Akt V
Jaime
Choć gorączka uparcie się utrzymywała, kikut goił się czysto i Qyburn powiedział, że reszcie mojej kończyny nic już nie grozi. Kłamałbym, gdybym powiedział, że nie pragnąłem jak najszybciej ruszyć w drogę, zostawić za sobą Harrenhal i Krwawych Komediantów. I... tak, Brienne z Tarthu również.
Moją eskortą dowodził Walton Nagolennik, prostolinijny, małomówny, brutalny mężczyzna, który w głębi duszy był prostym żołnierzem. Całe swoje życie służyłem z takimi jak on. Ludzie w rodzaju Waltona zabijali na rozkaz swojego lorda, gwałcili, gdy bitwa rozgrzała im krew, i plądrowali, kiedy tylko nadarzyła się okazja, lecz po wojnie wracali do domów, zamieniali włócznie na motyki, żenili się z córkami sąsiadów i dorabiali się czeredki rozwrzeszczanych dzieciaków. Wykonywali rozkazy bez dyskusji, lecz głębokie, złośliwe okrucieństwo Dzielnych Kompanionów nie leżało w ich naturze.
— Wysyłam z tobą Qyburna, by zapewnił ci opiekę po drodze do Królewskiej Przystani — oznajmił Roose Bolton rankiem tego dnia, kiedy odjeżdżaliśmy. Sam zamierzał podążyć w nasze ślady jeszcze tego przedpołudnia. — Czy przekażesz moje najserdeczniejsze pozdrowienia twojemu ojcu?
— Pod warunkiem, że ty przekażesz moje Robbowi Starkowi. Powiedz mu, że niestety nie stawię się na ślubie i pogratuluj panu młodemu.
— Nie omieszkam tego uczynić.
Harrenhal opuściliśmy przez mniejszą, wschodnią bramę i po sześciu milach skręciliśmy na południe, by przez pewien czas podążyć brzegiem jeziora. Walton chciał tak długo, jak to tylko będzie możliwe, unikać królewskiego traktu, wybierając wiejskie dróżki i wydeptane przez zwierzynę ścieżki, ja jednak chciałem po prostu jak najszybciej wrócić do domu.
— Królewskim traktem jechalibyśmy szybciej — zauważyłem w końcu, podjeżdżając do niego kłusem.
— Nie chcę żadnych kłopotów — odparł Nagolennik. — Bogowie wiedzą, kogo możemy spotkać na trakcie.
— Z pewnością nie musisz się nikogo bać? Masz dwustu ludzi.
— To prawda. Ale inni mogą mieć więcej. Jego lordowska mość rozkazał oddać cię bezpiecznie twemu panu ojcu i właśnie to zamierzam uczynić.
Jechałem już tędy — pomyślałem kilka mil dalej, gdy mijaliśmy stojący nad jeziorem opuszczony młyn. Chwasty zarosły miejsce, w którym ongiś córka młynarza uśmiechnęła się do mnie nieśmiało, a sam młynarz zawołał: "Na turniej w tamtą stronę, ser". Jakbym o tym nie wiedział.
Aerys zrobił z mojej inwestytury wielkie widowisko. Wypowiedziałem słowa przysięgi przed królewskim namiotem, na oczach połowy królestwa klęknąłem na zielonej trawie obleczony w białą zbroję. Gdy ser Gerold Hightower pomógł mi wstać i zarzucił na moje ramiona biały płaszcz, rozległ się ryk, który pamiętałem jeszcze teraz, po tylu latach. Tej samej nocy Aerys zmienił jednak nutę i oznajmił mi, że nie potrzebuje w Harrenhal aż siedmiu rycerzy Gwardii Królewskiej. Rozkazał mi wrócić do Królewskiej Przystani, gdzie miałem strzec królowej i małego księcia Viserysa. Nawet gdy Biały Byk zaproponował, że on podejmie się tego obowiązku, żebym mógł wziąć udział w turnieju lorda Whenta, Aerys odmówił.
— Nie zdobędzie tu chwały — oznajmił, patrząc przy tym wprost na mnie. — Należy teraz do mnie, nie do Tywina. Będzie mi służył tak, jak uznam to za stosowne. Ja jestem królem i wydaję rozkazy, a on będzie ich słuchał.
Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że białego płaszcza nie zawdzięczam biegłości we władaniu mieczem i kopią ani bohaterskim czynom, których dokonałem w walce z Bractwem z Królewskiego Lasu. Aerys wybrał mnie na złość memu ojcu. Chciał pozbawić lorda Tywina dziedzica.
Nawet po tylu latach ta myśl wciąż była dla mnie gorzka. A owego dnia, gdy zmierzałem na południe w nowym białym płaszczu, by strzec pustego zamku, niemal nie mogłem się z nią pogodzić. Gdybym mógł, zdarłbym z siebie ten płaszcz, było już jednak za późno. Wypowiedziałem przysięgę na oczach połowy królestwa, a w Gwardii Królewskiej służyło się dożywotnio.
Dogonił mnie Qyburn.
— Dokucza ci ręka? — zapytał, wyrywając z bolesnych rozmyślań.
Obrzuciłem go chłodnym spojrzeniem.
— Dokucza mi brak ręki.
Najgorsze były poranki. W snach byłem cały. Co dzień o świcie leżałem pogrążony w półśnie i poruszałem palcami dłoni. To był koszmar — szeptała jakaś część mojej jaźni, nadal nie chcąc uwierzyć w to, co się stało. Tylko koszmar. Potem jednak otwierałem oczy.
— W Harrenhal opiekowałeś się krukami. Posłałeś jednego do ojca Brienne?
— Posłałem. To silna dziewczyna. I jej dziewictwo nadal jest nienaruszone. A przynajmniej było ostatniej nocy.
Qyburn zachichotał. Spojrzałem na niego z irytacją, przeszywając go ostrym spojrzeniem.
— Roose Bolton kazał ci ją zbadać?
— Oczywiście. Jest... jakby to powiedzieć... wybredny.
— Czy chodziło o okup? — zapytał Jaime. — Czy jej ojciec zażądał dowodu, że nadal jest dziewicą?
— Nic nie słyszałeś? — Qyburn wzruszył ramionami. — Przyleciał ptak od lorda Selwyna. Z odpowiedzią na list, który do niego wysłałem. Gwiazda Wieczorna zaoferował trzysta złotych smoków za bezpieczny powrót córki do domu. Mówiłem lordowi Vargo, że na wyspie Tarth nie ma szafirów, ale on nie chciał mnie słuchać. Jest przekonany, że lord Selwyn próbuje go okpić.
— Trzysta smoków to godziwy okup za rycerza.
— Kozioł jest lordem Harrenhal, a lord Harrenhal się nie targuje. Nie są tak głupi, by ją zabić — długo walczyli, większość nie dożyje zimy — ale dziś w nocy się zabawią.
Poczułem jak po kręgosłupie wbiega mi dreszcz. Zirytowała i wystraszyła mnie ta wiadomość, choć pewnie powinienem był się tego spodziewać. Przypomniałem sobie nagle, co powiedział mi Hoat, kiedy odjeżdżaliśmy i niektórzy z Dzielnych Kompanionów zebrali się na dziedzińcu, by popatrzeć. Nie martw się o przyjaciółkę. Odpowiednio się nią zajmę. Moje kłamstwo uratowało ją na krótką chwilę. Cóż... jeśli jej dziewictwo jest równie twarde jak cała reszta, kozioł połamie sobie kutasa. Hoat mógł nie wiedzieć jak jest silna. Wystarczająco, by przeżyć kilka gwałtów, choć jeśli będzie się opierała zbyt mocno, Vargo Hoat mógł przejść do o wiele gorszych rzeczy. A nawet jeśli, to co mnie to obchodzi? Gdyby dała mi miecz, zamiast się wygłupiać, mógłbym nadal mieć rękę.
Zmęczyło mnie już towarzystwo Qyburna, ruszyłem więc kłusem na przód kolumny. Droga wiodła przez spaloną wioskę. Odkąd puszczono ją z dymem, minął co najmniej rok. Wszystkie chaty były osmalone i pozbawione dachów, lecz zielsko na okolicznych polach sięgało już pasa. Nagolennik zarządził postój, by napoić konie. To miejsce też znam — myślałem, czekając przy studni. Była tu ongiś mała gospoda, po której został tylko komin i kilka kamiennych fundamentów. Wstąpiłem tu na kufel i ciemnooka dziewczyna służebna dała mi sera i jabłek, a oberżysta nie chciał przyjąć ode mnie pieniędzy. To zaszczyt gościć pod swym dachem rycerza Gwardii Królewskiej, ser — powiedział mi wtedy. Będę miał o czym opowiadać wnukom.
Teraz patrzyłem na sterczący z zielska komin i zadawałem sobie pytanie, czy oberżysta doczekał się wnuków. Czy opowiedział im, że Królobójca pił kiedyś jego ale i jadł ser oraz jabłka, czy też wstydził się przyznać, że gościł kogoś takiego jak ja? Nigdy nie miałem poznać odpowiedzi na to pytanie. Ten, kto spalił gospodę, zapewne pozabijał też wnuki.
O zmierzchu oddaliliśmy się od jeziora i podążyliśmy zrytą koleinami dróżką przez dębowo-wiązowy las. Kiedy Walton postanowił wreszcie rozbić obóz, do mojej ręki powracał już pulsujący ból. Qyburn zabrał ze sobą bukłak sennego wina i tym razem nie opierałem się już przed przyjmowaniem lekarstw. Nagolennik wyznaczył straże, a ja rozciągnąłem się przy ognisku, opierając o pniak zwiniętą niedźwiedzią skórę, która służyła mi jako poduszka. Dziewka powiedziałaby mi, bym zjadł coś przed snem, żeby zachować siły, czułem się jednak bardziej zmęczony niż głodny. Zamknąłem oczy w nadziei, że przyśni mi się Cersei. Sny w gorączce były takie jaskrawe...
I nagle ocknąłem się z walącym sercem pośród gwiaździstej nocy. W ustach czułem smak żółci i drżałem, zlany potem. Głowa bolała mnie w miejscu, gdzie wspierałem ją o pniak. Było mi gorąco i zimno zarazem. Gdy spojrzałem na rękę, w której zwykłem trzymać miecz, zobaczyłem, że kończy się brzydkim kikutem, ciasno owiniętym skórą i płótnem. Jeszcze przed chwilą byłem cały, w domu, w Casterly Rock i w głowie kręciło mi się od ulgi, że utrata ręki to był tylko sen. Ogarnęły mnie mdłości i zdałem sobie sprawę, że w oczach wezbrały mi nagle łzy.
We śnie było ciemno, wokół niósł się echem chlupot wody, jak w jednej z tych wypełnionych morską wodą jaskiń pod Skałą, gdzie w dzieciństwie bawiliśmy się z Cersei w chowanego. Tym razem jednak nie było ze mną siostry, zamiast tego otaczało mnie dwanaście wysokich, mrocznych postaci, odzianych w szaty o zasłaniających twarze kapturach. W dłoniach trzymały włócznie. Wszyscy oni mierzyli we mnie ostrzami, szepcząc coś, co zdołałem rozpoznać dopiero gdy głos się nasilił.
Głos niósł się echem, był setką, tysiącem głosów, głosami wszystkich Lannisterów od czasów Lanna Sprytnego, który żył w zaraniu dziejów. Najdonośniej brzmiał jednak głos mojego ojca. Rozglądałem się, pochylony, wokół, w obu dłoniach ściskając rękojeść miecza, nasłuchując uważnie, gotowy na spotkanie z wszystkim, co tylko mogło wychynąć zmroku i schodząc powoli w dół po wąskich, wykutych w skale stopniach. Przejmująco zimna woda wlewała mi się do butów, sięgając kostek. Schody skończyły się nagle w pełnej ech ciemności. Przede mną otwierała się rozległa pustka.
Wtedy dostrzegłem człowieka na koniu. Nie, dwóch. Dwóch jeźdźców podążających obok siebie, dwóch mężczyzn na jasnych koniach. Jeźdźcy nosili zbroje, podobnie jak ich wierzchowce. Rumaki wychynęły z mroku, idąc stępa. Nic nie słychać — zdałem sobie nagle sprawę. Ani plusku wody, ani szczęku zbroi, ani tętentu kopyt. Przypomniałem sobie Eddarda Starka, który jechał przez salę tronową Aerysa, spowity w ciszę. Mówiły tylko jego oczy, oczy lorda, zimne, szare i wyrażające osąd.
— Czy to ty, Stark? — zawołałem. — Chodź tu. Nie bałem się ciebie, kiedy żyłeś, i nie mam zamiaru bać się, gdy jesteś martwy.
Było ich jednak więcej. Wychynęli z mroku cicho, jak duchy. Wydawało mi się, że wszyscy mają zbroje ze śniegu, a z ramion spływają im pasma mgły. Zasłony hełmów mieli opuszczone, lecz nie musiałem widzieć twarzy, żeby ich rozpoznać. Pięciu z nich było niegdyś moimi braćmi. Oswell Whent i Jon Darry. Lewyn Martell, książę Dorne. Biały Byk, Gerold Hightower. Ser Arthur Dayne, Miecz Poranka. A obok nich, w koronie z mgły i żałoby, jechał powiewający długimi włosami Rhaegar Targaryen, książę Smoczej Skały i prawowity dziedzic Żelaznego Tronu.
— Nie boję się was — zawołałem, obracając się wokół, gdy rozdzielili się na dwie grupy, by mnie otoczyć. Nie wiedziałem, w którą stronę patrzeć. Oni też do mnie mówili. Ich głosy były o wiele donośniejsze, niż słowa moich przodków. Złożyłeś przysięgi. Był twoim królem. Przysiągłeś dbać o jego bezpieczeństwo. I o bezpieczeństwo dzieci.
— Chciał spalić miasto — broniłem się. — Zostawić Robertowi tylko popioły.
Zostawiłem w twoich rękach żonę i dzieci.
— Nie przypuszczałem, że zrobi im krzywdę. Byłem z królem...
Zabijałeś króla. Podrzynałeś mu gardło. Króla, za którego przysiągłeś zginąć.
Za moimi plecami rozległ się głośny plusk. Odwróciłem się błyskawicznie w tamtą stronę... i ujrzałem w chłodnym świetle Brienne z Tarthu, bladą, z przerażenia wyprostowaną jak struna. Jej ręce skuwały ciężkie łańcuchy, obie dłonie miała umazane krwią, a po twarzy spływały łzy. Niebieskie oczy wypełniał strach, kiedy na mnie patrzyła. Aż do tej pory zdawało mi się, że Brienne z Tarthu niczego się nie boi. Próbowała mnie wołać, a gdy tylko moje spojrzenie spotkało się z jej, szarpnęła się ku mnie z krzykiem i płaczem, wołając moje imię. To wtedy sam także musiałem zerwać się z wrzaskiem. Przysięgała, że będzie mnie strzegła, a ja... Co ja zrobiłem jej w zamian, zostawiając na pastwę nowego lorda Harrenhal?
— Panie. — Qyburn uklęknął u mojego boku. Jego ojcowską twarz pokrywały zmarszczki niepokoju. — Co się stało? Słyszałem twój krzyk.
— To był sen... tylko sen. — Rozejrzałem się po otaczającym mnie obozie. Przez chwilę czułem się zagubiony, ale wtedy Qyburn dotknął ręką mojego czoła.
— Masz jeszcze ślad gorączki. Chcesz jeszcze kielich sennego wina? — zapytał. — Może makowego mleka? I coś na temperaturę? Jesteś jeszcze słaby, panie. Potrzebujesz snu. Musisz wypocząć.
To była ostatnia rzecz, którą miałem zamiar zrobić. Zastanawiałem się, ile jeszcze czasu zostało do świtu. Wiedziałem skądś, że jeśli zamknę oczy, natychmiast wrócę w to mroczne, wilgotne miejsce. Chwiejnie podźwignąłem się na nogi, odganiając od siebie myśl o Nedzie Starku. To nie był on. To nigdy nie był on. Wszyscy byli martwi. Książę Rhaegar, ser Arthur i dzieci. I Aerys. Aerys był najbardziej martwy z nich wszystkich. Ich nie mogłem już ocalić, ale Brienne...
Tak bardzo chciałem po prostu przestać się tym przejmować, przestać o niej myśleć, ale to było zupełnie bezcelowe. Ne potrafiłem wyrzucić jej z głowy, wciąż o niej myślałem, o irytującej, honorowej Brienne, o jej wypełnionych przerażeniem krzykach i płaczu tej nocy, kiedy zawlekli ją w krzaki, żeby ją zgwałcić, jak opiekowała się mną podczas tej okropnej podróży do Harrenhal i później, w zamkowej łaźni. Myślałem o tym, jak na mnie patrzyła, kiedy zostawiałem ją w zamku, w rękach Vargo Hoata, o tym jak później wołała mnie we śnie wystraszona i zapłakana.
Świat zawsze był przeciwko mnie, dotychczasowe życie przyniosło mi tylko ból, nieszczęście i gniew, które pozostawiły blizny na całe życie... blizny, na które Brienne z Tarthu znalazła odpowiednie lekarstwo. Nawet przez tak krótki czas, jaki spędziliśmy razem, nauczyłem się od niej rzeczy, które mnie zmieniły, wpłynęły na mnie, nawet jeśli nie w taki sposób, jakiego bym oczekiwał. Słyszałem w głowie jej uparty głos, cichy, ale uporczywy, który przyciągał mnie z powrotem do niej. Nie mogłem już z tym dłużej walczyć. Nie mogłem bez niej żyć. I musiałem po nią wrócić.
— Wierzysz w duchy, maesterze? — zapytałem Qyburna. Twarz mężczyzny nabrała dziwnego wyrazu, ale ja wcale nie oczekiwałem od niego odpowiedzi. Przesunąłem palcami po włosach, kierując się w stronę butwiejącego pniaka, o który wspierał się leniwie Walton Nagolennik, dłubiąc nożem w kawałku drewna. — Siodłaj konie — nakazałem. — Wracamy do Harrenhal.
— Wracamy? — Nagolennik popatrzył na mnie nieufnie. Myśli, że oszalałem. Być może ma rację.
— Coś tam zostawiłem.
— Ten zamek należy teraz do lorda Vargo i jego Krwawych Komediantów.
— Masz dwa razy więcej ludzi od niego.
— Służę lordowi Boltonowi. Jeśli nie oddam cię ojcu, tak jak mi rozkazano, obedrze mnie ze skóry. Jedziemy do Królewskiej Przystani.
Kiedyś mógłbym mu odpowiedzieć uśmiechem i groźbą, jednoręcy kalecy z pewnością nie budzili jednak zbyt wielkiego strachu. Poza tym mogłem twierdzić, że byłem już mądrzejszy niż kiedyś, a w głowie wciąż miałem słowa Vargo Hoata. Nie martw się o przyjaciółkę. Odpowiednio się nią zajmę. O tak, nie wątpiłem w to, że się nią zajmie. Cokolwiek działo się w Harrenhal pod moją nieobecność, we śnie czułem jej strach i ból wyraźniej niż własne.
— Lannisterowie kłamią, Nagolennik. Czy lord Bolton ci o tym nie mówił? Jeśli nie zabierzesz mnie do Harrenhal, piosenka, którą zaśpiewam ojcu, może nie przypominać tej, którą chciałby usłyszeć lord Dreadfort. Kiedy spyta, co stało się z moją ręką, mogę odpowiedzieć, że to Bolton kazał uciąć mi dłoń, a miecz trzymał Walton Nagolennik — mężczyzna wytrzeszczył oczy — albo... że zawdzięczam ci życie. — Uśmiechnąłem się do niego, tak jak zwykłem to robić, gdy nie bałem się już niczego. — Wracamy do Harrenhal.
Gdy słońce wzeszło, przebyliśmy już połowę drogi do zamku. Jakiś złośliwy głos w mojej głowie drwił ze mnie, mówiąc, że w ten sposób tylko opóźniam swój powrót do domu. Czy dziewka naprawdę jest tego warta? Uciszałem go, z niezachwianą pewnością odpowiadając: Owszem, jest. W gruncie rzeczy była warta o wiele więcej. Zmuszałem wierzchowca do jazdy znacznie szybszej niż wczoraj, a Nagolennik i jego ludzie nie mieli innego wyjścia, jak dotrzymywać mi kroku. Mimo to, nim dotarliśmy do Harrenhal, było już południe. Na tle ciemniejącego, zapowiadającego deszcz nieba rysowały się — czarne i złowrogie — ogromne mury oraz pięć gigantycznych wież.
Zamek wyglądał na martwy. Zewnętrzny dziedziniec był opustoszały. Tylko w długich, krytych dachówką stajniach dawało się zauważyć jakieś oznaki życia, w tej chwili nie obchodziły mnie jednak konie. Ściągnąłem wodze i rozejrzał się wokół. Słyszałem głosy dobiegające zza Wieży Duchów. Ludzie wrzeszczeli w sześciu różnych językach.
Odwróciłem głowę, słysząc odległy ryk, słaby, ale gwałtowny. Odbił się echem od murów Harrenhal i nagle śmiech wezbrał niczym morskie fale. W jednej chwili zrozumiałem, co się dzieje. Czy przyjechaliśmy za późno? Dopadły mnie mdłości. Wbiłem ostrogi w końskie boki i pocwałowałem przez zewnętrzny dziedziniec. Potem przeniknąłem pod łukiem kamiennego mostu, okrążyłem Jęczącą Wieżę i wreszcie wpadłem na Dziedziniec Stopionego Kamienia, gdzie rozgrywało się całe przedstawienie.
Wrzucili ją do dołu z niedźwiedziem.
Gdy zsunąłem się niezgrabnie z siodła, zauważyłem, że Dzielni Kompanioni zajmują tylko jedną czwartą miejsc na ławach. Najemnicy byli tak skupieni na rozgrywającym się widowisku, że nasze przybycie zauważyli tylko ci, którzy siedzieli po przeciwnej stronie dołu. Nikt też nie zaprotestował, kiedy rzuciłem się po schodach na górę i dopadłem barierki. Czując narastającą falę mdłości, przepchnąłem się między mężczyznami, by dostrzec to, co działo się na dole.
Brienne miała na sobie tę samą niedopasowaną suknię, którą włożyła na kolację z Roose'em Boltonem. Nie osłaniała jej tarcza, napierśnik, kolczuga, ani nawet utwardzana skóra, a jedynie różowy atłas i myrijskie koronki. Być może kozioł uważał, że zabawniej będzie, jeśli ubierze ją jak kobietę. Połowa sukni zwisała w strzępach, a po lewym, draśniętym pazurami ramieniu ściekała krew. Nawet stąd mogłem dostrzec jak jest przerażona, jak drży na całym ciele, a mimo to najwyraźniej nie zamierzała poddać się bez walki, nie komuś takiemu jak Vargo Hoat. To była Brienne, którą znałem.
Przynajmniej dali jej miecz. Dziewka trzymała oręż w obu rękach i poruszała się bokiem, starając się trzymać na dystans od zwierza. To nic jej nie da, krąg jest za mały. Powinna zaatakować, szybko skończyć walkę. Dobra stal powinna sobie poradzić z każdym niedźwiedziem. Wyglądało jednak na to, że dziewka boi się podejść bliżej. Komedianci zasypywali ją obelgami i obscenicznymi sugestiami. Przesuwając wzrokiem po ich twarzach dostrzegłem też wreszcie Vargo Hoata zasiadającego w lordowskiej loży w pierwszym szeregu.
— Lordzie Vargo — wrzasnąłem, przekrzykując gapiów.
Qohorik omal nie rozlał wina.
— Królobójca? Wróciłeś — stwierdził z wymowną niechęcią.
Lewą połowę twarzy zasłaniał mu nieudolnie zawiązany bandaż. Nad uchem widniała plamę krwi.
— Zapłacę okup. Dam ci złoto i szafiry. Tylko wyciągnij ją stamtąd.
— Nie mieszaj się do tego, Królobójco, chyba że chcesz zarobić drugi kikut. — Hoat machnął kielichem. — Twoja dziwka odgryzła mi ucho. Nic dziwnego, że ojciec nie chce zapłacić okupu za takiego dziwoląga.
Odwróciłem się, słysząc donośny ryk. Niedźwiedź miał osiem stóp wysokości. Gregor Clegane w futrze — pomyślałem. Tyle że pewnie jest bystrzejszy. Bestia nie miała jednak takiego zasięgu, jak Góra ze swym monstrualnym mieczem. Rozwścieczony niedźwiedź ryknął po raz kolejny, odsłaniając wypełniające paszczę żółte zęby. Potem opadł na cztery łapy i ruszył prosto na Brienne. Dziewczyna jednak machnęła tylko nieudolnie mieczem. Zwierz wzdrygnął się, po czym z głośnym pomrukiem ponowił atak. Brienne odskoczyła w lewo i cięła mieczem w pysk zwierza. Tym razem niedźwiedź uniósł łapę, by odtrącić oręż na bok.
Jest ostrożny — myślałem, w strachu analizując sytuację. Walczył już z ludźmi. Wie, że miecze i włócznie mogą mu wyrządzić krzywdę. Ale to nie powstrzyma go długo. Brienne krążyła po dole, cały czas mając mur za plecami. Za blisko. Jeśli to bydlę przyprze ją do ściany... Bestia odwróciła się niezgrabnie, zbyt daleko od przeciwnika. Brienne zmieniła kierunek, szybka jak kot. Podskoczyła do niedźwiedzia, by ciąć go w grzbiet. Zwierz z rykiem podniósł się na tylne łapy, a Brienne oddaliła się pośpiesznie. Gdzie jest krew?
— Dałeś jej turniejowy miecz — warknąłem, lewą ręką chwytając Hoata za poły kaftana.
— To nasz jedyny niedźwiedź. Jeśli chcesz dostać ukochaną, to skacz.
Skoczyłem.
Nie zastanawiałem się, po prostu to zrobiłem. Oparłem jedyną dłoń na marmurowym murku, przesadziłem go i przetoczyłem się po piasku. Ona uratowała mnie więcej niż raz, jak mógłbym pozwolić jej teraz zginąć w tak okropny sposób? Jej strach był niemal namacalny i udzielał się również mnie, kiedy patrzyłem jak bestia zaszarżowała na nią, by wreszcie wytrącić jej broń z rąk jednym uderzeniem potężnej, ciężkiej łapy, a sama Brienne omal nie straciła przy tym równowagi, cofając się przed ostrymi pazurami.
Niedźwiedź odwrócił się, słysząc łoskot, i powęszył, spoglądając nieufnie na nowego intruza. Dźwignąłem się na jedno kolano, nabierając w dłoń piasku i sypnąłem nim w pysk zwierzęcia. Zwierz zamachał wściekle łapami, rycząc jak szalony.
— Ser Jaime? — usłyszałem drżący głos zdumionej Brienne. — Co tu robisz?
— Coś głupiego. Schowaj się za mną.
Ruszyłem pod murem w jej stronę, by własnym ciałem osłonić ją przed niedźwiedziem. Nie protestowała przed tym, wręcz przeciwnie, kurczowo uczepiła się mojego ramienia, niemal sparaliżowana strachem i szokiem. I co mam teraz zrobić, na siedem piekieł? Co mnie podkusiło, żeby ryzykować życiem dla tej kobiety? Dlaczego ja...? — przemknęło mi przez głowę, kiedy niedźwiedź znów rzucił się do szarży. Nagle zdałem sobie sprawę, że to co zrobiłem, było raczej przejawem głupiej lojalności niż faktyczną próbą ratunku. W końcu miałem tylko jedną rękę, a oprócz tego kilkanaście innych, pomniejszych ran, ledwie radziłem sobie z ubieraniem się czy podcieraniem sobie tyłka; w zasadzie byłem jej zupełnie bezużyteczny.
Rozległ się głośny brzęk i pod lewym okiem bestii wyrosło nagle opierzone drzewce. Z otwartej paszczy popłynęła krew i ślina. Drugi bełt trafił w nogę. Niedźwiedź ryknął i stanął na tylne łapy. Zagrały kolejne kusze. Bełty przeszyły futro i mięśnie. Z tak bliska kusznicy raczej nie mogli chybić. Pociski uderzały z siłą buzdyganów, lecz niedźwiedź postawił kolejny krok. Biedne, głupie, odważne bydlę. Gdy bestia zamachnęła się na nas, odsunąłem się na bok, zdrową ręką mocno obejmując Brienne, którą odepchnąłem za sobą. Niedźwiedź ruszył za mną i w grzbiet wbiły mu się dwa kolejne bełty. Warknął basowo po raz ostatni, osunął się na zad, padł na zbroczony krwią piasek i zdechł.
Brienne wciąż ściskała w dłoni moje ramię. Oddychała szybko i nierówno. Ludzie Nagolennika ładowali na nowo kusze, a Komedianci obrzucali ich przekleństwami i groźbami, ale Qohorik się wahał. Połowa jego najemników była pijana, a ludzie z północy byli zupełnie trzeźwi, a do tego mieli dwukrotną przewagę liczebną. Niektórzy z kuszników zdążyli już naładować broń.
— Zabiliście mojego niedźwiedzia! — wrzeszczał Vargo Hoat.
— Z tobą zrobimy to samo, jeśli będziesz się stawiał — ostrzegł go Nagolennik i to wreszcie zamknęło mu usta.
Wyciągnięto nas, najpierw drżącą na całym ciele Brienne, potem mnie. Dziewczyna osunęła się na ziemię, oszołomiona, próbując jeszcze podeprzeć się przy tym ręką, a ja natychmiast przypadłem do niej, nawet jeśli w głowie kręciło mi się z bólu i nagłej słabości.
— Żyjesz, jesteś cała i zdrowa? Wszystko w porządku? Brienne...? — spytałem gorączkowo. Przesuwałem po niej niecierpliwie dłonią, podtrzymując jednocześnie, bo nawet na siedząco chwiała się niebezpiecznie. Płakała, połykając łzy i krew i gdy tylko znalazłem się wystarczająco blisko, na powrót wczepiła się we mnie nieporadnie, ale mocno, nie zamierzając już puścić.
Przycisnąłem ją do siebie w odpowiedzi tak mocno, że aż jęknęła z bólu. Mówiłem do niej gorączkowo, ale wcale nie byłem pewien, czy cokolwiek zrozumiała. Dopiero po chwili, kiedy wsunąłem jej prawe przedramię pod kolana, zaciskając przy tym zęby, i dźwignąłem na ręce, odrobinę się uspokoiła.
Nagolennik zaproponował, że ją poniesie zamiast mnie, kiedy pode mną na moment ugięły się nogi, ale Brienne tylko wczepiła się we mnie jeszcze mocniej. Nie zamierzała pozwolić, żeby ją znowu ode mnie oderwano i ja też nie chciałem jej teraz puszczać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro