Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Akt VII

Jaime

Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia ze zgwałconą kobietą. Nie wiedziałem jak powinienem się przy niej zachowywać, co mówić. Czy w ogóle powinienem mówić cokolwiek. Cersei nigdy nie groziło nic podobnego, i dzięki bogom, zresztą, ona nie była ani trochę podobna do Cersei. W gruncie rzeczy nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wiedziałem już wcześniej, choć uświadomiłem to sobie zupełnie dopiero wtedy, gdy mi o tym powiedziała. Nagle w jednej chwili wszystko co u niej obserwowałem podczas jazdy, a co do tej pory uznawałem za zupełnie zwyczajne reakcje wynikające z odniesionych ran, szoku i zmęczenia spowodowanego walką z niedźwiedziem, wszystko to nabrało o wiele więcej sensu. To nie było tylko oszołomienie po kolejnej bitwie, którą musiała stoczyć, Brienne była zupełnie roztrzęsiona i najwyraźniej też sfrustrowana tym, że tym razem nie jest w stanie samodzielnie sobie z tym poradzić.

Byliśmy w drodze od trzech dni i nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo przez ten krótki czas przyzwyczaiłem się do cichej obecności Brienne przy mnie. O wiele większą uwagę przywiązywałem teraz do jej obserwowania i choć nie przyznawałem się do tego jeszcze nawet przed sobą, lubiłem na nią patrzeć. Podczas naszej wspólnej kąpieli w łaźniach Harrenhal powiedziałem jej, że jej ufam, a teraz, gdy wiedziałem, że Brienne odwzajemnia to uczucie, za nic nie chciałem jej zawieść, zachwiać w niej tego nikłego bezpieczeństwa, które przy mnie czuła. Odkąd zabrałem ją z Harrenhal, przylgnęła do mnie, do jedynej osoby w tej dziwnej grupie, którą znała i której była w stanie uwierzyć, że o nią zadba, a ja z czasem nauczyłem się rzeczywiście to robić.

Doprawdy wspaniała z nas para — szydziłem w myślach, kiedy jechaliśmy traktem przed siebie. Złoty rycerz, kaleka i roztrzęsiona, pogrążona w szoku dziewczyna. Za sobą czułem ciepły ciężar Brienne, która siedziała na koniu tuż za mną, pochylona lekko i mocno do mnie przytulona. Podróżowaliśmy w ten sposób od opuszczenia Harrenhal i sam byłem zaskoczony tym, jak szybko przestało mi to przeszkadzać. Zwracałem teraz baczną uwagę na każdy jej najmniejszy nawet ruch, czy choćby najlżejszy wyraz twarzy, starając się wyczytać z nich jej uczucia i potrzeby. Robiłem to już wcześniej — myślałem. Może nie aż tak, ale nawet chory i wycieńczony, w niewoli, nawet targując się o własne życie z kolejnymi ludźmi, którzy najchętniej po prostu by mnie zabili, zwracałem na nią uwagę. Nagle uświadomiłem sobie, że nasza relacja była o wiele bardziej złożona i skomplikowana, niż którekolwiek z nas sądziło.

Brienne nie odzywała się zbyt wiele, nie tylko do mnie, do nikogo, rozmawiała ze mną właściwie tylko wtedy, kiedy sam ją zagadnąłem, a i wtedy prawie nigdy nie patrzyła mi w oczy, zbyt jeszcze najwyraźniej zawstydzona i przestraszona tym, że trzeba się nią opiekować. Widziałem jak wzdrygała się na każdy, najlżejszy dotyk i jak później cofała się pospiesznie z drżeniem, widziałem jak podczas postojów rozgląda się niespokojnie wokół, instynktownie wciąż jeszcze wypatrując zagrożenia, czujna i spięta, wiedziałem, że wciąż jeszcze zdarza jej się wybuchać płaczem w losowych momentach i wiedziałem też, że każdej nocy śnią jej się koszmary, w których wraca do tamtego pokoju, w którym to się stało. Wszystko to oczywiście sprawiało, że czuła się skrępowana. Usilnie starała się też czuć potrzebna i w obozowisku pomagała przy prostych czynnościach, głównie zajmując się końmi. Patrząc na nią, kiedy rozkulbaczała wierzchowce, gładząc je przy tym po chrapach i nawet cicho do nich mówiąc, domyśliłem się, że ich towarzystwo niejednokrotnie musiało być dla niej milsze niż towarzystwo innych ludzi.

Po pierwszym dniu spędzonym w siodle wiedziałem też, że ciężko jest jej znieść długotrwałą jazdę, czułem jak Brienne kręci się niespokojnie tuż za moimi plecami w poszukiwaniu wygodniejszej pozycji. Po tym jak dowiedziałem się o tym, co zrobił jej Vargo Hoat, domyślałem się, że najzwyczajniej w świecie ją to boli i wkrótce — ku jawnemu niezadowoleniu i irytacji Waltona Nagolennika, który najchętniej gnałby nas naprzód ze wszystkich sił — zacząłem wymyślać najróżniejsze wymówki dla częstego zatrzymywania się, żeby mogła choć na parę minut zsiąść i odrobinę ulżyć zdrętwiałym mięśniom, albo pójść za potrzebą.

To wszystko moja wina — uświadomiłem sobie z westchnieniem. Gdybym nie zabrał jej miecza na tym głupim moście i nie próbował z nią walczyć z czystej nudy, dumy i arogancji, uniknęlibyśmy tego wszystkiego. Już pewnie dotarlibyśmy do stolicy, a Brienne byłaby bezpieczna, daleko od tego okrutnego człowieka, któremu przemoc sprawiała najwięcej przyjemności. Być może żadne z nas nigdy nie poznałoby Vargo Hoata i jego Dzielnych Kompanionów. Kilkukrotnie chciałem ją za to przeprosić, bywało, że nawet rozchylałem usta, by to zrobić, ale za każdym razem brakowało mi słów. Zamiast tego patrzyłem więc tylko na nią ze skruchą i żalem, mogąc jedynie mieć nadzieję, że zrozumie, że domyśli się jak bardzo szczerze żałowałem wszystkiego, co się wydarzyło, co doprowadziło nas do punktu, w którym aktualnie się znajdowaliśmy. Zasługiwała na coś lepszego niż to. Na coś o wiele lepszego.

Przejeżdżając przez Brindlewood, gdzie uzupełnialiśmy zapasy, usłyszeliśmy wieść o śmierci Catelyn Stark. Całą opowieść o Krwawych Godach wyciągnąłem z rycerza o czerwonej twarzy, który zwał się ser Bertram Beesbury, a na tarczy nosił trzy ule na polu w czarno-żółte pasy. Słuchając o tym, jak lady Stark poderżnięto gardło, nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zerkać na Brienne, która została przy koniach. Dziewczyna była już wystarczająco rozbita, choć nie mogłem wiedzieć na pewno, zdawało mi się, że przynajmniej trochę zdołała dojść do siebie po wszystkich koszmarach Harrenhal i nie miałem serca teraz mówić jej jeszcze o śmierci jej pani. Z pewnością miała się wkrótce dowiedzieć, nie dało się w żaden sposób tego uniknąć, mogłem jednak przynajmniej dopilnować, żeby nie stało się to, zanim nie dotrzemy do Królewskiej Przystani. Jeszcze do tego czasu mogłem chronić ją przed resztą świata.

Powiedziano mi też, że król nie żyje, nie wiedząc, że Joffrey był nie tylko moim suwerenem, lecz również synem. Słuchałem tego wszystkiego w milczeniu, pozwalając, by słowa spływały po mnie. Joffrey. Moja krew. Mój pierworodny. Mój syn. Spróbowałem przypomnieć sobie twarz chłopca, lecz ciągle zmieniała się ona w oblicze Cersei. Na pewno jest w żałobie, włosy ma rozczochrane, oczy czerwone od płaczu, a usta jej drżą, gdy próbuje coś powiedzieć. Kiedy mnie zobaczy, znowu się rozpłacze, choć będzie się starała powstrzymać łzy. Moja siostra płakała prawie wyłącznie wtedy, gdy była ze mną. Nie mogła znieść myśli, że inni uznają ją za słabą. Tylko mnie, jej bliźniaczemu bratu pokazywała swe rany. Będzie mnie prosiła o pocieszenie i o zemstę.

Byłem dziwnie spokojny. Wiedziałem, że mężczyźni powinni po śmierci swych dzieci wpadać w obłęd z żalu, wyrywać sobie włosy z korzeniami, przeklinać bogów i przysięgać krwawą zemstę. Dlaczego więc czułem tak niewiele? Odpowiedź w gruncie rzeczy była prosta. Chłopak żył i umarł, wierząc, że jego ojcem był Robert Baratheon. To prawda, że byłem przy jego narodzinach, lecz zrobiłem to raczej dla Cersei niż dla dziecka. Nigdy nie trzymałem go w ramionach. Spróbowałem wyobrazić sobie nieruchome, zimne ciało Joffa z twarzą sczerniałą od trucizny, nadal jednak nic nie czułem. Być może rzeczywiście byłem potworem, za jakiego mnie uważano. Gdyby Ojciec Na Górze rzekł, że odda mi rękę albo syna, wiedziałem, co bym wybrał.

Westchnąłem ciężko i odszedłem do czekającej przy wierzchowcach Brienne, która czochrała za uszami naszego konia, trzymając w ręku uzdę. Spojrzała na mnie krótko, gdy do niej podszedłem, ale nic nie powiedziała, pospiesznie też odwróciła wzrok, ja jednak po stokroć wolałem towarzystwo nawet milczącej Brienne, niż ludzi Nagolennika. Bogowie, nigdy nie przypuszczałem, że będzie mi brakować jej docinek i złośliwości, a jednak wiele bym dał, by usłyszeć z jej ust nawet pogardliwie rzucone słowo "Królobójca".

Na noc zatrzymaliśmy się blisko rozstajów, z których kolejnego dnia mieliśmy skręcić wprost na trakt wiodący do Królewskiej Przystani. Ciepłe promienie z wolna zachodzącego słońca przeświecały łagodnymi pasmami przez sosnowe igły, kiedy zagłębialiśmy się w las, szukając odpowiedniego miejsca na nocleg. Wąskie przesmyki doprowadziły nas do niewielkiej kotlinki, otoczonej zewsząd kamieniami i pełnej roślinności. Niedaleko cicho szemrał strumień. Co jednak najważniejsze, nie było nas widać z głównej drogi, a nawet gdyby ktokolwiek dostrzegł w ciemności blask ognia, nie sądziłem, by chciało mu się sprawdzać, kto dokładnie obozuje w zaroślach.

Zaczekałem aż Brienne pierwsza zsunie się z siodła i sam poszedłem w jej ślady, nie mogąc się powstrzymać, by na nią nie zerkać, kiedy bez słowa zajęła się koniem. Cicha i wycofana dla pozostałych mężczyzn podczas postojów zdawała się niemal niewidzialna, nikt szczególnie się nią nie interesował, dla Nagolennika była pewnie tylko kolejnym zbędnym balastem i może właśnie dlatego ja jako pierwszy dostrzegłem też niewielką plamę z krwi na jej spodniach, tuż przy lewym pośladku.

— Brienne... — odezwałem się, mimo wszystko czując zażenowanie, niepewny jak powinienem jej o tym powiedzieć, ale wystarczyło, by powiodła wzrokiem za moim spojrzeniem, a na jej policzkach natychmiast wykwitł rumieniec. Opuściła głowę zawstydzona, nieporadnie starając się osłonić dłońmi. — Zaczekaj — poprosiłem, łagodnie dotykając jej ramienia w kojącym geście.

Doskonale mogłem wyczuć jej skrępowanie, w końcu nie miała ze sobą innego ubrania niż to, które nosiła na sobie, ani ja, ani żaden inny mężczyzna, z którymi podróżowałem, z całą pewnością nie dysponował też żadnymi wiktuałami, których kobiety używały podczas comiesięcznego krwawienia. Doskonale wiedziałem jednak, gdzie w torbie Qyburna należy szukać materiału na bandaże i chwilę potem wręczyłem Brienne gruby zwitek płótna, razem ze swoimi własnymi spodniami na przebranie, których drugą parę woziłem w jukach. Dziewczyna posłała mi tylko pełne wdzięczności, zawstydzone spojrzenie, zaraz potem odchodząc pospiesznie między drzewa.

Zostałem w obozowisku dopóki wszystkie konie nie zostały odpowiednio oporządzone, warty rozstawione, a nad ogniskiem nie zaczęto przygotowywać kolacji. Wkrótce wokół zaczął roznosić się niemal rozkoszny po długiej podróży zapach jadła. Brienne wciąż nie wracała. Pokręciłem się wokół w poszukiwaniu zajęcia, nieco znudzony i osamotniony, kiedy nie było jej obok. Sam nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo przywiązałem się do niej, do jej obecności, a sama dziewka ciągle pozostawała dla mnie zagadką.

Na chwilę przypomniałem sobie to dziwne uczucie, które towarzyszyło mi, gdy skakałem do dołu z niedźwiedziem, byle tylko ją chronić, które towarzyszyło mi później, gdy obejmowałem ją z lękiem, drżącą i zapłakaną. Nigdy wcześniej, od czasu Szalonego Króla, nie zrobiłem czegoś takiego dla nikogo, z kim nie byłbym spokrewniony. Niejednokrotnie i członków własnej rodziny traktowałem gorzej niż ją. I nie zrobiłem tego, jak mi się zdawało z poczucia winy czy honoru, wiedziałem to już wtedy, kiedy trzymałem ją w ramionach, usadowioną bezpiecznie w siodle tuż przede mną i otuloną moim płaszczem. Zrobiłem to z innego powodu. Ale to właśnie było to uczucie, którego nie rozpoznawałem i nie potrafiłem nazwać. Coś prawdziwego. Coś czystego. Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek dowiem się co to było.

Kiedy wokół zaczęło się powoli ściemniać, a Brienne ciągle nie było, wstałem, żeby jej poszukać. Między drzewami słychać było jedynie jednostajny szum wody, przerywany co jakiś czas głośniejszym pluskiem i to właśnie za tym dźwiękiem podążyłem, żeby chwilę potem dostrzec nad brzegiem strumienia skuloną tam postać Brienne. Ukucnęła nad samym brzegiem wody, zawzięcie szorując piaskiem swoje spodnie, żeby sprać z nich krew i tylko od czasu do czasu unosząc dłoń do twarzy, żeby otrzeć sobie oczy. Drgnęła lekko wystraszona, kiedy do niej podszedłem i przysiadłem obok, ale spojrzała na mnie krótko, zanim wróciła z powrotem do swojego zajęcia, ostatni raz pociągając nosem.

— Jak się czujesz? — zapytałem cicho, uważnie studiując jej pochyloną sylwetkę i twarz, której mogłem dostrzec tylko fragment, przez opadające na skronie kosmyki włosów. — Bardzo boli? — W odpowiedzi usłyszałem tylko cichy pomruk, który najwyraźniej miał oznaczać, że wszystko w porządku, ale to mnie nie zraziło. — Niedługo powinnaś poczuć się lepiej, przynajmniej fizycznie. Choć może minąć trochę czasu zanim będziesz mogła swobodnie siadać.

— Skąd to wiesz? — Brienne odwróciła głowę, wreszcie patrząc wprost na mnie, na poły z zaciekawieniem, na poły z ostrożną nieufnością.

— Mam doświadczenie, często dostawałem w tyłek.

— Ty? — Dziewczyna wytrzeszczyła oczy. Najwyraźniej nie mogła uwierzyć, że ktoś mógłby sprawić lanie akurat mnie. Nie mogąc się powstrzymać roześmiałem się na widok jej miny.

— Kiedy byłem nieco mniejszy. Zanim skończyłem trzynaście lat, tak często mnie bito, że nie potrafię zliczyć. Dopiero potem stałem się wyższy od ojca i było mu niewygodnie przekładać mnie przez kolano.

— Twój ojciec cię bił?

— Tak, przeważnie. Nauczyciel też, ma się rozumieć, i od czasu do czasu Kevan oraz inni wujowie, zależnie od tego, gdzie byłem i co robiłem.

— A co robiłeś? — zapytała Brienne już odważniej i wyczułem, że wbrew sobie zaczyna być zainteresowana, tym co jej mówiłem.

Znowu się roześmiałem, cicho ale szczerze.

— No, nie pamiętam każdego swojego występku. — Zastanowiłem się przez chwilę. — Hmmm. Raz rzucałem kamieniami w kurczęta, raz jeździłem na krowach i tak je zdenerwowałem, że nie dały się wydoić, a raz zlizałem cały dżem z ciastek, a same ciastka zostawiłem. A, i wypuściłem konie ze stajni, podpaliłem gołębnik... ale to nieumyślnie... i zgubiłem książki do nauki... to umyślnie... i... — Przerwałem i wzruszyłem ramionami, a Brienne zaśmiała się cicho, zanim zdołała się opanować. — No wiesz... Ale najczęściej za to, że nie potrafiłem utrzymać języka za zębami.

Niespodziewanie nawet dla samego siebie parsknąłem śmiechem.

— Raz moja siostra zbiła dzbanek; rozzłościłem ją docinkami, straciła głowę i rzuciła we mnie tym, co akurat miała pod ręką. Wtedy pojawił się ojciec i spytał, kto to zrobił. Cersei była przerażona. Nie mogła nawet się odezwać. Spojrzała na mnie wielkimi, przestraszonymi oczami... ma zielone oczy jak ja, tylko ładniejsze, z długimi jasnymi rzęsami. No, więc powiedziałem, że to ja zbiłem ten dzbanek.

— Jaka szlachetność — mruknęła Brienne sarkastycznie. — Siostra musiała być ci bardzo wdzięczna.

— Tak, pewnie by była, gdyby ojciec nie stał przez cały czas po drugiej stronie drzwi i nie zobaczył, co się naprawdę wydarzyło. Więc ona dostała lanie, bo wpadła we wściekłość i stłukła dzbanek, a ja oberwałem dwa razy: za kłamstwo i za to, że ją rozzłościłem.

— To niesprawiedliwe — rzuciła z rozdrażnieniem.

— Ojciec nie był zbyt łagodny, ale zwykle postępował sprawiedliwie. Powiedział, że prawda jest prawdą i trzeba umieć wziąć odpowiedzialność za swoje czyny. I miał rację. — Rzuciłem jej spojrzenie z ukosa. — Ale stwierdził też, że okazałem dobre serce, więc mogłem wybrać, jaką chcę karę: bicie czy pójście do łóżka bez kolacji. — Roześmiałem się ponuro i pokręciłem głową. — Znał mnie doskonale. Bez wahania wybrałem bicie. Tak, ojciec był sprawiedliwy — ciągnąłem — i rozważny, choć w tamtym czasie nie doceniałem tego tak, jak powinienem. Nigdy nie kazał mi czekać na karę. Jeśli coś przeskrobałem, obrywałem natychmiast...albo gdy tylko ojciec się o tym dowiedział. Zawsze mi mówił, za co mnie karze, a jeśli chciałem się bronić, mogłem to zrobić.

— I udało ci się go kiedyś przekonać?

— Nie. Zwykle były to proste sprawy, w których oskarżony słyszał wyrok prosto z jego ust. Zwykle to Cersei się z nim wykłócała.

Tym razem roześmiała się razem ze mną i jeszcze raz pociągnęła nosem, ocierając z oczu resztki łez. Odwróciła się, żeby dokończyć pranie i przez kilka chwil żadne z nas się nie odzywało. Tu, w środku lasu panowała zupełna cisza, jaką się słyszy w miejscach zupełnie oddalonych od ludzkich osad. Nie słychać było nawet dźwięków, które powinny dochodzić z naszego obozu, ani trzasku ognia, ani rozmów pozostałych mężczyzn, mąciły ją tylko szelesty, krzyki nocnych ptaków i odgłos stąpania leśnych zwierząt po poszyciu.

— Czy bardzo to przeżywałeś? — spytała nagle Brienne. — To, że cię bito? Czy przechodziłeś nad tym do porządku?

— Przeważnie zapominałem o wszystkim zaraz potem. — Wzruszyłem ramionami. — Na ogół zasługiwałem na wszystko, co mnie spotkało. No a ty? Na pewno obrywałaś w dzieciństwie, nie potrafię sobie wyobrazić, że pokornie wykonywałaś wszystkie te dziewczęce obowiązki pod okiem septy.

— Ojciec nigdy mnie nie uderzył — odpowiedziała Brienne szorstko, ale jej ramiona zesztywniały, po czym poznałem, że najwyraźniej trafiłem w czuł punkt. Ani trochę jej też nie uwierzyłem i dałem jej to do zrozumienia, patrząc wymownie. — No... Dobrze... Raz. — Dziewka ugięła się wreszcie, odwracając wzrok. — Uderzył mnie raz. Chciałam się uczyć walki i nie rozumiałam dlaczego mi tego nie wolno. Jako dziesięciolatka kradłam ze zbrojowni miecze turniejowe, kiedy nikt nie zgadzał się ze mną trenować i sama powtarzałam to, co podpatrzyłam u rycerzy ojca. Kiedy się o tym dowiedział, wychłostał mnie trzciną. Nie krzyczałam, chociaż bolało. Byłam wściekła. Kiedy skończył, byłam cała czerwona, a łzy spływały mi po twarzy, ale gdy mi pozwolił, odeszłam z podniesioną głową. I wcale nie odwiodło mnie to od moich zamiarów. Nigdy wcześniej ani nigdy potem ojciec nie podniósł na mnie ręki.

— Masz rodzeństwo, pani? — zapytałem.

— Nie. Jestem... jedynym dzieckiem swego ojca. — Umilkła, wahając się przez chwilę, zanim zdecydowała się kontynuować. — Jedynym dzieckiem, jakie bogowie pozwolili mu zatrzymać. Galladon utonął, kiedy ja miałam cztery lata, a on osiem, a Alysanne i Arianne umarły w kołysce.

Brienne pociągnęła nosem, kiedy oczy znowu zaszły jej łzami i wstała, mocno strzepując mokre ubranie, żeby pozbyć się nadmiaru wody. Patrzyłem jak rozkłada spodnie do wyschnięcia na pobliskim kamieniu, jeszcze nagrzanym od popołudniowego słońca, a potem siada obok mnie. W ciągu tych kilkunastu minut, które spędziliśmy na rozmowie, dowiedziałem się o niej więcej, niż przez cały ten czas kiedy tkwiliśmy razem w niewoli.

— Wiesz, jesteś teraz zupełnie inną osobą niż ta, którą byłeś, kiedy się poznaliśmy — powiedziała nagle, odwracając głowę w moją stronę.

— Cóż... — Przełknąłem ślinę, poprawiając się na swoim miejscu. — Ciebie też nie można już nazwać tą upartą, głupią dziewkę, którą pamiętam.

Brienne poczerwieniała, krzywiąc się lekko.

— Nie o to mi chodziło. Minęło dopiero kilka tygodni, ale... mam wrażenie, że masz dwie różne strony... — ciągnęła, marszcząc brwi i niepewnie spróbowała pomóc sobie gestykulacją, żeby mieć pewność, że ją zrozumiem. — To bardzo... dziwne.

— Dla mnie to jeszcze bardziej zagmatwane niż dla ciebie, uwierz mi. Całe moje życie wydawało mi się, że dobrze wiem kim jestem. Zacząłem w to pierwszy raz wątpić po tym jak zamordowałem króla. A ostatnio runęła cała reszta i myślę — mam nadzieję — że zapłaciłem już odpowiednią cenę za wybory, których dokonałem w swoim życiu.

— Czasem nie miałeś wyboru — powiedziała cicho Brienne, opierając brodę na podciągniętych do piersi kolanach, a ja posłałem jej smutny uśmiech i westchnąłem ciężko, kilka razy mrugając pospiesznie, żeby odgnić łzy, zanim zdążyła je zobaczyć.

— Wiesz co o nas mówią? — zapytałem znowu po chwili, a dziewczyna skinęła głową.

— Tak — odparła równie cicho jak wcześniej. W gruncie rzeczy musiałaby być głucha, żeby nie wiedzieć; od tygodni, odkąd tylko trafiliśmy do niewoli Krwawych Komediantów, Vargo Hoat szydził z nas nazywając "kochankami", a teraz również ludzie Waltona Nagolennika musieli uznać to za znakomity żart.

— Być może ostatnio... nie sądzisz, że dawaliśmy im całkiem sporo powodów do myślenia o nas w ten sposób? — Instynktownie wyczułem, jak ciało Brienne w jednej chwili się spięło, a ona sama odwróciła wzrok ze wstydem. Mogłem przysiąc, że serce biło jej mocniej niż powinno, niemal potrafiłem to dostrzec.

— Być może — przyznała wreszcie skrępowana, nieco wyższym głosem niż zwykle.

Wystarczyło popatrzeć na nas z boku, by wiedzieć, że to prawda. Odkąd zabrałem ją z Harrenhal właściwie spędzaliśmy ze sobą każdą chwilę, nawet jeśli po prostu byliśmy przy sobie. Brienne uparcie odmawiała za każdym razem, kiedy proponowano jej osiodłanie oddzielnego wierzchowca, woląc dzielić ze mną koński grzbiet. Za każdym razem, gdy czułem, jak mocno i ufnie mnie obejmuje, ogarniało mnie prawdziwe rozczulenie. Po tamtej nocy, którą w połowie spędziłem przy niej, uspokajając ją po koszmarze, każdego kolejnego wieczoru kładła się do snu obok mnie, a potem przysuwała nieśmiało jak najbliżej, ostrożnie opierając policzek o moje ramię, albo zaciskając palce na rękawie bluzy, byle tylko czuć moją obecność. Nawet jeśli w nocy zdarzało jej się jeszcze budzić z drżeniem, albo płakać przez sen, nigdy nie był to ten sam podszyty strachem gorączkowy szloch co wtedy. Na postojach kiedy tylko mogła szukała mojej bliskości i nawet nie zauważyłem, że wkrótce zacząłem robić to samo. Nawet jeśli z początku wzdrygała się na każdy dotyk i niechętnie nań pozwalała, wystarczała już sama obecność, byśmy oboje czuli się bezpiecznie. Żaden gest, do którego dochodziło między nami nie był zupełnie przypadkowy. W każdym z nich objawiała się troska, jaką wypracowaliśmy wobec siebie jeszcze w niewoli u Vargo Hoata. Dbaliśmy o siebie, nawet jeśli wszystko między nami było tak potwornie skomplikowane.

Patrzyłem na nią, przyglądając jej się uważnie, ale już w inny sposób niż do tej pory. Wcześniej, gdy prowadziła mnie na postronku do Królewskiej Przystani sądziłem, że sroga mina pasowała do jej nieładnej twarzy bardziej niż uśmiech, ale teraz zrobiłbym wszystko, żeby choć na chwilę się uśmiechnęła, tak jak śmiała się, gdy opowiadałem jej o swoim dzieciństwie i wcześniej, o pasowaniu na rycerza. Oglądanie jej smutnej i wycofanej było jeszcze gorsze niż tego jak się złościła. Zdecydowanie nie można było nazwać jej ładną, ale gdzieś po drodze przestałem też uważać, by była naprawdę brzydka. Była wysoka, wyższa od większości mężczyzn, których znałem, na pierwszy rzut oka wszystko w niej było za duże, za szerokie, dopiero potem, gdy przyjrzało się uważnie można było dostrzec skrywane pod ubraniem kobiece krągłości. Włosy, na pierwszy rzut oka bezbarwne, w rzeczywistości miała koloru dojrzałej pszenicy. Policzki i czoło pokrywało chyba z tysiąc piegów, a nos nieraz już złamano, rany, które odniosła w walce o przetrwanie w Harrenhal, też wcale nie dodawały jej uroku, ale oczy... oczy Brienne były duże i bardzo niebieskie. To były oczy młodej dziewczyny, wciąż jeszcze szczere i ufne. I zaskakująco ładne. Kiedy walczyła promieniowała z nich siła i pewność siebie, czego sam byłem świadkiem.

Patrzyłem na nią i żałowałem wszystkiego, co wydarzyło się między nami wcześniej. Wszystkich ostrych słów, które wypowiedziałem pod jej adresem na początku naszej znajomości, i nie usprawiedliwiał tego nawet fakt, że wcale jej wtedy nie znałem, że uważałem ją za zupełnie inną osobę. Wszystkiego, czego doświadczyła od Vargo Hoata, a o czym przypominało mi każde spojrzenie na rany po niedźwiedzich pazurach, które Brienne nosiła na lewym ramieniu, nawet jeśli zdawało mi się, że w żaden sposób nie mogłem temu zapobiec. Nikt nie zasługiwał na taki los i na zgwałcenie przez tego bydlaka, a już na pewno nie ona. Zwłaszcza ona.

— Nigdy nie powinienem był cię tam zostawiać. W Harenhal — powiedziałem z nagle ściśniętym gardłem. — Przepraszam.

Brienne potrząsnęła głową.

— To nie twoja wina. Nie miałeś wobec mnie żadnych zobowiązań i... Roose Bolton nie dał ci wyboru. Nie żebyś słuchał... — Uśmiechnęła się lekko w nerwowym geście, chociaż usta zadrżały jej jak do płaczu. — Wróciłeś po mnie.

— Mam nadzieję, że wiesz, że od tej pory już zawsze będę to robił. — Słowa wyrwały mi się same zanim zdążyłem to dobrze przemyśleć.

Brienne spojrzała na mnie i nie odwróciła już wzroku, mimo że w jej oczach dużo było niepewności. Tyle razy została już przez innych zdradzona i odrzucona, nie było więc niczym dziwnym, że teraz obawiała się tego samego. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu, oboje wystraszeni wzajemnym tęsknym spojrzeniem i zirytowani na siebie za to, że nawet przez chwilę pozwoliliśmy sobie cieszyć się tym uczuciem. Nawet jeśli żadne z nas nie wiedziało co właściwie czuliśmy. Żadne z nas tego nie rozumiało. To nie miało sensu, nic z tego co się między nami działo.

— Dlaczego? — zaczęła Brienne po dłuższej chwili. — Dlaczego po mnie wróciłeś? Jestem ci wdzięczna, za wszystko co dla mnie zrobiłeś, ale... byłeś już daleko. Nie byłeś nawet uzbrojony.

— Przyśniłaś mi się — odpowiedziałem z zażenowaniem, wzruszając ramionami. — Nie mogłem cię tam zostawić, wiedząc co ci zrobią, co mogą ci zrobić.

— Nawet po tym wszystkim, co cię przeze mnie spotkało? — Głos zadrżał jej niebezpiecznie, kiedy z powrotem objęła się ramionami, zupełnie jakby chciała skurczyć się w sobie, zniknąć.

— Przez ciebie? — Teraz patrzyłem na nią ze zdumieniem. — Nic z tego, co się wydarzyło, nie stało się przez ciebie. To nie twoja wina — powtórzyłem. — Ani to, że straciłem rękę, ani Krwawi Komedianci, ani Harrenhal.

— Ale nic z tego nie musiało się stać. Może gdybym mocniej walczyła... Gdybym krzyczała głośniej... Gdybym zdołała go odepchnąć, gdybym wbiła mu paznokcie w twarz i wybiegła... Zamiast zrobić te wszystkie rzeczy, leżałam nieruchomo, przerażona, że jeśli się poruszę, to tylko pogorszę moją sytuację. Potem przez cały czas powtarzałam sobie, że jestem silna i że sobie z tym poradzę. Przynajmniej wtedy wydawało mi się, że taka byłam. — Brienne przygryzła mocno wargę, starając się zapanować nad płaczem, widziałem jak ze sobą walczy, żeby nie pozwolić łzom polecieć po policzkach.

— Brienne... — Sięgnąłem do jej ramienia, obejmując ją lekko i starając się przy tym brzmieć tak spokojnie, jak to tylko było możliwe. — Brienne.. Nie gryź tej wargi... Robisz sobie krzywdę... — Usłuchała, ale ledwie zasklepiona rana zdążyła już pęknąć i znowu sączyła się z niej krew. — Ta ręka, którą straciłem... no cóż, możemy uznać, że to w równym stopniu wina nas obojga. Biorąc pod uwagę wszystko, co uczyniłaś, by mnie bronić, nie ma ani jednej rzeczy, o którą mógłbym mieć do ciebie żal.

Brienne nie odpowiedziała, wierzchem dłoni otarła tylko łzy z oczu, ale jej sylwetka rozluźniła się odrobinę, jakby z ulgą, a ja zdałem sobie nagle sprawę, że najwyraźniej to od początku była rzecz, którą bardzo potrzebowała usłyszeć. Od kilku dni, odkąd podróżowaliśmy razem rósł w niej niemożliwy do określenia strach, który tyko rodził zmartwienia i niepokoje, a Brienne tłumiła w sobie wstyd, upokorzenie i wszystkie te okropności, których nie potrafiła ani wyartykułować, ani wyjaśnić, czy tym bardziej nad nimi zapanować. Sam byłem zaskoczony tą nagłą świadomością, z jednej strony byliśmy dla siebie praktycznie obcy, z drugiej jednak miałem wrażenie, że stanowimy jedną nierozerwalną całość, dwoje ludzi chcących podążać za sobą, nawet w wielką niewiadomą, o ile tylko zawsze obok siebie.

— Przepraszam. — Głos Brienne nadal drżał, nie groził już jednak nagłym wybuchem płaczu. Nie mogłem powstrzymać się od lekkiego uśmiechu, ale zanim jeszcze zdążyłem coś odpowiedzieć, dziewczyna nachyliła się do mnie, nieśmiało dotykając mojego ramienia i chwilę potem poczułem na policzku delikatne muśnięcie jej warg i ciepły oddech. — I dziękuję — dodała zawstydzona, spoglądając gdzieś w bok. — Za wszystko.

Przesiedzieliśmy tak jeszcze jakiś czas, oboje pogrążeni we własnych myślach, wątpliwościach i obawach, ale już nie rozmawiając. Noc była dziwnie spokojna. Wysoko na czarnym jak filc niebie stał księżyc w kwadrze, otoczony gwiazdami. Potargane chmury płynęły gnane nocnym wiatrem, pozostawiając smugi na jego jasnym obliczu. Zagajnik był ciemny, ale nie cichy. Sosny z lekka szumiały do siebie, tysiące igieł chrobotały na wietrze. O ziemię łagodnie z cichym tąpnięciem uderzyła strącona szyszka. Z dali dobiegło wycie wilków i poczułem jak na ten dźwięk Brienne spięła się lekko i przysunęła do mnie wystraszona, instynktownie szukając dłonią mojego ramienia.

— Powinniśmy wracać — zauważyłem. — Nawet jeżeli się zbliżą, nie podejdą do ognia. — Dziewczyna pokiwała głową, a ja zaczekałem, aż zabierze znad strumienia na wpół przeschnięte spodnie i poprowadziłem ją przez zarośla z powrotem do obozowiska.

Prawie połowa ludzi Nagolennika szykowała się już do spania, ognisko nie płonęło już tak mocno i jasno jak podczas przygotowywania posiłku, zjedliśmy więc z Brienne prostą kolację i ja również się położyłem, ostrożnie, uważając na zaleczony i ciasno obandażowany kikut prawej ręki. Nie musiałem długo czekać, żeby dziewczyna przyszła do mnie ze swoim posłaniem, obserwowałem ją spod na wpół przymkniętych powiek, kiedy rozścielała sobie skóry i koce tuż przy mnie, a potem zwinęła się, wpasowując w przestrzeń przy mnie, szukając pociechy. Przez te kilka ostatnich nocy z trudem przychodziło jej zasypianie i leżała wtedy obok mnie, wpatrując się w gwiazdy, podczas gdy ja szeptem wymieniałem konstelacje rozciągające się nad naszymi głowami, dopóki nie usnęła. Dziś musiała być jednak zmęczona, walka nawet ze sobą samym była wyczerpująca, tak samo jak strach; po chwili już spała. Tym razem to ja patrzyłem w niebo, czując tuż obok jej ciepło i łagodny ciężar i cieszyłem się, że tu jestem, cieszyłem się, że żyję.

Dalsza część podróży przebiegła bez przeszkód, jeśli za brak komplikacji można uznać jazdę konną po nierównym terenie i w nocy, często po bezdrożach, w towarzystwie uzbrojonych po zęby mężczyzn. Ale przynajmniej nie spotkaliśmy rozbójników ani dzikich zwierząt i nie padało. W kategoriach, do których zdążyłem przywyknąć, oznaczało to właściwie nudę. Niebo na wschodzie, ponad zamglonymi wrzosowiskami, zaczęło się rozjaśniać. Cel podróży wznosił się przed nami — ogromna masa czerwonego kamienia, obrysowana szarym światłem świtu. Okolica nie była już cicha i opuszczona. W stronę zamku zmierzał sznur ludzi w prymitywnym odzieniu z tuzinami wozów wyładowanych baryłkami jabłecznika, beczkami pełnymi jabłek, belami siana i największymi dyniami, jakie widziałem w życiu. Szli po jednej stronie wąskiej dróżki, by przepuścić nasze konie, i przyglądali się kolumnie z otwartymi gębami.

Tak długo marzyłem o powrocie do domu, gdy jednak ujrzałem przed sobą ciemne wieże strażnicze rysujące się na tle nieba, nie poczułem niczego więcej jak tylko ucisk w żołądku. Tak długo powtarzałem sobie, że chcę jak najszybciej wrócić do Cersei, że niemal sam zacząłem w to wierzyć, a teraz, gdy miałem ją wkrótce zobaczyć, ani trochę nie cieszyłem się na to rychłe spotkanie z siostrą. Powrót do niej oznaczał utratę wszystkiego, co podczas podróży przez Dorzecze dzieliłem z Brienne, a także wszystkiego, co razem doświadczyliśmy. Choć przyznawałem to ze zdumieniem i dziwnym zażenowaniem, to ona była teraz obecna w moich myślach, nie Cersei, i za żadne skarby nie chciałem, by po tym wszystkim zostało tylko wspomnienie. Poczułem jak dziewczyna wychyla się ostrożnie zza mojego ramienia po to, żeby lepiej widzieć zamek i odwróciłem ku niej głowę.

— Królewska Przystań — oznajmiłem. — Nasza podróż skończona, pani. Dotrzymałaś słowa i dostarczyłaś mnie do miasta. Całego, poza dłonią i kilkoma palcami.

Brienne mruknęła coś w odpowiedzi, tak cicho, że nie zdołałem jej usłyszeć i z powrotem opadła na swoje miejsce. Bywały chwile, kiedy zastanawiałem się, czy może ona czuje to samo, co ja, czy też boi się tego, co czekało na nas za bramami miasta, przed którymi stanęliśmy godzinę później. Patrzyłem na nią, kiedy zsiedliśmy z koni i widziałem, że ona również spogląda na mnie. Oboje wiedzieliśmy, że z drogi, na którą wspólnie weszliśmy po koszmarach Harrenhal, nie można już zawrócić; zbyt wyraźny ślad odcisnęło to wszystko na nas obojgu, by choćby udawać, że nic z tego nie miało znaczenia. Choć to, co czekało wewnątrz murów Królewskiej Przystani, było zupełnie inne, od tego również nie było odwrotu, przynajmniej dla mnie. Jedyne co mogliśmy zrobić to brnąć w to dalej, razem. Kiedy wchodziliśmy przez bramy do miasta, Brienne trzymała mnie za rękę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro