Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

03.król dramatycznych wejść


⋆✧⋆ JULES ⋆✧⋆
 

          Sklep artystyczny Morrisonów często mylony był z antykwariatem. Był taki czas, gdy Jules — dla której była to wręcz miejscowa wersja Disneylandu — uznawała to porównanie za obelgę. Dopiero kiedy podjęła tu pracę, takowe same zaczęły sypać się jej z nieba — zagracone półki i zaplecze, masa antycznego wręcz sprzętu, którego nikt nie kupuje, staromodny wystrój — w tym wypłowiałe tapety wyklejone na ścianach — oraz pudło na pudle, gdzie by nie powędrować swym bystrym okiem. I pająki. Masa pająków. Jakkolwiek by z nimi nie wojowała, ostatnimi dni nie mogła odpędzić od siebie wrażenia, że te zaczęły mnożyć się we wręcz nienaturalnym tempie — ilekroć jakiegoś ubiła, kolejny krył się pomiędzy pudłami, na wystawie a nawet w szafce na jej rzeczy prywatne — zupełnie jakby kombinowały, jak tu się do niej dobrać.

          Stary zegar stojący w kącie strefy sklepowej czterokrotnie uderzył, obwieszczając, iż zostało jej tylko pół godziny pracy. Jak pod koniec każdej zmiany schowała kasetkę z pieniędzmi do stalowego sejfu, schowanego w antycznej szafie w gabinecie Filomeny i Chetneya Morrisonów, skończyła zamiatanie i opadła na obite zieloną skórą krzesło za ladą, pod którą trzymała swój szkicownik i pudło z artykułami artystycznymi, które leżały w sklepie na tyle długo by właściciele wiedzieli, że nie zostaną sprzedane, a z których to pozwalali jej korzystać czy pożyczać do domu, a czasem nawet — w formie premii czy skromnego upominku urodzinowego — uznawać za swą własność.
          Przerzucała stronę za stroną, czyste i zapełnione, bez większego celu — w tym punkcie dnia za priorytet obierała sobie zwyczajne dotrwanie do końca zmiany, nawet jeśli oznaczało to marnowanie czasu na mało produktywne oglądanie obrazków.
          Przewracanie stron skończyło się na trzydziestej kartce, kiedy Jules zawiesiła wzrok na swym ostatnim szkicu.
          Delikatne, pozbawione koloru rysy twarzy Jacka, oddane z nikłą dokładnością, nie robiły wrażenia. Nie była z nich zresztą zadowolona — trudno jest dobrze oddać coś, co widziało się jedynie raz, i to trzy tygodnie temu. W pełni zadowolona była za to z oczu, które jako jedyny element pracy były na wykończeniu — mieniły się kilkunastoma odcieniami niebieskości, nakładanymi na siebie solidnymi warstwami, blendowanymi póty, póki przejścia między nimi nie wyglądały naturalnie. Delikatne, biało-srebrne plamki na tęczówkach połyskiwały lekko, niczym drobinki szronu, które zamiast roztopić się na papierze przyległy do niego jako element dekoracyjny. 

          — Puk puk, dostawa rupieci! — Dzwonek wiszący nad drzwiami zabrzęczał, a do środka — schowany za wieżyczką z kartonowych pudeł — wmaszerował Jamie Bennett, chwiejąc się na boki, jak gdyby lada moment miał zaliczyć wywrotkę. Dość szybko odzyskał równowagę, kopnął nogą drzwi; zamknęły się z trzaskiem, na który to Jules odłożyła szkicownik na blat. W zasadzie Jamie był teraz ostatnią osobą, którą chciała oglądać. Odkąd Jack opowiedział jej o zajściu sprzed dziewięciu lat, nie omieszkając wspomnieć o udziale, jaki to Bennett w nim miał, ilekroć go widziała — czy to w szkole, czy na ulicy bądź podwórku, nawet przez okno — czuła nieprzyjemny ścisk w żołądku i ciepło zbierające się w zaciskanych pięściach. Gdyby nie było to nielegalne, najpewniej już dawno wymierzyłaby mu solidny cios w tę jego buźkę. — Pani Bromshwick poprosiła, żebym podrzucił jej stary zestaw malarski.

          — Nie gadaj — pisnęła, gdy wieża wylądowała na sklepowej ladzie a Jamie zaczął ją powoli rozkładać na części. Czym prędzej dorwała się do pierwszego lepszego pudła i zaczęła pospiesznie zrywać tony taśmy, którymi ktoś je zabezpieczył. — Jej pędzle i sztaluga to antyki! — Z zachwytem dziecka w sklepie z zabawkami, Jules wyciągnęła z wnętrza sztalugę pani Bromshwick i zaczęła uważnie wodzić po niej wzrokiem. Och, ileż to razy podziwiała ją z okna, gdy staruszka wychodziła ze swym sprzętem na ogrodowy taras by malować albo przychodziła w odwiedzinach z domowymi wypiekami Heather, byle tylko móc podyskutować z kobietą o malarstwie. — Rękodzieło pierwszej klasy. Ręcznie rzeźbione, zdobione żłobieniami, wysoka jakość drewna, chyba jesion, sądząc po słojach i kolorze. — Przeciągnęła palcami po jednej z drewnianych nóżek; olej i zaprawa do konserwacji drewna nie pozostawiały oleistych śladów na skórze. — Domowa konserwacja, profesjonalna, bez dodatku chemikaliów. Często powtarzana, ale nie na tyle by drewno zdążyło napuchnąć. — Cichy odgłos podobny do prychnięcia wyrwał się z gardła Bennetta, opierającego się o karton po brzegi wypełniony pędzlami i starymi paletami z różnych materiałów, w różnych kształtach. — Bawi cię to?

          — Raczej imponuje. — Klasnął w dłonie. — Gdzie mam to wynieść?

          — Zostaw na blacie, zostawię kartkę dla Morrisonów, jeśli sami tego nie przejrzą, ja chętnie się tym zajmę. 

          — Wiesz — zaczął Jamie, kiedy Jules wyjęła z szuflady pod ladą notes oraz długopis i zaczęła spisywać wiadomość dla właścicieli sklepu. Zaczął powoli kręcić się gdzieś za jej plecami, jak gdyby nie potrafił ustać w miejscu. — dalej nie rozumiem, czemu Tate nie zapisuje cię na te wszystkie międzyszkolne konkursy wernisażowe. Z tym talentem szkoła raz dwa zarobiłaby parę kotylionów, medali i innych pierdół, Mayfield High mogli by nam buty...— Zatrzymał się gwałtownie, uciął. W chwili, gdy Jules zaczęła doklejać kartkę do kartonu taśmą, Jamie chrząknął i kontynuował: — A to nowość. Kto to? — Podniosła wzrok; Jamie trzymał w ręce szkicownik otwarty na niedokończonym szkicu Jacka i machał nim lekko na boki. 

          Ciepło spłynęło do dłoni Jules. ,,Albo zgłupiał, albo jest psychopatą i to wszystko go wyraźnie bawi", pomyślała. W jej głowie panował istny mętlik myśli i odczuć, które szalały i szarpały się by ujść z gardła i dać o sobie znać. Zacisnęła lekko zęby, wzięła głębszy oddech. ,,Nie, mam dość" — zmusiła się do przybrania łagodnego wyrazu twarzy.

          — To? — Prawa brew Jules drgnęła. — Postać z opowiadania Heather, prosiła mnie o ilustracje, żeby lepiej go sobie utrwalić...Nakreślić ci co nieco fabułę? — Jamie, który raz po raz zerkał podejrzliwie na obrazek, pokiwał głową. Nie musiał właściwie mówić, że wiedział, kto to był — jego oczy zdradzały absolutnie wszystko, co chciała wiedzieć. Klasnęła w dłonie i usiadła na stołku. — Całość jest o martwym nastolatku, który wrócił do życia za sprawą Księżyca i od parunastu dekad lata po świecie, siejąc chłód i spustoszenie. — Szeroki uśmiech dotąd zdobiący twarz Jamie'a nieco zmalał. — Z czasem spiknął się ze Świętym Mikołajem, Wróżką Zębuszką i paroma innymi baśniowymi stworami, żeby razem chronić dzieci przed złym Panem Koszmarów i innymi stworzeniami z mitów, legend i innych opowiastek.

          — Jules...— odezwał się ze zmieszaniem, ale ona kontynuowała:

          — Jamie, poczekaj! Zaraz będzie najlepsze! — Jules zeskoczyła ze stołka i z miną podekscytowanego maniaka zaczęła kręcić się po przestrzeni za kontuarem. — Finał jest świetny, mówię serio. Nie uwierzysz, ale akcja dzieję się tu, w Burgess! Bitwa jak się patrzy, wszędzie wróżki, elfy, yeti — rozumiesz, pełen wypas! Z pomocą dzieci Strażnicy pokonują Pana Koszmarów a martwy nastolatek strzelający lodem — nazwała go Jack, co moim zdaniem jest mało oryginalne jak na wiecznego ducha zimy, ale co ja tam wiem, to przecież ona chce zostać pisarką! — Na wspomnienie imienia bladego ducha, Jamie wzdrygnął się. — Ten Jack zostaje jednym z wiecznych obrońców dzieciństwa! Świetne, nie? Mówię ci, ona to ma wyobraźnię! — Zakończyła.
          Jamie wcale się już nie uśmiechał. Po prostu patrzył na nią, jak gdyby nie wiedział, czy ma uciekać, czy też spróbować ją jakoś pocieszyć, a może — i to by jej najbardziej odpowiadało — paść na kolana i prosić o wybaczenie.
          — Nie podobało się? — wycedziła. W wiszącym na ścianie lustrze przelotnie dostrzegła swoje odbicie — uśmiechała się jak ci wszyscy filmowi bohaterowie, którzy dopadli wreszcie swojego prześladowcę czy arcywroga i szykowali się by z pełną złości satysfakcją wyrzucić z siebie wszystkie te przykre myśli kłębiące się w ich głowach przez lata oczekiwań. — A nie, no jasne. Byłabym zapomniała. Ty już to słyszałeś, prawda? Ba, ty to widziałeś.

          — Jules...— Jamie zamilknął, kiedy wyrwała mu szkicownik z ręki i dźgnęła palcem w klatkę piersiową. — WIEDZIAŁEŚ, że Zając istnieje. Wiedziałeś o...no, o wszystkim i ani słowem się nie zająknąłeś — syknęła niczym jadowita żmija. — Nic. Kompletnie nic nie powiedziałeś, rok za rokiem trzymałeś gębę na kłódkę, podczas gdy mnie za mówienie prawdy ciągano po specjalistach, bo myśleli, że zwariowałam!

          — A myślisz, że ktokolwiek z dorosłych by mi w to uwierzył?

          — Do jasnej cholery! — Ze wściekłości aż kopnęła stojący obok kosz na śmieci. — Pieprzę Fosterów, mogłeś powiedzieć MNIE! Mnie, Jamie, nikomu innemu! Przynajmniej oszczędziłbyś mi dziewięciu lat prześladowania przez myśl, że zwariowałam! Jesteś świnia, nie przyjaciel!

          BIM, BAM, BIM BAM, BIM, BAM.
          Zegar wybił szóstą.
          Jules w biegu wróciła się do pokoju socjalnego, wyciągnęła z osobistej szafki plecak, przebrała biegiem buty i kiedy Jamie pojawił się w progu z otwartymi ustami, jak gdyby szykował się by coś powiedzieć, przepchnęła się obok niego i pokierowała w kierunku wyjścia.

          — A tak na marginesie — dodała, blokując stopą otwarte na oścież drzwi. — Jack wspomniał, że cię odwiedza. Następnym razem, kiedy do ciebie wpadnie, przekaż mu, że zwalniam go z obietnicy. W końcu jest Strażnikiem, ma ważniejsze sprawy na głowie, niż jakaś tam dziwaczka z urojeniami, której obiecał parę odpowiedzi. A teraz zamknij z łaski swojej, pan Morrison kazał ci też przekazać, że jutro bierzesz moją zmianę.

           I wyszła, zostawiając ,,przyjaciela" sam na sam z niedokończonym szkicem, na który w zasadzie odechciało jej się patrzeć.

          ,,Nie, wcale mnie to nie gryzie. Wcale a wcale. Przecież spotkałam go tylko raz, niby dlaczego miałby być mi cokolwiek winien? Nie jest pierwszym i ostatnim, co znika i nie wraca. Zupełnie jak..."

          ,,Nie", zbeształa samą siebie i zatrzymała się na krawędzi chodnika. Z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu.
          ,,Nie myśl o tym. Nie psuj sobie dnia bardziej, niż już to zrobiłaś. Na pewno jest zajęty, a gdy będzie miał chwilę, wróci i wszystko dokładnie wyjaśni."
          ,,Przecież obiecał."
          ,,Obiecał ci to."
          ,,Obiecał."



⋆✧⋆ JACK ⋆✧⋆

          Siedziba Mikołaja — w tej roli potężny, drewniano-kamienny budynek i co najmniej ośmioma ceglanymi kominami — dumnie trzymała się zasypanej śniegiem góry i pradawnego lodowca, dokładnie jak w dniu, kiedy północny Wiatr po raz pierwszy porwał go w te strony. Jack nie należał do osób...czy stworów sentymentalnych, ale kiedy tak siedział na skutej lodem krawędzi zamarzniętej przełęczy, w najgłębszym zakamarku Arktycznego ziąbu, i przyglądał się liczącej sobie tysiące lat chałupie Northa, trudno mu było nie uciekać myślami w takie zakamarki. Zupełnie jakby sama siedziba jego ulubionego — wcale nie dlatego, że pozwolił mu ze sobą zamieszkać — Strażnika również objęta została tą dziwaczną aurą, jaką roztaczały nieśmiertelne stworzenia. Ta trwałość, niezmienność, sprzeciwianie się niszczącemu wpływowi czasu. Nieśmiertelność była...dziwna. Nawet dla niego. Coś, co kiedyś w ogóle nie mieściło mu się w głowie, po stu latach mimowolnie stało się jego codziennością. Minuty zmieniały się w godziny, godziny w dni, te zaś w lata, wreszcie dekady, zwłaszcza odkąd został Strażnikiem — nagle czas coraz częściej przepływał mu między palcami, niczym wartki nurt przedzierający się przez kamienie w strumyku. W zasadzie nie potrafił zliczyć, ile razy zdarzyło mu się zmarnować cały dzień na latanie nad miastami, kręcenie się po kwaterze głównej czy zwyczajne siedzenie w miejscu i obserwowanie wiecznie spieszących się gdzieś ludzi.
          ,,Takie są uroki nieśmiertelności", powiedział mu kiedyś North. ,,Wszystko idzie do przodu tylko my stoimy w miejscu. Ale przywykniesz, młody. Wszyscy przez to przechodziliśmy".
          Problem w tym, że nie chciał do tego przywyknąć. W każdym bądź razie nie całkowicie — przecież od niespełna dekady miał kogoś, kto w niego wierzył! I chociaż z biegiem lat stawał się widzialny dla coraz to nowszych dzieci, Jamie Bennett zawsze będzie dla niego ,,tym, który zrobił z niego Strażnika". Sama świadomość, że ten dzieciak — teraz już właściwie nastolatek — dorośnie i pewnego dnia zniknie albo przestanie w niego...
          ,,Nie", przerwał sobie stanowczo. ,,Nie, nawet nie próbuj. I po co to robisz? Jeszcze trochę, i sprowadzisz Northowi śnieżycę do chałupy".
          Za jednym susem oderwał się od ziemi i poszybował w kierunku bazy. 

          Tym razem wybrał okno w centralnej części bazy. Północny Wiatr uderzył w stare okiennice, metalowe zamki puściły i Jack wparował do środka, o mały włos nie zaliczając wywrotki na świeżo wypastowanej podłodze. ,,Czym one to pastują, lakierem do włosów?" pomyślał, kiedy wyhamował na barierce, po drodze wywracając elfa niosącego talerz ze świątecznymi ciasteczkami z zielono-białym lukrem. Elf zakręcił się na podłodze, przejechał mu pomiędzy nogami i uderzył w jedną z dziesiątek choinek, jakich pełno tu było przez cały rok. Ciastka pofrunęły w powietrze i roztrzaskały się na podłodze. Jack z niemożliwym do powstrzymania uśmieszkiem patrzył, jak mała niezdara próbuje wcisnąć sobie wszystkie kawałki do ust. Już miał się zaśmiać, lecz w porę zdławił dźwięk w gardle, gdy zza rogu, na dwóch nogach, wymaszerował potężny niedźwiedź polarny, ściskający w łapach podkładkę z plikiem zabazgranych czerwonym markerem kartek. Na jego widok niedźwiedź wyprostował się, zbadał wzrokiem okolicę, wreszcie wbił wzrok w Jacka, a z jego pyska wyrwał się ostry warkot.

          — Zdajesz sobie sprawę, że istnieje coś takiego, jak drzwi?

          — Yorek, stary! — Jack odstawił swój kij na bok i poklepał miśka po ramieniu. — To nowa kamizelka? Twarzowa! Jak ma się mój ulubiony dyrektor? — Łuki brwiowe Yorka powędrowały w górę, co zwykle oznaczało jedną z dwóch rzeczy: ,,ty chyba sobie w kulki lecisz" albo ,,zwariuję z tymi elfami". Biorąc pod uwagę okoliczności, raczej obstawiał, że chodziło o to pierwsze.

          — Znów naniosłeś śniegu do sekcji pakunkowej — wypomniał mu.

          — Żadnego ,,dzień dobry" czy ,,dobrze cię widzieć"? 

          — Jak przestaniesz robić nam pod górkę, i to na cztery miesiące przed gwiazdką to pomyślę o powitaniach — skwitował go niedźwiedź.

          — Yorek, ranisz moje serce! — westchnął teatralnie. — Ja bym nigdy wam tego nie zrobił, przecież wiesz! — Niedźwiedź polarny nie odpowiedział. Wysunął swoją wielką, puchatą łapę i wskazał palcem za niego. Na widok otwartego na oścież okna, pokrytego grubą warstwą szronu i pary uwięzionych w lodzie i zaspie śniegu elfów, Jack odchrząknął i podrapał się intuicyjnie po karku. ,,No to wtopa", pomyślał. — No dobra, może TYM RAZEM przesadziłem z efektywnością wejścia.

          — A kiedy niby z tym nie przesadziłeś? — prychnął Yorek. — W zeszły poniedziałek zasypałeś śniegiem tunel wyjazdowy sań, w piątek musieliśmy odkleić pięć elfów od globusa a zaledwie wczoraj zamroziłeś całą taśmę produkcyjną w magazynie B bo znów zachciało ci się drażnić Zająca i jak zwykle nie załatwiliście tego na zewnątrz. 

          — Mówisz jakbyś nie wiedział, że Kangur kiepsko znosi ten wasz arktyczny chłodek. 

          — Od jutra kij zostaje w twoim pokoju, kiedy włóczysz się po kwaterze.

          — No wiesz co? — Jack machinalnie objął kij, jak gdyby był on jakimś niezwykle cennym skarbem. — To jakbyś kazał mi odłożyć moją własną rękę?

          — A więc obejdziesz się bez ręki. — Jack otworzył usta by odpowiedzieć mu jakąś pyskówką...ale nic oryginalnego nie przyszło mu akurat do głowy, toteż postanowił machnąć na to ręką i przejść do sedna:

          — Zastałem Northa?

          — Bernard, pamiętaj! Mają być CZERWONE w białe paski, nie NIEBIESKIE w białe paski! — Głos poszukiwanego, równie donośny co zwykle, zadudnił w wysokich korytarzach domu i wprawił w drganie zawieszone na ścianach sznury kolorowych bombek i lampek. ,,Oho, zaczyna się", pomyślał Jack i oparł laskę o ramię. Gdy tylko ją dotknął, trzon pokryła cieniutka warstwa świeżego szronu. — Jak przygotowania, tak w ogóle?

          — Szło świetne, ale Bernard znów pokręcił kolory drewnianych pociągów i swetrów pluszowych misiów i zanim ktokolwiek ogarnięty zdążył to sprawdzić, yeti skończyły cztery pełne partie.

          — Bernard wrócił do kierowania sekcją pluszaków i produktów drewnianych? — zdziwił się chłopak. Biorąc pod uwagę zeszłoroczną wpadkę, kiedy to za sprawą wspomnianego North musiał wyprosić od Ząbek czterdzieści wróżek do pomocy przy przerabianiu podwozi samochodzików, którym to dorobiono dodatkowe kółko, zaangażowanie pechowca w kolejne świąteczne przygotowania na tej samej pozycji wyglądało Jackowi jak proszenie się o kłopoty.

          — Jak sam słyszałeś. — Ruszyli powoli korytarzem w kierunku poirytowanych pomruków Mikołaja.

          — A nie miał przypadkiem zostać w sekcji C?

          — Miał, ale George znowu próbował trenować łyżwiarstwo figurowe i połamał sobie obie nogi.

          — ,,Obie"? — powtórzył Frost. Yorek wzruszył ramionami.

          — Jak na niego to i tak dobrze. To cud, że przeżył tyle lat...Hej! — Przystanęli, gdy dotarli do biblioteki, w której — jak zwykle — banda elfów robiła sobie samolociki z kartek powyrywanych ze starych tomów ,,Kronik Grzecznych i Niegrzecznych", od których regały ciągnące się przez pełne trzy piętra zdawały się uginać. — Weźcie coś grzejącego, w Sali Globusowej jest kilka zamrożonych elfów. — Czwórka elfów biegusiem wybiegła z biblioteki, zasalutowała przełożonemu i pobiegła niezdarnie w kierunku, z którego przyszli. Jeden z elfów zatrzymał się na moment przy Jacku, pokazał m zielony od lukru język i dopiero wtedy, gdy był już z siebie w pełni zadowolony, pobiegł za kolegami, a dzwoneczek zawieszony na jego czapce przydzwaniał radośnie. — Na twoim miejscu dobrze zamknąłbym drzwi do swojego pokoju, jeszcze kilka takich zamrożeń i wzniosą rewoltę przeciwko tobie.

          — Kiedy ja nie robię tego specjalnie! — zawołał i machnął kijem. 
          SIU!
          Yorek i Jack w grobowej wręcz ciszy patrzyli, jak elf w przebraniu choinki pada zamrożony na podłogę. Frost wiedział, że Yorek zaczął na niego patrzeć — ,,ty chyba sobie w kulki lecisz" przemknęło mu po kościach i wywołało lekkie dreszcze na karku. Chłopak zacisnął usta w wąską kreskę i najbardziej skruszonym tonem, jaki potrafił z siebie wydusić, wymamrotał:
          — Będę zostawiał kij w pokoju — wydusił z siebie.

          — A żebyś wiedział, że będziesz. — Tym podsumowaniem Yorek zakończył rozmowę i skierowali się do gabinetu Mikołaja, w której to Strażnik Zachwytu najwyraźniej zaczął grzebać przy swojej ukochanej lodowej lokomotywie. Przeszli przez główną pracownię, gdzie jak zwykle panował gwar: kolorowe bombki i lampki porozwieszane pod sufitem szeleściły, gdy plastikowe samolociki zderzały się z nimi skrzydłami. Yeti przenosiły pudła z dekoracjami i materiałami potrzebnymi do budowy kolejnych zabawek, elfy zaś pałętały się pod ich nogami i jak zwykle prosiły się o kłopoty. Przy wejściu do gabinetu minęli Phila — starego "znajomego" Jacka, który jeszcze sprzed jego strażniczych lat dość często wywalał go za fraki z bazy Mikołaja. Tym razem Phil nie powitał go ostrym kuksańcem w ramię — cała uwaga yeti spoczywała na jednym z elfów, ściskającym w ręce opróżnioną do cna tubkę kleju z brokatem, który najwyraźniej postanowił zjeść, a przynajmniej na to wskazywały poprzyklejane do jego języka cekiny, pióra i błyszczące drobinki. Yorek zapukał do rzeźbionych ręcznie drzwi a ze środka wydobył się doskonale znany im głos:

          — Wejść! — Kiedy tylko dostrzegł, kto wpadł z wizytą, North odłożył miniaturowe dłuto, którym rył właśnie w replice lokomotywy i zawołał, tym razem ze szczerym entuzjazmem: — Jack, mój drogi, jesteś!

          — Cześć, North. — Potężne, wytatuowane ręce Strażnika zamknęły Jacka w uścisku i choć wcale nie miał dziś ochoty na bycie zmiażdżonym siłą przyjacielskiej miłości, postanowił ugryźć się w język i przecierpieć mikołajowe powitanie.

          — Jak ci idzie sianie zimowej zawieruchy? Jakieś śnieżyce w planie? Przyprószyłeś już co nieco szronem? Tylko mi nie mów, że znów strzeliłeś Zającowi jakiś lodowy psikus w jego Norze. Dobrze wiesz, że nienawidzi opóźnień.

          — Tym razem był grzeczny. — Drzwi zamknęły się a ich oczom ukazał się Zając Wielkanocny, równie wysoki i biało-niebieskawy, co zawsze. Patron Nadziei stał oparty plecami o ścianę i obracał w swej puchatej łapie jeden z drewnianych bumerangów. Jack oparł głowę o oszroniony kostur i uśmiechnął się doń kpiąco.

          — Kangurek wpadł z wizytą? — Lekko drżący przy oddechu nos Zająca zmarszczył się gwałtownie. Nie zdenerwował się, za to wycelował w niego końcem bumerangu.

          — Kangurek może w każdej chwili machnąć ci bumerangiem w nos. To co tym razem zmajstrowałeś, hmm? Rozwaliłeś linię produkcyjną? Przymroziłeś Ząbek kilka wróżek? 

          — Mam nowego wierzącego — wypalił. Yorek wyciągnął nos z pozakreślanej markerami listy i zaczął mu się przyglądać, North zaś wrócił do grzebania przy lokomotywie.

          — Dalej ich liczysz? — zdziwił się Zając i schował bumerang.

          — A tobie przypadkiem przywyknięcie do wierzących nie zajęło półtora dekady? — wytknął mu North.

          — Tyle, że ja przybyłem z zupełnie innego świata. Do WSZYSTKIEGO musiałem przywyknąć — podkreślił Zając, a Jacka znów ogarnął pewien dyskomfort. Kiedyś był święcie przekonany, że Aster był zwyczajnym zającem, któremu jakimś fartem udało się zwrócić na siebie uwagę Księżyca, który dorzucił mu parędziesiąt centymetrów, parę bumerangów do zestawu i przypadkowo również kompleks wyższości. Teraz, kiedy byli po tej samej stronie barykady i mimo kłótni czy przekomarzanek mogli się uważać za pewnego rodzaju przyjaciół, a co za tym szło — znał już prawdę o jego pochodzeniu — czuł się w jego towarzystwie dość dziwnie, a przynajmniej kiedy poruszany był ten temat. Świadomość, że stoi w jednym pomieszczeniu z dosłownym kosmitą i to ostatnim — za sprawą Mroka — ze swojego rodzaju, sprawiała, że czuł dreszcze w swoich chłodnych kościach.

          — Tyle, że to nie jest taki zwyczajny wierzący — próbował wytłumaczyć, na co North zaśmiał się rubasznie i poklepał go po ramieniu, gdy przechodził obok by sięgnąć po zestaw metalowych szydełek.

          — Oczywiście, że nie jest! Każdy z nich jest nadzwyczajny, wiemy o tym.

          — Tak, ale ta dziewczyna...

          — Asterze, podasz mi smar? — Stojący z boku Yorek patrzył w milczeniu, jak Jack nabiera powietrza w usta i wypuszcza je z irytacją nosem, kiedy jego współpracownicy jak gdyby nigdy nic porzucili temat i skupili się na czymś zupełnie innym. ,,A podobno nie jestem już niewidzialny", zakpił w myślach chłopak.

          — Jasne, skąd? — rzucił Zając i odkleił się od ściany.

          — Na górze regału, ta niebieska puszka.

          — Słuchacie mnie w ogóle? — zapytał głośno Jack, nawet nie kryjąc nuty irytacji wyrywającej mu się z gardła.

          — Co? A tak, pewnie — chrząknął Zając i podał Mikołajowi puszkę. Barczysty Strażnik Zachwytu odstawił pojemnik na stół, zakasał rękawy i zaczął:

          — Jack, wybacz, nie chcę, by to źle zabrzmiało, ale mam dziś sporo roboty. Gwiazdka za pasem, a yeti znów...

          — Ma siedemnaście lat. — Trzy słowa, niczym zaklęcie rzucone magiczną różdżką, zdziałało istne cuda, bowiem wszyscy, włącznie z Yorkiem, spojrzeli na Jacka. Jako pierwszy odezwał się Mikołaj:

          — Proszę?

          — Siedemnaście — powtórzył. — Nigdy jej nie spotkałem.

          — Sekundka — wciął się Zając. — Chcesz mi powiedzieć, że znalazłeś siedemnastolatkę, która wieży w Jacka Mroza?

          — Nie tylko we mnie. — Nastoletni duch wycelował kosturem w Zająca i dźgnął go lekko końcem w żebro. — W ciebie też.

          — A wywnioskowałeś to z tego, że...

          — Że ma w swoim pokoju od groma rysunków, na których jesteś — dokończył za niego. — Powiedziała, że uratowałeś ją, kiedy była mała.

          — To mi wiele nie mówi.

          — W Burgess, dziewięć lat temu. Mówiła, że biegła do pozostałych dzieciaków, które pomogły nam z Mrokiem, ale wtedy wybiegła na ulicę i...

           — ...prawie wpadła pod samochód. — Aster skrzyżował łapy i tupnął machinalnie skokiem w podłogę. Cokolwiek sobie przypomniał, sprawiło, że uśmiechnął się półgębkiem. — Pamiętam ją. Mała i ruda, oczy świeciły się jak gwiazdy, kiedy mnie zobaczyła.

          — Jak się zwie? — dopytywał North.

          — Jules.

          — A dalej?

          — Ja...— Trwało chwilę, zanim to Jack uświadomił sobie, że nie ma bladego pojęcia, jak dokładnie się nazywała. Właściwie to nic o niej nie wiedział...no, może poza imieniem. I tym, że dzielili przyjaciela. Ale poza tym? Nic. — Nie wiem.

          — ,,Nie wiesz"? — powtórzył poń Zając, jak gdyby zszokowany. — Trafiasz na pierwszego w historii nastolatka, który sam z siebie, bez żadnego kontaktu z nami, podtrzymuje dziecięcą wiarę i nie masz pojęcia, kim dokładnie jest? 

          — Spieszyłem się na zebranie w kwaterze! — Jack machnął swoim kijem; lodowa smuga przecięła powietrze i trafiła w starą szafę, w której North trzymał swoją kolekcję kul śnieżnych. 

          — Jasne, bo teraz taki z ciebie wzorowy Strażnik — wytknął mu Aster. — Jack, jeśli istnieje jakiś dobry powód spóźnienia się na rutynową zbiórkę, to właśnie przeleciał ci przed nosem i pognał w siną dal.

          — Wy naprawdę na mnie naskakujecie za to, że próbowałem być na czas?

          — I tak się spóźniłeś — wtórował Zającowi Yorek. 

          — To jest teraz mało ważne — uciął im North. — Jack, to jest tylko fachowa porada, ale gdybym był na twoim miejscu, wolałbym jednak dowiedzieć się o tej...anomalii nieco więcej, hmm? I tak dziwi mnie, że powiedziałeś nam o tym dopiero po trzech tygodniach.

           — ,,Trzech tygodniach"? — powtórzył Jack. — Coś chyba za długo siedzisz z nosem w zabawkach, przecież to było ledwie dwa dni temu.

          — Na moje oko to nie my znowu straciliśmy poczucie czasu — stwierdził Zając. Skrzyżował znów łapy, oparł się plecami o ścianę i bez zbędnego przedłużania wskazał głową wiszący na przeciwległej ścianie biało-czerwono-zielony kalendarz. — Sam zobacz. — Mróz powędrował wzrokiem we wskazanym kierunku, przeleciał nim po rzędach numerów, wreszcie zatrzymał się na słowie ,,ZBIÓRKA", skreślonym czerwonym znakiem ,,X", tak jak kolejne dwadzieścia jeden dni. Chciał coś powiedzieć — być może i głośno zaprzeczyć, ale ani jedno słowo nie uleciało mu z ust. Zresztą czegokolwiek by nie powiedział, fakty były niezaprzeczalne. 
          ,,Ale kiedy...kiedy mi to uciekło?" — przez moment bombardował się podobnymi temu pytaniami i mimo gorzkich wysiłków nie mógł znaleźć na nie odpowiedzi. 

          — Jeszcze tu stoisz? — North machnął na niego ręką. — No leć! 
          Jack nie potrzebował dalszej zachęty; arktyczny podmuch uderzył w okna i otworzył je na oścież, wpuszczając do środka obłoki śniegu.

          — Na marchew i pisanki, naucz się korzystać z drzwi! — zawył Aster, kiedy Wiatr sypnął mu śniegiem w twarz. Jack w dwóch zwinnych susach przeskoczył nad stołem, przerzucił nogi przez okienne ramy, a Wiatr porwał go ku chmurom i dalej, na południe.



          Granatowy dywan upstrzony dziesiątkami bladych, migoczących punktów okrył niebo i nad Burgess na dobre zapanowała noc, kiedy Jack wylądował na kablach linii telefonicznych, natychmiast przypruszając je szronem. Tuż pod nim przeszła grupka nastolatków z pudełkiem pizzy, gorączkowo dyskutująca o jakimś nowym filmie. Poruszał się dalej, po dachach, zwinnie i bezszelestnie, choć to i tak nie miało większego znaczenia — w końcu i tak nie musiał się martwić, że ktokolwiek go zobaczy...nie licząc dzieci, rzecz jasna.
          Dom Fosterów był równie kolorowy, co wcześniej — obrazek na obrazku, kwiat za kwiatem, gdzie by nie spojrzeć bystrym okiem. Przelatywał od okna do okna i zaglądał do środka:
         W salonie para dorosłych i dwóch chłopców oglądała jakiś film animowany. W kuchni dostrzegł dziewczynę z czarnymi włosami, biegającą od garnka do książki kucharskiej i z powrotem. W pokoju na piętrze nastoletni chłopak z blond czupryną wsuwał na hantle dwa czarne obciążniki, zaś na łóżku urzędował młodszy od niego dzieciak z wielkimi okularami na nosie, pochłonięty lekturą ,,Atlasu trujących roślin i jadowitych zwierząt". Minął moment, lecz koniec końców znalazł właściwe okno, uchylone odrobinę.

          Jules siedziała na łóżku plecami do okna i skrobała coś w swoim szkicowniku. Wnioskując po ruchach — ostrych, niekiedy agresywnych — stwierdził, że cokolwiek właśnie powoływała do istnienia na kartce papieru, miała co do tego dość pasjonujący stosunek. Jack schował się za ścianą i przycupnął na parapecie. 

          Od czego miał właściwie zacząć? Przepraszać za nieobecność? A może po prostu się przywitać i udawać, że nic się nie stało? ,,Nie, to kiepski pomysł", pomyślał. ,,Po prostu wejdź tam i zacznij mówić. Co będzie, to będzie". Westchnął więc głęboko, otworzył nieco szerzej okno końcówką kija i wsunął się do środka.

          — Cześć? — ,,Cześć? Naprawdę?" — skarcił się w myślach. Przeczesał palcami włosy i mocno zacisnął obie dłonie na kosturze. — Wiem, że miałem wrócić i wszystko ci wyjaśnić i zapewne jesteś na mnie wściekła, ale przysięgam, miałem tyle pracy, że zupełnie straciłem poczucie czasu. To nie tak, że cię ignoruję. Właściwie, to przeciwnie! Wciąż nie do końca dowierzam, że ktoś taki, jak ty, we mnie wierzy. Nie to, że coś z tobą nie tak! Po prostu nie jestem...nie JESTEŚMY przyzwyczajeni do tego, że ktoś w twoim wieku ma w sobie jeszcze wystarczająco wiary i dziecięcej niewinności, żeby móc nas...nie to, że nastolatkowie nie są niewinni! — Uciął i przycisnął dłoń do czoła. ,,Gorzej chyba nie mogłeś tego poprowadzić". — Zresztą nieważne. Chciałem po prostu powiedzieć, że przepraszam. Za te ciszę — zakończył. W tym momencie liczył, że siedząca niemal w bezruchu Jules wreszcie zaszczyci go spojrzeniem i mu wybaczy, ewentualnie rzuci w niego kapciem czy...cóż, jakkolwiek zareaguje, ale to się nie wydarzyło — siedziała na łóżku i jak gdyby nigdy nic wymieniała kredkę za kredką. W pierwszej chwili pomyślał, że go ignoruje. Potem jednak w głowie Jacka zamigała inna myśl:

          A co, jeśli przestała wierzyć? A jeśli uznała, że ich spotkanie faktycznie było jakimś fantazyjnym urojeniem? Ciut zbyt realistycznym snem, który przeminął i nigdy nie wrócił?

          — Jules, wiem, że nabroiłem, ale mogłabyś coś powiedzieć? — Nic; nawet nie drgnęła. — Jules?

          — Jules! — Drzwi otworzyły się gwałtownie, a do pomieszczenia wpadł niski chłopiec w brokatowej pelerynie z granatowymi gwiazdkami i z czerwono-żółtym szalikiem zawiązanym na szyi. 

          — Howie, do cholery jasnej, rozwalisz mi drzwi! — syknęła. Chłopiec chyba nie przejął się tym zbytnio bo zdmuchnął z twarzy kilka rudych loków przysłaniających mu widoczność, wziął głęboki wdech i krzyknął:

          — LUCAS ZNOWU WRZUCIŁ MI RÓŻDŻKĘ NA SZAFĘ! — Jack zamrugał kilkukrotnie; wrzask chłopca wywołał pisk w jego uszach. Jules wyciągnęła telefon z kieszeni, stuknęła parę razy w ekran.

          — Przeszkadzałeś mu w ćwiczeniach? — zapytała go.

          — Kiedy to nie moja wina, że dzielimy pokój! — jęknął Howie, a czapka czarodzieja zsunęła mu się na nos. — Czarodziej musi ćwiczyć swoje sztuczki, a mi został tylko rok, zanim pojadę do Hogwartu! — Jules prychnęła na niego.

          — Dobra dobra, już idę — odpowiedziała dzieciakowi i nim Jack zdążył cokolwiek zrobić, wyszła z nim z pokoju a drzwi huknęły za nimi.

          — Ona mnie nie widzi — mruknął i osunął się na siedzisko parapetowe.

          Nie widzi.




          — Zwariuję w tym domu. — Kiedy to po ponad godzinie Jules wróciła do swojego pokoju — z kubkiem herbaty, w białych puchatych kapciach, zdecydowanie za dużej na nią zielonej bluzie i z pasującymi do niej szaro-zielonymi spodniami piżamowymi — Jack nie poderwał się z wyłożonej poduszkami, kocami i miękkim obiciem sofy parapetowej, żeby ją powitać. Właściwie to nie zrobił nic. Siedział w kompletnym bezruchu i kątem oka raz po raz zerkał, jak ociężałym krokiem wymęczonego nastolatka przetoczyła się przez pokój, odstawiła kubek na nocną szafkę, wreszcie  wgramoliła na sofę, tuż obok niego. Ciche prychnięcie wyrwało się z jej gardła, kiedy przeniosła ciężar ciała na skrzyżowane ręce, je zaś oparła na parapecie. Jack, siedzący tuż obok, w kompletnej ciszy — z oczami przywodzącymi na myśl proszącego o przysmak szczeniaka — patrzył, jak chucha na szybę, następnie zaczyna kreślić obrazki na zaparowanym szkle. Zaciągnął kaptur na głowę i przywarł głową do ściany. Nawet nie zauważył, kiedy wyciągnął rękę w jej kierunku.

          Zatrzymał ją.
          Czy na pewno chciał to zrobić? Przecież doskonale wiedział, co go czeka — przeniknie przez nią, jak niewidoczny dla jej oka kłąb dymu. Chciał przeprosić, tylko czy miało to jakikolwiek sens? I tak tego nie usłyszy. Mógłby co prawda czymś porzucać czy namalować coś na szybie i to ożywić, aby jakoś dać znać o swojej obecności. Tylko co, jeśli ją to przestraszy? Co jeśli uzna, że faktycznie zwariowała? Sprzeczne myśli i pomysły wywołały w głowie Jacka burzę, której nie potrafił rozproszyć.
          — A na zewnątrz wciąż zielono i ani grama śniegu. — Zaczęła dźgać się paznokciem w rękę, zostawiając na niej drobniutki, różowy wzorek. — Jak na ducha zimy, trochę się obijasz.

          Gwałtownie podniósł wzrok.
          Martwa cisza zawisła w powietrzu i pozostała tam przez dłuższą chwilę, którą spędził na badaniu twarzy Jules, jak gdyby chciał mieć absolutną pewność, że się nie przesłyszał. Wtedy obróciła twarz ku niemu; miał wrażenie, że piwnawe przebarwienia przypominające koronę wokół jej źrenic pojaśniały, kiedy na niego spojrzała. Uchwycił to spojrzenie, ale na krótką chwilę — odwróciła wzrok z powrotem ku oknu tak szybko, jak tylko go nim zaszczyciła. Przypadkowo otarła się o niego łokciem — teraz miał już absolutną pewność, że był dla niej namacalny.

          — Ty mnie widzisz? — zapytał i aż się zdziwił na sam dźwięk swojego głosu. Był nienaturalnie miękki, jakby delikatny.

          Wierzyła w niego.
          Na wszystkie wiatry świata, wierzyła. Poczuł nagły przypływ euforii, który zdecydował się przytłumić, przynajmniej na razie. Mimo wszystko wolałby nie wypaść w jej oczach gorzej, niż do tej pory — a szczerze, póki co nie szło mu najlepiej.

          — Owszem, choć jeśli już mam być szczera, to wolałabym cię teraz nie widzieć. — Nie trzeba było być geniuszem by wyłapać tłumione syknięcie pchające się jej na usta, które dość zgrabnie trzymała za zębami. Powiedzieć, że Jules miała mu za złe długą nieobecność, to jak nie powiedzieć nic. I Jack doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

          — Jesteś zła — stwierdził migiem. — Wiem, że się spóźniłem, i to mocno, ale...

          — Jack, wychowywałam się w rodzinach zastępczych — przerwała mu ostro. — Dzieciaki takie, jak ja wiedzą, że jeśli ktoś obiecał, że wróci, to nigdy więcej go już nie zobaczą. 

          — Ale wróciłem.

          — Tak — mruknęła półszeptem. Jej spojrzenie, wbite w podłogę, był nieobecne, a mimo to iskierki, które mignęły w jej oczach, nie uszły jego uwadze, podobnie jak i uniesienie lewego kącika ust. Szybko zorientowała się, że na nią patrzy, bo odchrząknęła i jakby speszona odwróciła twarz, a to, co miało potencjał stać się uśmiechem, zniknęło. Wtedy właśnie do głowy przyszło mu pytanie, którego nie omieszkał jej wytknąć, nader głośno i dosadnie:

          — To po co udajesz, że mnie nie widzisz i nie słyszysz?! — Jules sięgnęła dłonią pod włosy i chwilę później machała lekko na boki dłonią z palcami zaciśniętymi na małym, czarnym obiekcie z gumowym czymś na końcówce. Jack widział już takie przedmioty — ludzie nosili je na ulicach i w budynkach...właściwie nigdy nie próbował zrozumieć, po co. Przez ostatnie trzysta lat zdążył poznać wiele, ale wciąż daleko mu było do specjalisty.

          — Słuchawki. — W ciszy patrzył, jak Jules podnosi z biurka małe pudełeczko, do którego wsadza obie "słuchawki", następnie chowa je do szuflady razem ze szkicownikiem, zanim znów zwraca się do niego przodem z trudnym do rozszyfrowania rozbawionym grymasem na twarzy. — To naprawdę aż tak cię ugryzło?

          — Po trzystu latach bycia niewidzialnym i nienamacalnym dla innych też byś tak reagowała — burknął na nią i mocniej zaciągnął kaptur na głowę. Na zewnątrz, jak na zawołanie, rozbłysły żarówki w ulicznych lampach.

          — Trzystu lat może i nie nabiłam, ale mogę się pochwalić piętnastoma. — Jack przekręcił się na siedzisku i łypnął na nią spod kaptura. Jego błyszczące niczym tafla zamarzniętego jeziora oczy pojaśniały. W tym spojrzeniu kryła się ciekawość. — Ludzie uwielbiają być mili dla sierotek z pieczy zastępczej, ale mało kogo faktycznie obchodzi, co się z nimi stanie. Fosterowie niby próbują czasem jakoś zagadać, ale tak naprawdę jestem...

          — Sama — dokończył za nią. Jules wbiła w niego wzrok, jakby był jakimś niezwykłym obrazkiem. Przez chwilę — krótką i ulotną — wyglądała jak ktoś, kto właśnie poczuł ulgę. Jakby po raz pierwszy w życiu spotkała kogoś, kto mógłby — nie, CHCIAŁBY — ją zrozumieć.

          — W porządku — Zdjął z głowy kaptur, chrząknął cicho. — To co chcesz wiedzieć?

          — Nie musisz przypadkiem gdzieś lecieć?

          — Nie dzisiaj.

          — Dobrze. — Zamachnęła się delikatnie i rzuciła kij w jego kierunku. Jack wysunął lekko rękę w bok i chwycił oszroniony trzon. 

          — Wszystko. Chce wiedzieć wszystko. — Jules w ciszy patrzyła, jak Jack chowa kostur pod jej łóżko, następnie usadawia się wygodnie na pościeli i klepie dłonią białą poduszkę w kształcie chmury.

          — To lepiej się rozsiądź, bo trochę nam to zajmie.


_____________________
To jest absolutnie najdłuższy rozdział, jaki napisałam w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Poważnie, nie pamiętam, kiedy ostatnio dobiłam do niemal 6k słów. Wiem, sporo tego czytania, ale jakoś nie wyobrażam sobie pociąć go na kawałki — bądźmy szczerzy, rozbijanie tego konkretnego fragmentu na kawałki nie ma większego sensu, jedynie wydłużyłoby opowiadanie (nie żeby na stan obecny nie było rozplanowane na wiele rozdziałów). Tak czy siak, Jack od czasu do czasu będzie użyczać wglądu w swoje poczynania, psikusy i inne knowania, w które będzie wplątany. Niby mam nadzieję, że ogarnę się z kolejnym rozdziałem w miarę szybko, ale moje aktualne realia są takie, a nie inne, wobec czego może się to trochę przeciągnąć. Tak czy siak cieszę się, że ten rozdział wreszcie ujrzał światło dzienne.
Miłego dnia/wieczoru i do kolejnego!


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro