wątpiła, żeby ktokolwiek zaglądał tu często. Albo umrą tu z pragnienia i głodu, albo zostaną zabici, jeśli jednak ktoś tu przyjdzie i ich zobaczy. W każdym razie umrą... i po co? Dla jakiegoś...
Znalazła dłońmi kolejną klamkę. Pociągnęła za nią z wielką nadzieją i otworzyła szeroko oczy, gdy wypadła na oświetlony korytarz. Poświata z naftowych lamp wiszących na haczykach na ścianach wlewała się także częściowo do pokoju, z którego się wydostała.
— Jasmer! — szepnęła podekscytowana z powrotem do pomieszczenia.
Usłyszała skrzypienie drzwi. Cała ekscytacja z niej zeszła jak z przebitej bańki. Już wyobraziła sobie najgorszy scenariusz, ale spoglądając naokoło siebie... nigdzie nie widziała otwartych drzwi. Rozejrzała się i po swojej prawicy ujrzała Jasmera.
— Co...
— Chyba były... dwa wyjścia. — Wzruszył ramionami i rzucił jej szybki uśmiech. Zniknął z jego twarzy, gdy rozejrzał się po korytarzu. — Ale jest tu więcej niż... sądziłem.
Także przeleciała wzrokiem po miejscu, w którym się znajdowali. Korytarz wyglądał niemal jak pomieszczenie z kilkoma stołami i obrazami na ścianach. Przed nimi było kolejne przejście, prowadzące zupełnie gdzie indziej. Po lewej mieli jeden pokój, po prawej drugi.
— Myślałam, że to... kupiecki statek.
— Chyba jednak nie do końca. — Zmarszczył czoło Jasmer. — Ale z drugiej strony, nigdy nie widziałem, jak kupiecki wygląda pod pokładem.
— Jasmer, słuchaj...
— Powinniśmy się rozdzielić.
Wiśnia otworzyła szerzej oczy. Chciała go przeprosić za to, jak wściekła na niego była. W końcu on jej proponował powrót, to ona się uparła. Nie miała prawa się na niego denerwować, bo ona także nie miała żadnego planu ani pojęcia o tym, gdzie dokładnie są.
A ten nagle wyskakuje z czymś takim! Tak się kończy właśnie, jak chce przepraszać.
— Możemy też się nie rozdzielać? — zaproponowała, niemal prychając z niedowierzania.
— Ja pójdę tu w lewo, a ty w prawo. — Zupełnie ją zignorował, pokazując odpowiednie pokoje. Na koniec pokazał jeszcze korytarz przed nimi. — Tam pójdziemy później razem. Szukaj pokoi, jakichś sypialni... Nie wiem. Czegokolwiek.
— Jasmer...
Prawie się przewróciła, kiedy niespodziewanie wszystko się zachwiało. Zakręciło jej się głowie. W ostatniej chwili chwyciła Jasmera za ramię. Oparł się o ścianę, prawie uderzając czołem o lampę naftową.
— Co się stało? — Próbowała brzmieć spokojnie po tym, jak bujanie jeszcze się wzmogło.
— Chyba... — zaczął Jasmer i przeniósł wzrok na dziewczynę, odpychając się od ściany. — Chyba statek ruszył?
Wiśnia patrzyła na niego pusto, po czym nagle wybuchła:
— Jak to ruszył?! — Wbiła paznokcie w jego ramię.
— No... no po prostu... — Przełknął ślinę, rozglądając się.
— Bogowie wiedzą, gdzie nas teraz wywiozą! — Puściła Jasmera i wplątała palce w swoje kręcone rude włosy. — To koniec. Koniec...
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
Jasmer spojrzał na nią niepewny, jak ma odpowiedzieć. W jego najjaśniejszym scenariuszu udaje im się wejść na statek, wyrwać cesarzewicza z łap załogi i uciekają, zanim wypłyną z portu. A potem wszyscy mu dziękują za ratunek, oczywiście.
Ten scenariusz jednak się nie spełnił. Spełnił się jeden z ciemniejszych, ale nie najgorszy. Te zawierały między innymi: śmierć przez zastrzelenie, utopienie lub roztrzaskanie głowy o poler, a także pośmiertną hańbę ze względu na nie uratowanie cesarzewicza, gdy takową szansę dostał. Mieli jeszcze szansę na przeżycie, ale... zdecydowanie niewielką.
— Zobaczmy, czy są pootwierane — powiedział, jakby nigdy nic kierując się znowu do pojedynczych drzwi, przez które chciał wejść, zanim ruszyli. Wiśni pokazał znowu drzwi po prawej i chwiejnym krokiem znalazł się w średniej wielkości pomieszczeniu.
Za biurkiem w centrum wisiał obraz przedstawiający jakiś malowniczy krajobraz. Na ścianach wisiały korkowe tablice w większości pokryte kartkami o najróżniejszych podpisach i pieczątkach. Próbował im się przyjrzeć i cokolwiek przeczytać, ale mózg mu się przegrzał w chwili, w której zobaczył, że litery układają się bez sensu. Stwierdził, że to inny język i zaprzestał prób zrozumienia tekstów.
Po lewej stronie stała ściana oddzielająca od reszty pomieszczenia dwa, pojedyncze łóżka schowane w kącie. Biurko na środku było długie i zbudowane z ciemnego drewna o złotych akcentach pasujących do elementów o podobnym kolorze na ramce obrazu nad drzwiami. Do biurka dosunięto dwa krzesła.
Podszedł bliżej. W rogu mebla stał kieliszek na alkohol wypełniony czarnym atramentem, ale bez pióra. Dokumenty poukładano w dwa stosy, każdy z nich przed jednym z krzeseł. Co ciekawiło go jeszcze bardziej to to, że sterta po prawej miała więcej kartek, niektóre nawet w języku ataov. Pozostałych nie rozumiał natomiast wcale.
Przeniósł wzrok na drugą stertę i od razu stwierdził, że to również inny język. Może ten sam, co na tablicy korkowej. Zmarszczył brwi i zaczął przeglądać papiery w poszukiwaniu choć jednego słowa, które da radę zrozumieć. Gdzieś w środku stosu zainteresował go jeden z dokumentów. I tak nie potrafił rozszyfrować, czego dotyczy, jednak pieczęć w prawym dolnym rogu przykuła jego uwagę. Przedstawiała niedźwiedzią łapę w jasnozielonym wosku. Kojarzył także nazwisko, które widniało zaraz pod nią: Olgdørf Arenss.
Drzwi naprzeciwko biurka otworzyły się na oścież, podniósł wzrok. Otworzył je mężczyzna ledwo się w nich mieszczący; musiał odrobinę schylić głowę, żeby wejść do środka. W pierwszej chwili nie patrzył nawet na niego, tylko mówił do kogoś za nim z wielkim uśmiechem, w którym nawet z daleka zauważył błysk złotego zęba. A może to zasługa rubinowego kolczyka w jego uchu? Gestykulował szalenie, uderzając co chwilę dłońmi o siebie.
Uśmiech zniknął mu od razu, gdy zobaczył Jasmera. Miał wrażenie, że nawet wielkie, ptasie pióra w jego równie ogromnym kapeluszu stanęły na baczność.
Wpatrywali się w siebie w milczeniu. Do pokoju wszedł jeszcze jeden mężczyzna, mniejszy od tego pierwszego, ale tak jak pierwszy, mógł go zapewne powalić w kilka sekund. Stanął w miejscu równie szybko.
— Maakt — odezwał się wielkolud, nie spuszczając wzroku z blednącego stopniowo nastolatka. Co gorsze, przez otwarte drzwi zajrzała jeszcze trzecia osoba: wysoka kobieta o opalonej cerze, prawie łysej głowie i okropnej bliźnie przez nos i oko. Mruknęła coś pod nosem zaintrygowana. — Fergëm yn sorpe.
Jasmer powoli odłożył dokument, który trzymał z powrotem na biurko. Nie miał szans wybiec, któryś z tych trzech by go złapał.
A mimo to przebiegł naokoło biurka i wystrzelił przed siebie, jego racice stukały nierówno o drewnianą podłogę. Jak się okazało, nie złapał ich z zaskoczenia, bo całe powietrze wyleciało mu z płuc w momencie zderzenia się z wielkim przedramieniem tego w kapeluszu.
— Wiśnia! — krzyknął bez namysłu, gdy odzyskał możliwość oddychania. Próbował wydostać się z uścisku mężczyzny, ale trzymał mocno.
— Maakt, veen kapen Lihen — powiedział do mniejszego mężczyzny, a ten prędko przytaknął z otwartymi szeroko oczami i wybiegł z pokoju. Spojrzał spod kapelusza na kobietę z blizną. — Vrake, nå tyøh.
Odeszła. Jasmer wciąż próbował się wyrwać, ale zaraz potem dostał czymś w tył głowy i czarne plamki pojawiły mu się przed oczami. A potem nie widział już nic.
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
Nie wierzyła w to. Przecież on był bezczelny. Jak w ogóle... Nieważne, jednak miała prawo być zła. I była!
Weszła do pokoju, który jej pokazał. Zmarszczyła nos, czując mocny zapach alkoholu. Pachniało trochę jak w gabinecie lekarza w Komstov. Po bliższym przyjrzeniu się nawet tak wyglądał.
Zacisnęła szczęki i bardzo powoli zamknęła drzwi za sobą. Zdała sobie sprawę z tego, że nie ma pojęcia, czy kogoś tu przypadkiem nie ma. Złość na moment została zastąpiona niepokojem.
Pomieszczenie okazało się średniej wielkości. Zaraz przy drzwiach stało puste, czyste wiadro. W równoległych odstępach znajdowały się trzy łóżka, a przy ścianie naprzeciwko zauważyła blat z pomalowanym na morsko-zielony kolor drewnem. Nad nim wisiała kolejna szafka w tym samym odcieniu. Blat był zagracony najróżniejszymi fiolkami, buteleczkami i narzędziami. W rogu widziała gliniany dzbanek.
Pusty, stwierdziła. Weszła do niego głębiej i po szybkim rozejrzeniu się zobaczyła kolejne drzwi. Z zawahaniem podeszła bliżej. Nasłuchiwała chwilę, czy ktoś jest w środku, a gdy powitała ją cisza, nacisnęła klamkę.
Nie zdążyła się rozejrzeć, gdy usłyszała swoje imię.
— Jasmer — szepnęła do siebie.
Z korytarza dobiegły ją szybkie kroki i nagle ktoś wszedł do pokoju z łóżkami. Bezmyślnie wślizgnęła się do mniejszego pomieszczenia i zamknęła za sobą drzwi. Spanikowana, naciskała na nie swoim ciałem i słysząc zbliżające się kroki, robiła to jeszcze mocniej. Z drugiej strony drzwi ktoś szarpał za klamkę i krzyczał w języku, którego nie rozumiała.
Kolejne kroki. Przestano szarpać za klamkę i przez chwilę myślała, że osoba odeszła, ale okazało się, że było gorzej. O wiele gorzej.
— Mówiłam ci, żebyś wróciła do wiochy.
Głos wydawał się wyjątkowo spokojny, trochę jak śpiew ptaka. Ale ona wiedziała, że w głębi jest to nieznośne, krucze skrzeczenie.
— Otwórz drzwi.
Naparła na nie jeszcze mocniej.
— Nie...
— Otwórz drzwi, a kopytnikowi się nic nie stanie.
W jej żołądku coś się zacisnęło, a dłonie, które trzymała po obu stronach tułowia na drzwiach zaczęły się ślizgać. Kolana jej zadrżały, kiedy odwróciła się przodem do nich.
Przekręciła klamkę i od razu poczuła pięść spotykającą się z jej twarzą. Musiała mieć co najmniej kilka pierścieni na dłoni, którą ją uderzyła. Rozcięła jej skórę, czuła to już kiedy poleciała do tyłu, uderzyła o coś, co zatrzeszczało. Odbiła się od mebla i wylądowała na podłodze. Została podniesiona za włosy i wyprowadzona z małego pomieszczenia.
Przeszła obok kogoś w białej pelerynie i wszystkich trzech łóżek po kolei. W jakiś dziwny sposób ruchy osoby ciągnącej ją za włosy za sobą wydawały się mechaniczne, wyćwiczone. Bardziej skupiła się jednak na kolejnych dwóch osobach w korytarzu, w którym znalazła się z Jasmerem zaraz po wyjściu z magazynu.
— Gdzie Jasm... — mruknęła, ale urwała, gdy została pociągnięta mocniej.
Kobieta stanęła w miejscu, zmuszając Wiśnię do tego samego. Za nimi też ktoś stanął, najpewniej osoba w pelerynie.
Przed nimi było dwóch mężczyzn, na oko około trzydziestu pięciu lat, może trochę starsi. Pierwszy, większy, w kapeluszu o ogromnym rondzie i piórach w nim oraz groźnych oczach koloru morza stał ze skrzyżowanymi rękami. Na palcach miał kilka pierścieni, w uchu zabłyszczał czerwony kolczyk. Falowane włosy do połowy ramion miał podobnego koloru co Wiśnia, ale na jego brodzie zauważyła powoli rozrastającą się siwiznę. W niektórych, losowych miejscach kosmyki włosów miał splecione w warkoczyki. Drugi, mniejszy, nosił elegancką kamizelkę w wyszyte wzorki, wężyki z tego co widziała, i się wiercił. Zaciskał dobrze zarysowaną, ogoloną szczękę.
Skoro już o rudym mowa, zauważając ją, otworzył usta. Kobieta trzymająca jej włosy jednak była szybsza:
— Mów po ataov.
Uniósł brew, ale posłuchał.
— Co robiła? — zapytał wprost, przekręcając głowę w bok. Miał twardy akcent, ale Wiśnia nie miała problemu ze zrozumieniem go. — I czy było to wystarczające, żeby jej tak przyłożyć?
— Zawsze jest. — Wbiła wzrok w mężczyznę. Był tak samo niepokojąco łagodny co głos i Wiśni to zdecydowanie nie pasowało do tego, jak się zachowywała. Stała wystarczająco blisko niej, żeby zobaczyć o odcień jaśniejsze blizny pod jej policzkiem i na dolnej wardze. Otworzyła szerzej oczy, zauważając także dłuższe uszy, które próbowała ukryć pod kapeluszem z kruczym piórem. — Teraz też bym mogła jej przywalić za, na przykład, gapienie się.
Elfka spojrzała na nią przenikliwie kątem oka. Wiśnia zadrżała i odwróciła wzrok. Popatrzyła najpierw błagalnie na mniejszego mężczyznę obok rudego, ale mimo że oczy mu latały po całym korytarzu, to stał prosto i nie wyglądał, jakby miał się ugiąć.
Spojrzała ponad ramieniem. Za nią, oparta o ścianę obok wciąż otwartych drzwi do małego szpitala stała kobieta, którą minęła. Jej peleryna na jedno ramię przypominała Wiśni lekarskie płaszcze, a na głowie miała tylko króciutkie, kręcone blond włosy. Patrzyła wprost na nią ze zmrużonymi oczami, co wyglądało co najmniej niekomfortowo, biorąc pod uwagę szpecącą ją bliznę przez nos i jedno oko.
Nie miała co szukać w kimkolwiek ratunku.
— Vrake, zabrała coś z izby? — Zwrócił się kapelusznik do bliznowatej.
Kobieta wzruszyła ramionami.
— Nie miałam kiedy spojrzeć.
Wielkolud nachylił się, zbliżając do Wiśni.
— Zabrałaś coś?
Energicznie pokręciła głową. Ostatnie, nad czym się zastanawiała to nad tym, czy powinna coś zabierać. Odpowiedź i tak była prosta: nie, nie powinna.
— Mogłabym tu i teraz... — odezwała się znów elfka. Wolną ręką, lewą, na której Wiśnia zauważyła bezpalcową rękawiczkę, sięgnęła w stronę pasa.
— Wiemy, że się chcesz pochwalić pistoletem, ale teraz nie jest na to najlepszy moment — odezwała się nagle odrobinę pogardliwie kobieta nazwana Vrake.
Elfka spojrzała nad ramieniem. Dłoń, którą zbliżała do pasa, zacisnęła w pięść i oparła o biodro. Wiśnia bała się, że ciemnoskóra zaraz wybuchnie i zacznie krzyczeć, ale tylko skinęła bliznowatej i wróciła wzrokiem na mężczyznę w kapeluszu.
— Niech i trochę pośpi. — Machnął po chwili błyszczącą od różnokolorowych pierścieni dłonią na Wiśnię i przeszedł obok niej. — Maakt, zabierzesz ją do tego samego pokoju.
Mężczyzna w kamizelce w wężyki skinął głową, wyraźnie się rozluźniając.
Wiśnia dostała czymś po głowie i zaczęło jej ciemnieć przed oczami. Kolana się pod nią ugięły i upadłaby plackiem na podłogę, gdyby nie czyjeś ręce, które ją złapały.
Przed straceniem przytomności, słyszała jeszcze krótką wymianę zdań:
— Savløk, zawsze możemy...
— Nie, Lihen. Musimy to omówić.
Maakt i Vrake. Savløk i Lihen.
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
ZACZYNA SIĘ WHOOOOOOO
jak się bawicie:333
dzisiaj wstawię jeszcze jeden rozdział za jakieś pół godziny, bo jutro nie będzie mnie większość dnia w domu, a nie ufam ani publikowaniu rozdziałów z telefonu ani temu całemu planowaniu wstawiania wattpadowego lol
wstawiałm tak śpiewa ptak i potem wszystko było pogmatwane, więc się nie pozbierałm od tego czasu i publikuję rozdziały manualnie lol
ale w każdym razie dawajcie znać, jak się podoba i czekajcie na rozdział VII!!
also, w rozdziale VII pojawi się na koniec mapka statku, którą rozrysowałm sobie, bo po pierwsze, lubię takie rzeczy sobie szkicować, po drugie boję się, że nie nie zrobiłm wystarczająco dobrej roboty opisując tego, co jest gdzie i tak dalej, i tak dalej.
no w każdym razie, widzimy się jeszcze raz za jakieś pół godzinki:DD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro