❝Droga do szczęścia❞
Dwudziestoletnia Alice Kirkland szła szybkim chodem jedną z najcichszych ulic Londynu. Dźwięki wydawane przez jej obcasy spotykające się z podłożem przy każdym kroku odbijały się nieprzyjemnym echem po jej głowie, sprawiając że okropne wydarzenia ostatnich dni nie chciały ukryć się za maską obojętności, którą usilnie starała się przywdziać. Pogoda jedynie bardziej podkreślała niemiłe przeżycia dziewczyny, gdyż deszcz od kilku minionych dób nie przestawał padać. Wiatr również zdawał się zwyczajnie drwić z Alice, gdyż był niesamowicie intensywny, jak na ostatnie chwile jesieni. Nienawiść młodej Kirkland do tej pory roku rosła coraz bardziej wraz z upływem lat. Wiele ostatnich wydarzeń utwierdziło dziewczynę w tym, iż negatywne uczucia nie są jednostronne.
Kirkland syknęła się, gdy związane w dwa kucyki blond włosy przysłoniły jej twarz. Szybkim ruchem odgarnęła je na bok, ukazując tym zielone oczy skryte za grubymi szkłami ozdobionymi kroplami deszczu.
- Witaj, Alice - głos dochodzący zza pleców dziewczyny odciągnął jej umysł od wewnętrznej walki z własnymi emocjami. - Jak się trzymasz?
Na prawo od niej stanął wysoki blondyn o fioletowych tęczówkach. Był niezwykle przystojny, a na jego twarzy znakiem charakterystycznym cechował się trzydniowy zarost. Uśmiech malujący się na jego ustach wyglądał na smutny i współczujący, co sprawiło, iż nastrój zielonookiej pogorszył się jeszcze bardziej.
- Nie masz prawa o to pytać - warknęła w jego stronę.
- Chcę ci pomóc, kochanie - powiedział ciepło, łapiąc ją za ramię i jednocześnie zatrzymując.
Twarz dziewczyny pokryła się ciemnym szkarłatem. Sam mężczyzna miał problem ze stwierdzeniem czy był to wynik złości, czy raczej zawstydzenia.
- J-jakie kochanie, i-idioto?! - nawet głośny krzyk Kirkland był tłumiony przez uderzenia kropli deszczu o podłoże oraz inne narażone na to miejsca. - W każdym razie... Nie potrzebuję pomocy, Francis.
Blondyn nie odpowiedział. Puścił ramię zielonookiej i szli dalej w ciszy. Nie była ona niezręczna, przynajmniej oni jej tak nie postrzegali. Widzieli w niej raczej ciszę przed burzą, która wisiała pomiędzy nimi. Kłótnie i wyzwiska dla tej dwójki była niemalże chlebem powszednim, a milczenie stanowiło jedynie krótki oddech przed kolejnym przekleństwem skierowanym w stronę jednego z nich. Mimo, że dzisiaj miało ono trochę inną funkcję, to wciąż różniła się od stereotypowej ciszy panującej wśród grupy osób.
Po kilkuminutowej wędrówce Alice zatrzymała się. Wzrok utkwiła w tabliczce wiszącej na bramie, przed którą stała. Miała ona za zadanie informować o zakazu wprowadzania psów na teren cmentarza oraz nakazu nie brania używek.
Kirkland przygryzła wargę i przeszła przez wrota kojarzące jej się z wejściem do jaskini lwa. Wcześniej dopuściła się tchórzostwa, lecz dzisiaj w jej planach była pokuta za poprzednie dni.
Francis nadal się nie odzywając, podążał za nią. Znał dziewczynę nadzwyczaj dobrze, bo dosłownie odkąd ta się urodziła. Dawniej był zmuszany do zabaw z młodszą o pięć lat Angielką przez rodziców, ale z czasem ich ciągłe sprzeczki i bójki sprawiły, iż nawet dorośli zauważyli, że nie wszystko było w porządku w ich relacjach. Dzielili między sobą jedynie nienawiść od pierwszego wejrzenia, co było nieliczną z rzeczy, które ich łączyły.
- Och, przepraszam... - powiedziała cicho blondynka, gdy poczuła, jak się z kimś zderzyła.
- Alice? Francis? - cichy i niewinny głos wypełniony był nienamacalnym smutkiem, który zdawał się być tłumiony przez osobę wypowiadającą imiona idącej razem po cmentarzu dwójki. - Co wy tu robicie? Pogrzeb był przecież wczoraj...
- Mogłabym cię zapytać o to samo, Matthew - powiedziała Kirkland, starając się nie urazić mężczyzny.
- Alfred był moim bratem. Czuję się źle przez to, że go już nie ma. Będąc tutaj, mam wrażenie, że on na mnie patrzy i nie chce, abym się obwiniał - wyjaśnił Matthew, nadal mówiąc dość cicho - Może po prostu takim myśleniem pomagam sobie w ulżeniu cierpienia.- dodał, śmiejąc się nerwowo. - A wy?
- Nie byłam w stanie zobaczyć jak jest chowany. - wyjaśniła krótko Alice.
- Ja niestety od rana do nocy byłem w pracy, a szef nie chciał mnie zwolnić. - wytłumaczył się Francis.
Matthew kiwnął głową ze zrozumieniem i gestem ręki pokazał, aby zielonooka z blondynem u boku poszli za nim. Tamci wykonali polecenie, wciąż utrzymując milczenie, które chwilę wcześniej zapanowało.
Nie minęła minuta, a cała trójka stała przed marmurowym grobem ozdobionym dziesiątkami kwiatów. Alice pochyliła się nad tabliczką z imieniem spoczywającej tam osoby i było tak, jak się spodziewała.
Nazwisko wyryte na nagrobku brzmiało Alfred Jones.
Dziewczyna przełknęła głośno ślinę, nie chcąc zadławić się przez napad płaczu, który nieubłaganie zbliżał się w jej kierunku.
- Muszę już iść, wybaczcie. - orzekł Matthew. - Do zobaczenia...
Nim się obejrzała chłopak zniknął razem z otaczającym ją światem. W końcu ugięła się i pozwoliła płynąć łzom. Były one jednak niewidoczne, gdyż po policzkach dziewczyny spływały już delikatne strugi deszczu.
Kirkland zakryła usta dłonią, nie chcąc, aby jej szloch będący oznaką słabości został usłyszany przez świat. - Przepraszam, Al... - rozpaczliwy ton głosu dziewczyny sprawiał, że każde pojedyncze słowo wydobywające z jej ust zdawało się być błaganiem o pomoc. - Tak bardzo cię przepraszam...
Wyraźnie czuła jak nogi pod jej własnym ciężarem uginają się i miękną. Upadła na kolana i nie przejęła się nawet lekkim podwinięciem się jej czarnej sukienki oraz długiego płaszczu. Wcześniej mokre zakolanówki przsiąkły wodą do suchej nitki, gdy blondynka wpadła kolanami do kałuży. Mimo to, nie podniosła się. Klęczała i szlochała, chowając twarz w dłoniach. Nim zdążyła się sprzeciwić Francis poprawił jej sukienkę i kucnął tuż obok niej. Przytulił ją delikatnie, a ta wciąż płakała.
- Spokojnie, Alice... - szepnął wprost do ucha dziewczyny.
- Jak mam być spokojna gdy z mojej winy zginął mój najlepszy przyjaciel?! - wrzasnęła. - Gdyby nie ja...
Głos dziewczyny się załamał, a łzy wciąż nie przestawały spływać po jej twarzy.
- Rozumiem cię... - powiedział blondyn, głaskając ją po głowie.
- Jak możesz mnie rozumieć, idioto...? - Kirkland pociągnęła nosem.
Francis nie odpowiedział, po prostu wskazał na sąsiedni grób. Znajdował się on niedaleko tego, obok którego stali. Również był zapełniony kwiatami. Wyryte zostało na nim nazwisko osoby znanej przez tę dwójkę.
Jeanne D'arc...
- Wybacz... - mruknęła blondynka.
- W porządku. - odparł jej towarzysz i mocno ją objął.
Znał jej ból doskonale i wiedział, że potrzebuje wsparcia.
Nieważne jak okropną osobą kiedyś dla niego była.
Teraz musiał ją chronić, gdyż ostatniej drogiej mu dziewczyny nie ocalił.
A Jeanne pragnęła jego szczęścia, będąc w niebie i patrząc na niego z góry.
To samo dotyczyło też Alfreda, który uśmiechał się delikatnie, gdy widział jak jego ukochana postawiła pierwszy krok na drodze do szczęścia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro