Lew i nieśmiertelność
***
Minął nieco ponad tydzień. Dla Huncwotów był to czas przeznaczony na żmudne poszukiwania. Wydawało im się, że nie są ani trochę bliżej celu. Jedynie Florensowi i Fiśkowi się to podobało, jednak oni nie marzyli o niczym innym, niż o powrocie do Hogwartu.
Jednak dla Ferenca też czas był jeszcze gorszy. Okazało się, że przeżył. Po jedenastu dniach obudził się, o dziwo, zupełnie zdrowy. Nie cieszyło go to. Coraz bardziej czuł, że tu nie pasuje. Zwłaszcza, jako śmierciożerca. Dlaczego nawet tutaj wszystko jest tak podobne do tego przeklętego Glavnimbergu?
Była północ. Nie myśląc o niczym, pobiegł do wieży astronomicznej. Wiedział, że jest to zabronione, ale to akurat wcale go nie obchodziło. Miał szczęście, bo tego dnia nie odbywały się tam lekcje. Stanął przy szybie. Wszystko wyglądało tak pięknie. Krajobraz podświetlały tylko gwiazdy, tak, że było widać ciemne wzgórza otaczające Hogwart. Jednak Ferenca to nie zachwycało. Było mu to obojętne. Tak, jak wszystko.
Nie zastanawiając się wcale, otworzył okno. Jeszcze raz spojrzał obojętnie na to wszystko.
I skoczył.
Upadł na ziemię. Żył. Zdziwił się, bo spadł z wielkiej wysokości. Nie pozostała mu po tym nawet najmniejsza ryska. Wstał i cisnął przed siebie kamieniem, w którym wyładował całą spoją złość. Kamień w locie spłonął, pozostał po nim tylko pył.
Dopiero wtedy Ferenc zrozumiał to wszystko. Wiedział już, dlaczego nigdy nie był świadomy zagrożeń. Był nieśmiertelny. Gdyby nie to, pewnie nie dożyłby nawet dwóch lat. Już tyle razy zahaczył o śmierć. Wydawałoby się, że to wspaniała moc. Dla niego było to największe przekleństwo, jakie istnieje. Nieskończone, beznadziejne życie. Zawsze takie samo — nie takie, jakie powinno.
***
Huncowci mieli zdecydowanie dość życia na sawannie. Kończyło im się jedzenie. Byli wykończeni tymi poszukiwaniami, które wydawały się nie mieć końca.
— Całe życie tu spędzimy — marudził Lasse, głaszcząc Fiśka. Sam nie wiedział, czy był to żart, czy zupełnie poważne stwierdzenie — miecz może być na drugim końcu Afryki. Po prostu wszędzie!
— Jeśli wszędzie, to tutaj również mógłby być — zauważył Gunnar.
— No... — przyznał Lasse — mój pycimyci chce jeść!
— Pycimyci? — zaśmiał się Kalle, a Lasse, również się śmiejąc, wszedł na drzewo, aby zerwać owoce dla kotygrysa. Florens sam wziął sobie banana z magazynu.
Nagle usłyszeli coś w rodzaju ogromnego strzału. Byli do niego przyzwyczajeni, bo czasami Puchoni wracali tu, na sawanne. Aż dziwne było, że ze wszystkich miejsc na świecie wylądowali akurat tam, gdzie Huncwoci. Tym lepiej, bo przynajmniej mieli towarzystwo (najbardziej zaprzyjaźnili się z Terry'm) i dowiadywali się, co działo się w Hogwarcie. Podobno śmierciożercy chcą go zdobyć, aby zrobić z uczniów czarnoksiężników, którzy staną po ich stronie. Na szczęście, póki co, udało się ich zatrzymać. Przecież śmierciożerców nie było jest tak dużo...
— Cześć! — przywitał się Hans — czy ostatnio wydarzyło się coś w Hogwarcie?
— Tak, mamy nowego nauczyciela obrony — zakomunikował Pierce — to dziadek Terry'ego i Idy.
Okazało się, że Remus Lupin przeżył wojnę. Nudziło mu się na starość, więc przyjął posadę nauczyciela obrony przed czarną magią. Podobno była na tym jakaś klątwa, ale po śmierci Voldemorta przestała działać.
— A jak idą poszukiwania? — zapytał z ciekawością Terry — podobno dopóki nie odnajdziecie miecza, nie wrócicie do Hogwartu.
— Eghem... — mruknął Lasse — tak w skrócie, to beznadziejnie. Chyba spędzimy tu wieczność.
— Nie słuchaj go, to zwykły pesymista — zaśmiał się Hans — myślę, że już niedługo wrócimy.
Fisiek niespodziewanie podszedł do Terry'ego i zaczął się łasić.
— O, jaki słodziak — uśmiechnął się promiennie — co to za rasa?
— Kotygrys, bardzo rzadka — powiedział Lasse z wielką dumą w głosie — i podobno ma specjalne moce i w ogóle...
— Znalazł się, dumny właściciel — prychnął Gunnar.
— No, a co? Za to twój królik gryzie prześcieradła — odciął się Lasse i wszyscy wybuchli śmiechem.
— Dobra, na razie lecę pomóc w rozłożeniu namiotów — powiedział Terry — podobno jest na to jakieś zaklęcie, ale nie mamy pojęcia, jakie. Ja tam jestem słaby w zaklęciach...
— Nie przesadzaj — zaprzeczył Lasse — za to zielarstwo świetnie ci poszło.
— Zielarstwo to co innego...
Nagle usłyszeli jakieś ciężkie kroki zmierzające w ich kierunku. Natychmiast się odwrócili i zobaczyli ogromnego, groźnego lwa. Zaczęli uciekać, chcąc się gdzieś ukryć. Puchoni zostali w namiotach, szczelnie je zasuwając.
Został tylko Terry. Stał nieruchomo, patrząc prosto w oczy zwierzęcia.
— Terry! Szybko! — zawołał w biegu Lasse, odwracając się.
Jednak Terry to zignorował. Lew był już niemal przed nim, gdy wyciągnął różdżkę i krzyknął:
— Protego!
Nic, oprócz drobnej iskierki, się nie pojawiło. To był już koniec... Lew był już tak bardzo blisko, że Terry stracił jakiekolwiek szanse.
— Protego!
W ostatniej chwili postanowił spróbować jeszcze raz. Sam nie wierzył w to, co zobaczył. Pojawiła się przed nim jakby tarcza ochronna, która sprawiła, że lew poleciał do tyłu, po czym ze strachem uciekł. Huncwoci podbiegli do niego, a reszta Puchonów wyszła z namiotów, aby sprawdzić, co się stało.
— Mówiłem, wcale nie jesteś słaby z zaklęć — pochwalił go Hans.
— Nigdy nie widziałem tak dobrego Protego — dodał Lasse. Głupio mu było, że tylko uciekł, ale co innego mógł zrobić, skoro nie miał różdżki?
— A czy widziałeś jakiekolwiek? — szepnął jak najciszej Hans, tak, aby Terry tego nie usłyszał. Lasse dyskretnie pokręcił głową.
— Dzięki, ale to nic takiego — odparł skromnie Terry — gdy jest duże zagrożenie, zawsze jest się zdolnym do czegoś, czego normalnie by się nie zrobiło.
— Na pewno powinieneś być Puchonem? — zapytał głupio Gunnar —podobno Puchoni to niezdary...
— ... A Gryfoni podobno są aroganccy — wtrącił Lasse, chcąc bronić honoru Hufflepuffu — do ciebie te określenie idealnie pasuje.
— Odezwał się, Gryfoński wybraniec, wielki poszukiwacz miecza! — odgryzł się Gunnar.
— Tak, a ty to niby kto? — zapeszył się Lasse — o, wiem! Szlama!
Gunnar zapewne by się obraził, gdyby Lasse nie mówił tego z ironią — chociaż lubił się kłócić, to na pewno nie chciałby nazwać tak przyjaciela.
— Wasze kłótnie są śmieszne, ale błagam, stop — wtrącił Terry.
— Kłótnie? Jakie kłótnie? — zdziwił się sarkastycznie Lasse.
— Możemy wracać, rubin się świeci — powiedziała nagle Fira.
Puchoni pożegnali się z nimi i przenieśli się do Hogwartu. Huncwoci znów zostali sami.
***
Snape właśnie dostał list od Kleffera, który pytał o swojego syna. Nie wiedział, jak odpowiedzieć. Snape uważał, że Ferenc to kolejny pieprzony wybraniec. Ten poprzedni przypominał mu Jamesa, ale młody Kleffer był jeszcze gorszy, bo przypominał mu niego samego. Wszystkie swoje błędy z przeszłości... Różnica polegała na tym, że ten chłopiec w większości przypadków nie miał wyboru. No, i potrafił być jeszcze bardziej wredny.
Nagle bez pukania wbiegł do gabinetu i krzyknął
— Śmierciożercy! Są tu!
Snape natychmiast wstanął, gotów do obrony.
— Ja z nimi powalczę — powiedział odważnie Ferenc.
— Nie bądź śmieszny, dzieciaku — skomentował Snape.
— Nic mi nie zrobią. Jestem nieśmiertelny.
Snape tylko uśmiechnął się kpiąco, a Ferenc pobiegł, aby zmierzyć się z wrogiem. Nie musiał długo biec, aby ich spotkać. Spodziewali się po nim, że stanie po ich stronie. Mylili się. Ślizgon wycelował w jednego z nich i krzyknął:
— Crucio!
Avery spojrzał na niego. Wyglądał wtedy jak żądny mordu psychopata (którym zapewne był).
— Nie po to cie tego uczyliśmy, żebyś stosował to wobec nas!
— Wal się — odpowiedział cicho Ferenc — macie powalone ambicje! Co wam przeszkadza Hogwart?!
Wtedy przybiegli nauczyciele. Śmierciożercy, którzy uważali, że na pewno zwyciężą, tylko uśmiechnęli się kpiąco.
— Zdrajcy zasługują na tortury, ale tym razem obejdzie się szybko. Mamy jeszcze parę... parszywców do ubicia — oznajmił przerażającym głosem Avery — Yaxley, ty się go pozbądź.
Yaxley wycelował we Snape'a, który nawet nie próbował się bronić.
— Avada...
— Avada Kedavra!!! — wrzasnął na cały głos Ferenc. Niczego nie spodziewający się Yaxley nie zdążył ominąć zielonego promienia. Nauczyciele spojrzeli na chłopca z przerażeniem. Było co najmniej dziwne, że pierwszoroczniak potrafił zabić. Snape stwierdził, że ma okazje do dodania Ślizgonom paru punktów. Nie sądził, że Ferenc będzie w stanie go uratować...
Jednak nie było wtedy czasu na żadne przemyślenia. Wszystko działo się szybko — zdecydowanie za szybko... Następny śmierciożerca próbował pozbyć się w Lupina, który rzucił na nich parę zaklęć. Ferenc wypowiedział głośno w jego (śmierciożercy) stronę kilka mocnych przekleństw, po czym w ostatniej chwili powtórzył klątwę. Udało się, a walka toczyła się dalej...
***
Huncwoci spokojnie rozmawiali, gdy nagle usłyszeli ten sam tupot ciężkich nóg, co wcześniej. Od razu zerwali się na równe nogi, aby uciec. Lew, chociaż w tyle, wytrwale ich gonił. Chyba nigdy wcześniej się tak bardzo nie bali... Biegli wciąż przed siebie, nawet się nie odwracając. Po jakimś czasie brakowało im sił, ale nie mogli się przecież zatrzymać. Lepsze zmęczenie niż pożarcie...
Najszybszy był Lasse. Gdy zorientował się, że lew jest już całkiem blisko (a był dość powolny na jak lwa) biegł jak najszybciej potrafił. Stwierdzenie Terry'ego się sprawdziło, bo Lasse nigdy wcześniej aż tak nie pędził. Nagle zobaczył przed sobą wielkie jezioro. Gdyby chciałby je ominąć, lew na pewno by go złapał, więc po prostu nie zmienił kierunku — przecież w wodzie mógłby się chociaż ukryć... Ale wtedy nie zastanawiał się nad tym. Liczyły się tylko szybkie decyzje.
W wodzie biegać właściwie się nie da. Lasse prawie od razu się przewrócił. Ręką dotknął czegoś twardego... Wstając, podniósł to.
Był to miecz. Miecz Godryka Gryffindora.
To wtedy Huncwoci zobaczyli błyszczący napis: Miecz odnajdzie prawdziwy Gryfon, który go potrzebuje.
Lew nie zdążył ich złapać. Byli już w Hogwarcie, w swoim dormitorium. Wszyscy się tam przenieśli. Fisiek oczywiście też.
___________________
Mam pytanie, które dotyczy dialogów. Nie wiem, czy dobrze je pisze, więc jeśli ma ktoś jakieś opinie lub zastrzeżenia, to byłoby miło, bo chciałbym, żeby wyszło jak najlepiej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro