Trudne powroty
Lila
Zamykam się w łazience. Zakrywam dłonią usta i podchodzę do zlewu. Ledwo powstrzymuję mdłości. Przepłukuję wodą twarz i przymykam oczy.
Nie, to niemożliwe... Może da się to jakoś wyjaśnić? To z pewnością koszmarny sen, za chwilę się obudzę. Szczypię się w ramię i nadal stoję w tym samym miejscu. Ból, który odczuwam, jest niczym w porównaniu ze złamanym sercem. Jak on mógł to zrobić? Co za kanalia!
Wychodzę z pomieszczenia i zerkam z niechęcią na czerwone szpilki, prezent od Artura. Zdejmuję je z ulgą i ciskam nimi w stronę chłopaka.
– Ty cholerny złamasie! – krzyczę.
Wzdycham, gdy on się uchyla. Posyła mi zaskoczone spojrzenie. Zwykle nie robię takich rzeczy, ale dzisiejsza sytuacja nie należy do zwyczajnych.
– Oszalałaś? – wrzeszczy.
– Sądzę, że ty – cedzę i odwracam się plecami.
Ledwo powstrzymuję się, żeby nie podejść i go nie spoliczkować. Wystarczy, że poniosło mnie ze szpilkami. Zaciskam pięści. Wdech, wydech. Uspokajam oddech, a wewnątrz nadal wszystko się we mnie gotuje.
– Porozmawiajmy, wyjaśnimy sobie to na spokojnie – Jego błagalny ton sprawia, że się zatrzymuję. Nadal nie mogę uwierzyć, w to, co zobaczyłam, ale dowody świadczą przeciwko niemu.
– Nie ma czego. Wiem już wszystko – szepczę.
Nie mam najmniejszej ochoty tu zostawać. Podchodzę do drzwi i przekręcam klucz. Szarpię za klamkę, a ona na złość się zacina. Puściła. Trzaskam z impetem.
Przechodzę kilka kroków i orientuję się, że jestem boso. Nie wrócę tam, nie ma mowy! Nie trzeba było ciskać w Artura szpilkami. A niech je sobie zabiera złamas jeden! Kto kupuje dziewczynie buty dla własnej satysfakcji?
Pociesza mnie myśl, że w samochodzie czekają na mnie tenisówki. Muszę pokonać ten upokarzający kawałek w cienkich pończochach. Zbiegam po schodach i przeklinam budownictwo bez windy! Jak ja go nienawidzę!
Szare blokowisko z lat siedemdziesiątych wygląda dziś bardziej ponuro niż zwykle. Nieliczne paski zieleni nie cieszą oczu. Wszędobylski beton wkrada się nawet na place zabaw. Co za paskudne miejsce! Nie cierpię go, podobnie jak tego miasta! Co ja w ogóle w nim widziałam?
Drżącymi dłońmi wyjmuję kluczyki. Upuszczam torebkę, a jej zawartość rozsypuje się po chodniku. Na szczęście telefon bezpiecznie leży na dnie. Kucam i zbieram pospiesznie rzeczy.
Wsiadam do samochodu, a ręce nadal dygocą tak bardzo, że boję się ruszyć. Opieram głowę o kierownicę i wzdycham ciężko. Rozpuszczone włosy łaskoczą mnie w twarz. Odgarniam je z irytacją i z ulgą związuję w koński ogon.
W końcu daje upust emocjom. Łzy spływają mimowolnie po policzkach i cieszę się, że poza krwistoczerwoną szminką nie mam na sobie makijażu. Przynajmniej tym nie muszę się martwić.
Prostuję głowę i oddycham głęboko. Co mam powiedzieć w domu? Mama liczyła, że przyjadę z Arturem. Gdyby nie awaria w pracy, gdy szefowa nie miała wolnego popołudnia, gdybym nie wyszła wcześniej, nawet bym nie wiedziała, że...
Te słowa nie są w stanie przejść mi przez gardło. Nie mogę o nich nawet myśleć. Czuję się tak, jakby ktoś uderzył mnie w twarz.
W myślach wciąż krążą mi pytania. Dlaczego? Jak do tego doszło? Czy to zaczęło się już wcześniej? Nie byłam dość dobra? A może chodziło o seks? Nie jestem pewna, czy chcę to wiedzieć.
Myślę o wszystkich razach, kiedy byłam zbyt zmęczona, żeby się z nim spotkać lub kiedy siedziałam u niego i przysypiałam po kieliszku wina. Czy to normalne, że on odwoził mnie wtedy do domu? Kiedyś brałam to za przejaw troski, a teraz... Czemu nie dziwiło mnie, że wraca do siebie nawet po wspólnej nocy? Wzorując się na nim, robiłam tak samo, dla naszej wygody: on wtedy mógł się wyspać, a ja popracować. Nie powinnam tak myśleć, ale czarna chmura nad moją głową rośnie do niebotycznych rozmiarów. Może nasz związek to był układ, a ja tego nie zauważyłam? Zaufałam Arturowi, pokochałam go, a on mnie oszukał.
Na usta cisną mi się najgorsze przekleństwa, choć obiecałam sobie, że z tym skończę. W tych okolicznościach czuję się usprawiedliwiona i klnę pod nosem.
Włączam relaksującą muzykę i skupiam się na oddechu. Ocieram resztki łez z kącików oczu i z ulgą patrzę na moje dłonie. Drżenie ustało.
Na dnie kieszeni kurtki nadal leży dowód. Niewielki kolczyk ciąży mi niesamowicie. Nie przyglądam mu się, tylko ciskam go do skrytki. Zatrzymam go, choć to nie on przelał czarę goryczy.
Niepewnie przekręcam kluczyki w stacyjce i ruszam.
Wlokę się przez zatłoczone Proziny. Nie tylko ja wpadłam na pomysł wyjazdu w piątkowe popołudnie. Zamyślam się i nie orientuję, że światło zmieniło się na zielone. Kierowca za mną trąbi, a ja mam ochotę otworzyć szybę i rzucić jakimś soczystym komentarzem. Co się ze mną dzieje? Chcę odciąć się od emocji. Zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Na ten jeden weekend pragnę być tylko Lilką z Zakątka.
Nie wiem, jak pokonuję trasę przez miasto. Ulice zlewają mi się ze sobą i ratuje mnie tylko włączona nawigacja. Dłonie drętwieją mi od kurczowego trzymania kierownicy, a mięśnie karku są spięte do granic możliwości. Na autostradzie włączam tempomat i pozwalam znów płynąć łzom. Z każdą kroplą czuję się lżej.
Zjeżdżam z autostrady i dobrze wiem, że powinnam się skupić. Ciągle po głowie krążą mi natrętne myśli. Im bliżej domu rodzinnego, tym większy ogarnia mnie niepokój. Mam ochotę zawrócić i zaszyć się na cały weekend w mieszkaniu. Już sama nie wiem, co gorsze – przebywanie sam na sam z myślami czy tłumaczenie się przed rodziną.
Nudzi mnie krajobraz. Wszędzie tylko lasy, lasy i lasy. W końcu pojawiają się nieliczne zabudowania i tabliczka z napisem Leśny Zakątek. Nie cieszy mnie sielski klimat. Gdybym się tu nie wychowała ani nie była tak zła i zmęczona, może doceniłabym promienie przebijające się przez korony drzew i niesamowity zachód słońca. Może dostrzegłabym coś więcej poza niskimi płotkami i starymi domami. Dziś nie zachwyca mnie nic.
Ziewam przeciągle. Znów zarwałam nockę, ślęcząc nad projektem, którego nawet nie zaprezentowałam. Ostatnią rzeczą, o jakiej chcę myśleć, jest praca. Zgrzytam zębami, ten dzień fatalnie wypadł pod każdym względem.
Bliskość domu sprawia, że rozluźniam się nieznacznie i przymykam na sekundę oczy. Gdy je otwieram, drżę z przerażenia. Przed maskę wyskakuje mi koza. Hamuję tak gwałtownie, że słychać pisk opon. Jeszcze tego mi brakowało! Serce łomocze mi nieznośnie i mam wrażenie, że za chwilę wyrwie się z piersi. Czy nieszczęścia chodzą parami?
Zatrzymuję samochód i wysiadam z niego jednym susem.
Ostrożnie zbliżam się do kozy. Muszę sprawdzić, czy na pewno nic jej nie jest. Może jest w szoku? Ja z pewnością jestem. Mierzymy się spojrzeniem. Coś niepokojącego jest w tym zwierzęciu. A może to moja wyobraźnia?
Spogląda na mnie i ze spokojem przechodzi na drugą stronę drogi. Przynajmniej tyle dobrego, że nikt nie ucierpiał. Mrugam raz po raz. Wpatruję się w kozę, gdy słyszę za plecami męski i dziwnie znajomy głos. Po plecach przechodzi mnie dreszcz.
– Co pani robi?
Wzdrygam się. Odwracam się powoli i zerkam na mężczyznę. W mojej głowie majaczy się jego imię i szepczę je bezgłośnie. Nie jestem pewna, czy to on. Jak to możliwe, że tak bardzo się zmienił przez ostatnie dziesięć lat?
W pamięci mam obraz chudego chłopaka w ogromnych okularach z burzą niesfornych, kręconych włosów. Przede mną stoi przystojny, dobrze zbudowany mężczyzna, który spogląda na mnie przenikliwie. Przypatruję się jego oczom i już wiem, że to nie moja wyobraźnia. Heterochromia jest niezwykle rzadka, a posiadanie jednej tęczówki mieniącej się zielenią, a drugiej błękitem to jego znak szczególny.
– Radek! – wykrzykuję z ulgą. – Ja nie chciałam... ta koza wyskoczyła mi znienacka. Strasznie przepraszam.
Na jego twarzy maluje się zaskoczenie. Czy ja też tak bardzo się zmieniłam?
– Lila, ledwo cię poznałem – wydusza z siebie speszony. – Wszystko w porządku? – W jego głosie wybrzmiewa troska.
– Ze mną tak, ale martwię się o kozę. Chyba ją wystraszyłam.
– Nic jej nie będzie. – Macha ręką.
Powinien być zły, a on nie może oderwać ode mnie wzroku. Czy mi się tylko tak zdaje? Dopiero teraz zauważam, że nadal mam na sobie kusą, czerwoną sukienkę, którą założyłam dla Artura. Poprawiam pod kurtką ramiączko, które zsunęło mi się na ramię.
– Uff, co za ulga.
– Wygląda na to, że nic się jej nie stało. To jej stały numer. Ciągle mi ucieka.
– Niesforna koza.
– Wybacz, że się nie przywitam. Pracowałem w ogrodzie.
Spoglądam na ubrudzone ubranie i rękawiczki. Nie sądziłam, że po latach obudzi się w nim ogrodnicza żyłka.
– Nie widziałam cię całe wieki.
– Dawno mnie tu nie było. – Uśmiecha się, przy czym wygląda, jakby chciał coś dodać, ale najwyraźniej się powstrzymuje.
– Też nie przyjeżdżam tu zbyt często.
– Co słychać u ciebie?
– Mieszkam, pracuję, nic specjalnego, a ty? Co tu robisz?
– Przyjechałem do cioci. To takie dorosłe wakacje. – Wkłada ręce do kieszeni.
Mówi, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie, a przecież nie odwiedzał jej od lat. Nie tylko o niej zapomniał, ale o kimś jeszcze.
Kiwam głową.
– Moglibyśmy kiedyś powspominać dawne czasy.
– Sporo się zmieniło – mówię cicho.
– Masz kontakt z Anką i Tomkiem?
– Czasem się odzywamy, ale nie widziałam ich z pół roku. Jakoś nie ma czasu się spotkać, a szkoda.
– Umówiłem się z nimi na jutro. Masz ochotę posiedzieć z nami? Będziemy u Zagłoby.
– Nie wiem, jeszcze się zastanowię. Dam ci znać. Nie mam twojego numeru – wyrzucam z siebie zdania z prędkością karabinu maszynowego.
Wymieniamy numery, choć wcale nie jestem pewna, czy się odezwę.
– Może chciałabyś...? – zaczyna, ale urywa.
Zerkam w kierunku samochodu, a potem na Radka. Nasz wzrok spotyka się na dłużej. Mierzymy się spojrzeniem, jakbyśmy chcieli odgadnąć, co druga osoba myśli.
– Tak?
– Wypadło mi z głowy. Nie zatrzymuję cię już.
Mam wrażenie, że ostatnie słowa wypowiada z żalem. Czyżby było mu szkoda, że straciliśmy kontakt? Wzruszam ramionami i patrzę, jak odchodzi. Odwraca się, a nasze spojrzenia na chwilę znów się krzyżują. Ten wzrok... Nie mogę teraz o tym myśleć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro