Rozmowa
Ignacy starał się nie patrzeć na drugiego chłopca. Bał się. Sam nie wiedział, czemu, jednak coś mu mówiło, że powinien być ostrożny. Wsłuchał się w śpiew ptaków, który przy obecnej sytuacji, wydał mu się dziwnie radosny.
Musiał być silny. Tylko wtedy mógł przetrwać. Całą swoją wrażliwość powinien zakopać pod jak najgłębiej. Do tej pory zawsze przejmował się każdym najmniejszym problemem. Wojna nauczyła go, czym jest życie, i jak szybko można je stracić.
Nie wiedział, gdzie iść. Szedł więc przed siebie, nie zastanawiając się nad niczym. Już nie biegł. Chciał tylko dotrzeć jak najdalej. Jakoś nie wyobrażał sobie życia w pobliżu jego ukochanej wioski, której już nie było.
Za to Danesco nie przejmował się niczym. Wiedział, co robić. Ojciec kazał mu dotrzeć do miasta, Glawbergu. Co prawda nie było ono zbyt blisko, ale potrafił sobie poradzić. Od zawsze wychowywany był na pewnego siebie, odważnego człowieka.
Z ciekawością spojrzał na nieznajomego. Miał może siedem, osiem lat, czyli był pewnie dwa lata młodszy, niż Danesco. Mieszczanin od razu zauważył, że chłopiec był z wioski. Tego nie dało się zatuszować. Ignacy poczuł cudze spojrzenie. Odwrócił się, jednak nie odważył się na nic więcej. Dalej szedł przed siebie, ignorując ból w kostce. Lekko kulał — pewnie znowu sobie ją stłukł...
— Hej — przywitał się Danesco.
Ignacy spojrzał na niego podejrzliwie. Nie spodziewał się, że mówi po tym samym języku. Nie odpowiedział. Nie zamierzał zadawać się z kimś, kto był po stronie tych, którzy odebrali mu jego wioskę, kraj, rodzinę. Czyli wszystko...
— Umiesz mówić? — zadrwił mieszczanin.
— Tak — odpowiedział krótko Ignacy. Nie miał ani trochę ochoty na rozmowę, a zwłaszcza z nim.
— Jestem Danesco — przedstawił się chłopiec — a ty to zapewne plugawy wieśniak?
Ignacy zacisnął pięści, aby wyładować swój gniew. Był zwyczajnie wściekły. W dodatku wciąż nie potrafił przestać myśleć o tym, co działo się jeszcze przed chwilą. W wyobraźni nadal widział groźnie błyszczące płomienie, które odebrały mu wszystko, co miał. Postanowił, że raz na zawsze znienawidzi wszystko, co związane jest z ogniem.
— Dokąd idziesz? — zapytał nagle Ignacy. Sam nie wiedział, po co tak naprawdę zadał te pytanie.
— Do miasta — odparł z entuzjazmem Danesco, po czym ugryzł się w język. Nie powinien mu tego zdradzać.
— Jakiego miasta? — dopytał Ignacy. Nie miał przecież pojęcia, co może zrobić. Przecież musiał gdzieś zamieszkać. Poczuł, że naprawdę chciałby przeżyć. Zacząć wszystko od nowa. Jednak prawda była taka, że miał dopiero siedem lat i chociaż potrafił pomagać w gospodarstwie, nie był na tyle samodzielny, aby móc przetrwać. A może się mylił?
— Czemu chcesz wiedzieć? — mruknął Danesco. Ciekawski chłopiec zaczął go irytować.
Ignacy trochę się zmieszał.
— Nie wiem, dokąd pójść — wyznał.
Danesco spojrzał na niego z wyraźną kpiną.
— Najlepiej tam, skąd przyszedłeś.
Ignacy miał już tego dość. Trzymając mocno swój mieczyk, pobiegł czym prędzej przed siebie. Gdy uznał, że oddalił się już wystarczająco, skręcił wgłąb lasu. Łamały się pod nim patyki i szeleściły liście. Nie zauważył kłody, o którą się potknął. Skrzywił się z bólu i poszedł dalej. Stracił ochotę na dalsze bieganie.
Usiadł na mokrej ziemi posłanej żółtawymi liśćmi i spojrzał w górę. Korony drzew zasłaniały ciemne niebo. Kolejne kilka łez spłynęło z jego twarzy, gdy pomyślał o domu. Jeszcze niedawno mieszkał w skromnej chatce z dużym gospodarstwem. Teraz już jej nie było. Po wiosce w dolinie nie pozostało już nic. Był tam tylko popiół i wypalona ziemia, przepełniona bólem i żalem. To było dla niego za trudne.
Poczuł, jak z przemęczenia powieki same mu się zamykają, więc położył się. Natychmiast poczuł wilgoć i zimno, ale się tym nie przejmował. Niczego tak bardzo nie pragnął, jak snu. Wszelkie zmartwienia odłożył na następny dzień. Postanowił, że jutro poszuka nowego domu. Chociaż nie wiedział jeszcze, jak, twierdził, że musi się udać.
Po prostu musi...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro