III To tylko lis
(2904 słów)
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
Przetarła oczy, wchodząc do wioski. Minęła grupkę gęsi pilnowanych przez jej ciocię, pomachała jej. Kobieta poprawiła włosy pod kwiecistą chustą i odwzajemniła gest z uśmiechem. Gdy tylko przeszła obok ogrodzenia przy stodole podleciał do niej jeden z wiejskich psów. Drugi, starszy, został przy owcach, patrząc na nią spod ciężkich powiek. Wiśnia pogłaskała wielkiego szczeniaka, który prawie ją przewrócił skacząc na nią z podekscytowania. Zaśmiała się i delikatnie go odepchnęła. Wrócił w podskokach pod zagrodę, pozwalając Wiśni się wyprostować.
Straciwszy psa z pola widzenia, jej uśmiech także się rozpłynął.
Nie była już tak pewna, co do jej własnego pomysłu. Czy miał on w ogóle sens? Nie była w stanie uwierzyć, że jej ojciec maczał palce w porwaniu. W końcu udzielił tym żołnierzom zgody na zamieszkanie w chacie Wiedźmy. Musi wiedzieć, dlaczego tam są, bo inaczej by na to nie pozwolił! Chata Szarej Wiedźmy tak naprawdę należała do Nevichki, więc...
Przez myśl przeszło jej, że mu grożono, ale szybko to wyrzuciła z głowy. Zapyta go dla Jasmera. No i żeby uspokoić samą siebie.
Jedyne co, to martwiła się o Jasmera. Nie przemyślała swoich słów, mimo że wiedziała, jak zareaguje. Od zawsze pcha się niepotrzebnie w niebezpieczeństwa, jeśli oznacza to, że komuś pomoże. W skrajnych wypadkach było to prawie bycie stratowanym przez przestraszoną krowę, żeby uratować przed tym losem psa, ale zwykle po prostu pomagał wszystkim, jak leci. Gdyby to było tylko to, to naprawdę by to podziwiała, bo ona sama nie była najbardziej pomocną osobą w wiosce i zdawała sobie z tego sprawę, ale Jasmer wydawał się wręcz wykończony. Szczególnie w przypadkach, w których pomagał komuś powyrywać chwasty z ogródka i nawet nie dostał przyjaznego spojrzenia. Szczególnie starał się pomagać tym, którzy nie zasługiwali na jego dobroć i to ją gniewało najbardziej.
W tym momencie właśnie zaczynały się wątpliwości Wiśni. Nie wiedziała, czemu to robi. Gdyby ją ktoś stale wyzywał, śmiał się z niej za plecami albo dosłownie groził, że ją pogoni, jak jeszcze raz spróbuje „coś majstrować przy kurniku", podczas gdy po prostu usiłowała załatać w nim dziurę... nie próbowałaby pomagać im dalej. A Jasmer kontynuował. W momentach, kiedy faktycznie robiło się to niebezpieczne, jak z tą krową, nawet Wiśnia nie bała się mu wprost powiedzieć, że to głupie i bezmyślne.
Dalej pamiętała, jak wtedy na nią spojrzał. Z nieobecnym uśmiechem, jakby w ogóle jej nie słuchał, tylko wciąż odgrywał sobie w głowie, jak mały właściciel psiaka mu dziękuje za uratowanie go, zanim jego matka go odciąga do domu.
Ale zrobi to dla niego. Zapyta. Miała tylko nadzieję, że nic mu się nie stanie przy chacie Wiedźmy. Bogowie, trzeba go było nie puszczać samego. Jej serce przyspieszyło na myśl o tym, że może mu się coś stać. Kochała go, ale nawet ona stwierdzała częściej niż często, że jeszcze jest jak nieodpowiedzialne dziecko. Ale chyba nie mógł być aż takim idiotą, żeby nie zacząć uciekać, jakby został złapany, prawda?
...Szybko porozmawia z ojcem i od razu tam poleci.
Weszła do domu. Od razu uderzył ją w uszy płacz jej czteroletniej siostry, Lonji. Skrzywiła się na ten dźwięk. Zamknęła za sobą drzwi i wzrokiem przeanalizowała izbę.
Na złożonych w kostkę kocach przy kominku siedziała jej mama i szyła coś, zupełnie ignorując Lonję, która krzyczała coś niezrozumiałego i tupała nóżką, kręcąc się w kółko. Nie zobaczyła jednak taty. Zwróciła się do ciemnowłosej kobiety, mimo że obawiała się jej nagłego wybuchu.
— Czego? — zapytała bez patrzenia na nią, przekrzykując dziewczynkę.
— Gdzie tata?
Prychnęła w odpowiedzi.
Pokłócili się, stwierdziła Wiśnia.
— Nie interesuje mnie to! Niech się nawet tarza w błocku z wieprzami, tyle mnie to obchodzi, ot co! — dodała wściekle. — Nie chce ze mną o istotnych sprawach rozmawiać to teraz niech ma!
Wiśnia przytaknęła niepewna tego, jak inaczej powinna odpowiedzieć. Wolała zostawić ją samą. Zawsze to działało lepiej, jak była zła, aniżeli gdy próbowała ją uspokoić. Tym razem kiedy Wiśnia przeszła przez dom w kierunku drzwi na tylny ogródek, ta krzyknęła do niej sfrustrowana:
— Pomogłabyś chociaż matce trochę, naprawdę! Chociaż trochę! Ja naprawdę nie proszę o dużo, naprawdę!.. — Rzuciła materiał, który szyła na podłogę z hukiem, który sprawił, że nawet Lonja się uciszyła na moment. Hysilia Sokołówna Jastrow schowała twarz w dłoniach. — Niewiele! Tylko trochę współpracy!
— Muszę to załatwić, mamo — odpowiedziała jej półgłosem Wiśnia dopiero po kilku sekundach. — To ważne. Naprawdę, bardzo ważne.
— Jasne, wszystko ważniejsze. — Machnęła na nią ręką. — Idź już!
Wiśnia drgnęła. Domyśliła się, że jej rodzice musieli dość mocno się posprzeczać, jeśli była aż tak wyprowadzona z równowagi. Nie zauważyła tego w poprzednich dniach. Przyznaje, że skupiała się bardziej na Jasmerze i tajemniczym Wukszy, przez co poczuła się co najmniej źle. Teraz jednak faktycznie musiała znaleźć ojca jak najszybciej ze strachu, że Jasmer wpakuje się w jakieś kłopoty, jeśli się nie pospieszy.
Wyszła za dom i zaczęła rozglądać. Lubiła ich mały ogródek — zielone krzaki i wyrastające wszędzie małe kwiatki przypominały jej o najlepszych latach jej życia. To właśnie tutaj bawiła się z Lubo i Navovem, gdy miała zakaz wychodzenia na plażę. Wszyscy nosili uszyte przez nią chusty, mówili o „szczurach lądowych" i machali na siebie długimi patykami, które spadały z drzewa, które wtedy u nich rosło. Pozbyli się go dopiero po śmierci Navova, chociaż pień dalej stał.
Na tym pniu właśnie zauważyła ojca. Serce załomotało jej mocniej, szczególnie gdy zauważyła, że ten wygląda na jeszcze bardziej wykończonego niż podczas ich poprzedniej rozmowy o Wukszy. Jego oczy wydawały się ciemniejsze i jakby cichsze, zmarszczki przy ustach i na czole się pogłębiły, jakby ktoś mu po nich przejechał nożem. Siedział w bezruchu, czytając książkę oprawioną w grubą skórę, tytułu nie widziała. Przynajmniej starał się czytać, bo było widać, że nie jest w stanie się skupić po jego oczach wpatrujących się w jedno miejsce i zaciśniętej szczęce.
Podniósł wzrok od razu, gdy usłyszał zbliżające się do niego kroki córki. Obdarzył ją drobnym i krótkim uśmiechem, który przerodził się dość szybko w zmartwiony wyraz twarzy.
— Wisienko, stało się coś? — zapytał od razu, a ta nawet nie próbowała niczego ukrywać.
— Kim jest ten Wuksza?
Przez twarz mężczyzny przeszło wiele kolorów naraz. Ostatecznie dość mocno pobladł, zamykając książkę, która, jak się okazała, nie miała tytułu, przynajmniej nie na okładce. Z jego ust padło chyba najsmutniejsze westchnienie, jakie kiedykolwiek usłyszała i odwrócił wzrok, a Wiśnia poczuła się okropnie, wręcz zmuszając go do jakichś wyznań.
— Nie mogę... Nie mogę..!
— Tato — usiłowała go ubłagać. Słysząc jego ton, przestraszyła się jeszcze bardziej. Czyżby jej podejrzenia były... trafne?
— Wisienko, naprawdę — przeszedł w szept, jakby był pewny, że ktoś ich podsłuchuje. Dziewczyna podeszła bliżej. — Ja nie... nie mogę mówić o takich rzeczach! Twoja matka jest na mnie o to zła, ale ja nie mogę! Nie mogę!
— Czy on jest porwany? — zapytała wprost, próbując zapanować nad głosem.
Nikołaj Blagowicz otworzył szeroko oczy.
— Kto porwany? C... C... — zaczął się jąkać zakłopotany, zaciskając palce na książce.
— Wuksza Stiborewicz!
— Bogowie! — prawie wykrzyknął, zrywając się z pnia. Wiśnia cofnęła się przez to. — Nie! Któż ci tak naopowiadał?! Żaden porwany — ściszył prędko głos. — O to się zdecydowanie martwić nie musisz. Porwany!
— Ale to dlaczego ci żołnierze...
— Wiśnia. — Jego głos nagle stwardniał, dziwiąc dziewczynę. Jej ojciec nigdy się tak nie zachowywał, nigdy tak do niej nie zwracał! — Kochanie... Kochanie, tu nie ma nad czym rozmyślać. Zostaw... pana Tacznikowa w spokoju.
— Nie powiesz mi? — Zabrzmiała zdecydowanie wścieklej, niż się czuła. — Mi?
— Nie.
Dopiero to ją naprawdę zdenerwowało. Zawsze wszystko jej mówił! Jak miała problem, szła do niego. Jak miała pytanie, szła do niego i jej odpowiadał. Co się zmieniło? Albo, jak ważna była ta sprawa, żeby nie mógł o niej rozmawiać z własną córką?
Mimo że oba pytania przeszły jej przez myśl, poczuła, że się w niej gotuje. Skoro nie chce jej tego zdradzić, to sama się dowie!
— Wisien... Wisienko, gdzie ty? — zapytał, nagle spanikowany obserwując, jak córka oddala się w kierunku dziury w ogrodzeniu płotu, która służyła im za wyjście z ogrodu.
Nie zwróciła uwagi na przejęty ton ojca.
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
Zdziwił się, nie widząc nikogo przed chatką. Zmrużył oczy, wyglądając spomiędzy gałęzi krzaka, w którym siedział od kilku minut. Ani razu nikogo nie zobaczył. W końcu stwierdził, że ma dość siedzenia w miejscu i stukania z niecierpliwością racicą o ziemię. Jeżeli Wuksza naprawdę potrzebował pomocy, potrzebował jej jak najszybciej.
Chata Szarej Wiedźmy znajdowała się w małym zagłębieniu w ziemi otoczonym lasem, na zachód wychodziło wzgórze. Uwielbiał tam chodzić z Wiśnią, by obserwować słońce chowające się za horyzont. Ochota na wspięcie się tam i zajęcie miejsca na jednym z trzech pni wzrastała z każdą sekundą. Wyrzucił jednak tę myśl prędko z głowy. Nie na nim i Wiśni miał się skupiać, tylko na Wukszy.
Głęboko odetchnął i się wyprostował, łapiąc kilka liści we włosy. Zgarbił się i na zgiętych kolanach zaczął trząść głową, przeklinając pod nosem. Ostrożnie schodził między drzewami w stronę terenu porośniętego wysoką trawą wokół chaty.
Serce zabiło mu mocniej, wychodząc z trawy. Teraz był w pełni na widoku, gdyby ktoś jednak się pojawił. Wolał, żeby to się nie działo, bo to mogło grozić nawet kulką w czoło, choć nie chciał o tym myśleć w ten sposób. Schylił się najniżej, jak mógł i zbliżał do chaty niecierpliwym krokiem.
Niemal usiadł na ziemi pod oknem znajdującym się na lewo od drzwi wejściowych. Słyszał rozmowę ze środka, ale był w stanie wyróżnić tylko kilka słów i każde z nich brzmiało jak przekleństwo lub śmiech. Odwrócił się przodem do okna i uniósł odrobinę, by zajrzeć do środka.
Miał obu żołnierzy na widoku. Jeden z nich w rozpiętym mundurze kręcił się po chacie wyraźnie czymś oburzony. Drugi stał pod zamkniętymi drzwiami sypialni z głupim uśmiechem na twarzy, odpowiadając coś prawdopodobnie równie durnego. Jasmer nie zamierzał im się przyglądać, czekając, aż go złapią. Schował się więc znów i zaczął obchodzić chatę naokoło.
Zatrzymał się, dopiero gdy ujrzał pod racicami piasek pod kolejnym oknem, na które natrafił. Chciał przez nie spojrzeć, ale gdy podniósł wzrok, zauważył, że było otwarte i to na oścież. O mało się nie uderzył o nie głową. To dało mu do myślenia. Głównie na temat tego, że ci żołnierze nie są najlepszymi porywaczami. Lepiej dla niego i Wukszy.
Spojrzał w dół. W piasku ujrzał ślady butów. Naprawdę musiał być kimś bogatym, skoro mógł sobie pozwolić na bieganie po piachu w butach, pomyślał Jasmer zakładając włosy za ucho. Z drugiej strony, większość zwykłych mieszczan ma buty. Już zupełnie nie wiedział, z kim ma do czynienia. Czy on nie mógł być mniej tajemniczy i po prostu się przedstawić od razu? Teraz po wsi i tak krążyły od paru dni plotki, że ktoś taki jak on istnieje, równie dobrze sam się mógł ujawnić.
Chyba że właśnie nie mógł.
Póki na ziemi rozciągał się piasek, szedł w ślad za odciskami w nim. Słońce chyliło się ku zachodowi i właśnie dzięki temu zorientował się, że idzie w kierunku wzgórza z pniami. Nie musiał już patrzeć pod nogi, po prostu maszerował szybkim krokiem na spotkanie porwanemu. Nawet jeśli nie widział sensu w chowaniu się tak stosunkowo blisko. Trochę żałował, że wszystko nie odegrało się tak, jak sobie to wyobrażał, ale realistycznie to była bezpieczniejsza opcja.
Wchodząc na wzgórze, wciąż był widoczny z jednego z okien chaty, więc wspinał się, co chwilę patrząc nad ramieniem. Nie bał się. Po prostu... musiał mieć pewność, że nikt za nim nie idzie z wielką strzelbą w rękach, żeby go przegonić albo zestrzelić jak kaczkę. Przełknął ślinę i przyspieszył kroku.
Udało mu się dostać na samą górę, trzy pnie stały dzielnie jak zawsze. Znajomy, ale nieprzyjemny zapach, którego mimo wszystko nie był w stanie nazwać, drażnił go w nos. Na jednym z pni ktoś siedział, widział go jednak tylko od profilu. Nosił mundur jak żołnierze, tyle że biały i, z tego co widział, wydawało mu się, że miał odrobinę inny krój. Ciemnobrązowe włosy w większości miał starannie przycięte na krótko, choć nad prawym uchem zwisało długie pasemko, które chłopak właśnie kończył pleść w mały warkocz. Zanim Jasmer podszedł bliżej, zaczął go rozplątywać.
Nieznajomy zdawał się w ogóle go nie zauważyć. Obserwował z uwagą zachodzące słońce rzucające różową poświatę na ocean. Zajmował się zabawą swoim warkoczem. Jasmer przyglądał mu się i nie był pewny, co myśleć. Wyglądał... spokojnie. Nawet nie drgnął, gdy Jasmer zbliżył się o parę kroków i nadepnął na patyk. Czy on go w ogóle słyszał?
— Nie będę z tobą rozmawiać.
Jasmer natychmiast zamknął usta, które otworzył, chcąc coś powiedzieć.
Ton Wukszy brzmiał jak rozkaz, co sprawiło, że Jasmer aż się cofnął o krok. Nie spodziewał się tego w najmniejszym stopniu. Mrugnął kilka razy, próbując zrozumieć tę dziwną... wyższość z jego strony. Powiedziałby nawet, że królewskość, ale nigdy kogoś takiego nie widział. Mógł zgadywać, że tak właśnie zachowywali się ci wszyscy książęta. Lub zwykli mieszczanie, którzy traktowali wieśniaków jak robale.
Dalej chciał mu pomóc za wszelką cenę. Ale w jego głębi zrodziła się pewnego rodzaju niechęć do niego.
— Chciałem... — zaczął, prostując się, by odzyskać zszarganą pewność siebie, ale Wuksza miał inne plany.
Odwrócił głowę w jego stronę, wbijając w niego wzrok chłodniejszy od sopli lodu, wyjmując z ust coś, czego Jasmer nie ujrzał. Ich bladozielony odcień skojarzył mu się z oczami kota spacerującego co jakiś czas po Nevichce, nie tylko ze względu na kolor, a także kształt. Poczuł się dziwnie. Niekomfortowo. Zacisnął usta. Chyba naprawdę nie zamierzał rozmawiać.
Nie spuszczał z niego wzroku, co w połączeniu z jego zapewnieniem informującym, że raczej chce być sam, wyglądało dziwnie. Co jeśli to był jakiś... znak?
— Mrugnij, jeśli potrzebujesz pomocy.
Wuksza popatrzył na Jasmera z brwiami tak zmarszczonymi, że z daleka mogły wydawać się jedną. Nie mrugał jednak i to tak długo, że Jasmer dostrzegł, jak jego oczy zaczynają się zaczerwieniać, nawet z tej odległości.
— Dobra, już, kumam! — Uniósł dłonie w geście poddania się. — Ale tak na pewno?
Szatyn zaczął mrugać energicznie, ale od razu po tym syknął i przyłożył do oczu dłoń. Natychmiast się odwrócił do Jasmera plecami. Nie miał pojęcia dlaczego, ale po chwili znów na niego spojrzał. Tym razem nie tylko oczy miał zaczerwienione — powieki, nos i policzki także. Patrzył na niego szklanym wzrokiem, nie opuszczając brody.
— Nie waż się mnie kwestionować — wręcz rozkazał tym samym, władczym tonem, chociaż nie wyglądał już tak poważnie.
Wrócił wzrokiem na morze, jakby nigdy nic. Jasmera zdezorientowało to tak, że otworzył usta, ale nie wiedział, co powiedzieć. Spomiędzy warg Wukszy wydostał się różowy dym mieszający się w powietrzu z promieniami zachodzącego słońca i dopiero teraz zauważył, że w jednej z dłoni trzymał papierosa. Czasami jego ojciec też je palił, dlatego nagle znajomy zapach, który poczuł po wejściu na wzgórze, nabrał sensu. Zmarszczył nos i to dość intensywnie, co musiało zwrócić uwagę Wukszy, który kątem oka wciąż go obserwował. Kąciki jego ust zadrżały, jakby miał się uśmiechnąć.
— Co, zapach ci się nie podoba?
— A myślałem, że nie będziesz rozmawiać — odgryzł się, według niego, bystrze.
Wypuścił kolejny obłok z ust, zanim odwrócił się do niego z lekko uchylonymi ustami. Popatrzył na niego z czymś w stylu politowania i przewrócił oczami. Wolną ręką zamachał na niego, pokazując, żeby podszedł.
Jasmer nagle nie był co do tego taki pewny. Wywyższał się, traktował go jak nikogo... Chyba to jednak on potrzebował pomocy, by wydostać się z jego towarzystwa.
— Kim ty jesteś? — zapytał, w końcu podchodząc bliżej.
Kiedy mu nie odpowiadał, zbliżył się jeszcze bardziej i stanął przed nim, zasłaniając mu widok na słońce.
— Bogowie — jęknął zrezygnowany i wstał z pnia. — Wszyscy tacy tam jesteście?
— Tam? — Zmarszczył brwi Jasmer unosząc delikatnie głowę, by wciąż patrzeć w twarz wyższemu o kilka centymetrów chłopakowi.
— W tej swojej... dziurze, Nevichce.
— Dziurze?!
Tym razem Wuksza faktycznie się uśmiechnął i to raczej wrednie. Wypuścił papierosa z ręki na trawę, przez co Jasmer aż głośno wciągnął powietrze. Niedopałek zniknął pod butem szatyna. Jasmer poczuł, jak zaczyna się w nim gotować i już miał zacząć na niego krzyczeć, kiedy uśmiech nagle mu zniknął z twarzy i pokazał mu, żeby był cicho. Ten był natomiast w takim szoku, po raz kolejny, że nie mógł się wysłowić.
Dziwny dreszcz przebiegł przez jego kark, w momencie, w którym chłopak przeklął pod nosem. Wyjął coś z kieszeni i nagle chwycił go boleśnie za ramię. Jasmer otworzył szerzej oczy, prawie się potykając, ale następnych słów Wukszy się nie spodziewał:
— Tylko nie krzycz.
Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale natychmiast poczuł, jak coś jest mu do nich wpychane i zanim się obejrzał, został zepchnięty ze wzgórza.
Turlał się w dół, krzewy ciągnęły go za ubrania, uderzał o kamienie i zaciskał zęby na kawałku materiału, który miał w ustach. Dzięki niemu jednak właściwie nie wydawał z siebie dźwięków, więc nie mógł krzyczeć. Skończył swą podróż, gdy wyciągnął w końcu ręce i złapał jakiś krzak tak mocno, że przestał spadać niżej.
Puścił, będąc pewnym, że nie zacznie lecieć dalej. Wyciągnął szmatkę z ust i stęknął z bólu. Usiadł na ziemi i zamknąwszy oczy, złapał się za głowę. W okolicach czoła poczuł niewielką ilość krwi. Przyjrzał się szmatce. Zielona chusteczka była delikatna, przy krawędziach widniały wyhaftowane odrobinę ciemniejszym odcieniem linie oraz inicjały: LOA. To zdecydowanie nie pochodziło od „Wukszy Stiborewicza Tacznikowa".
Podniósł głowę i próbował wstać, gdy na wzgórzu usłyszał dwa głosy. Nie rozpoznał, o czym mówi pierwszy, bo był za cicho, ale zaraz potem odezwał się „Wuksza" i to o wiele głośniej, jakby chciał, żeby Jasmer usłyszał:
— Nie, to tylko jakiś lis. Uciekł, jak tylko na niego spojrzałem.
Jasmer mrugnął kilka razy. Rozejrzał się. Nie sturlał się na sam dół wzgórza, zaczął się więc na nie szybko wspinać z powrotem. Kilka razy się potknął i prawie przewrócił, ale gdy znalazł się na samej górze, nikogo nie było. Stanął przy pniu, na którym siedział Wuksza i ujrzał tylko zdepnięty przez niego wcześniej niedopałek. Przyjrzał się jeszcze raz chusteczce. Inicjały LOA jak były, tak są.
⋆༺𓆩☠︎︎𓆪༻⋆
hejj!! tak jak obiecywałm, tak dzisiaj jest wcześniej:DD
może faktycznie będę wstawiać rozdziały między 12 a 13, a nie o 15, ale to wy dajcie mi znać, co myślicie:33
następny rozdział 30.07!!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro