Rozdział XI
Draco
Tego dnia obudziłem się pełen niewytłumaczalnego niepokoju. Ubrałem się i przyszykowałem do dzisiejszego dnia, postanawiając jeszcze zajrzeć do Victorii. Jej pokój okazał się być dziwnie pusty. Pomyślałem, że pewnie dawno jest już na śniadaniu, więc zszedłem na dół, kierując się do Wielkiej Sali. Jakież było moje zdziwienie, kiedy i tam nie zastałem Cassidy. Dosiadłem się do moich przyjaciół, którzy w milczeniu jedli swoje porcje. Pansy z utęsknieniem wpatrywała się w kogoś, kto siedział kilka krzeseł dalej od nas. Był to Potter, który musiał wrócić dzisiejszej nocy z wyprawy, bo wyglądał szczerze mówiąc, jak kupa gówna.
- Widzieliście Victorię? - zapytałem, przerywając ciszę. Blaise i Pansy spojrzeli na mnie zdziwieni.
- Od rana się tu nie pokazała, myśleliśmy, że jest z tobą - odpowiedział czarnoskóry, marszcząc w zamyśleniu brwi.
- Nie było jej w pokoju, kiedy wstałem - zastanawiało mnie, gdzie ta dziewczyna znowu się podziała. Pansy już miała coś powiedzieć, kiedy niespodziewanie głos zabrał dyrektor. Wstał ze swojego miejsca, potoczył spojrzeniem po uczniach, którzy zostali i przytknął różdżkę do szyi.
- Drodzy uczniowie, mam dla was złe wiadomości - po sali rozległ się magicznie wzmocniony głos Dumbledore'a. Wszyscy spojrzeli po sobie zdezorientowani, zastanawiając się co to za złe wieści.
- Jak dobrze wiecie, nie mogę was tu trzymać siłą. Ci, którzy zdecydowali się pozostać w szkole podjęli ryzyko na własną odpowiedzialność. Chciałbym was poinformować, że jedna z naszych oddanych uczennic, panna Victoria Cassidy, dzisiaj w nocy oficjalnie została Śmierciożerczynią. Z tajnych źródeł wiadomo mi, że jest ona w jakiś sposób cenna dla Czarnego Pana. Dlaczego? Tego niestety nie wiem ja sam. Pomyślałem, że dobrze by było wspomnieć o niej, szczególnie, że są tutaj jej bliscy - współczujące spojrzenie profesora spoczęło na mnie. Po tym ogłoszeniu na sali zapadła grobowa cisza. Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Moje serce ścisnęło się boleśnie na myśl o tej drobnej dziewczynie. Blaise i Pansy przyjęli to podobnie jak ja. Parkinson łkała cicho w chusteczkę, kołysząc się niebezpiecznie na boki, Zabini natomiast wpatrywał się w przestrzeń, a jego ręce lekko drżały. Nikt w sali nie chciał przyjąć do wiadomości faktu, że Cassidy odeszła. Odeszła. Ta myśl poraziła mnie tak bardzo, że na chwile zapomniałem o oddychaniu. Dlaczego nic nie powiedziała? Może mógłbym jej pomóc? Dlaczego to zrobiła? Dlaczego?Dlaczego? Myśli gorączkowo krążyły mi po głowie. Nie, to niemożliwe. Dyrektor musiał się mylić. Z transu wybudziło mnie szuranie krzesła. To Potter, przerywając ciszę rzucił się w stronę Pansy, by pocieszyć ją. Po chwili wyszli, a towarzyszył im szloch dziewczyny. Poczułem się, jakby coś od wewnątrz rozdzierało moje serce. Ból paraliżował całe moje ciało. Bałem się. Chyba pierwszy raz, odkąd mój ojciec porwał matkę. Bałem się o Victorię. Tylko nie za bardzo wiedziałem dlaczego. Moje rozmyślania przerwał głos unoszący się w przestrzeni, tak zimny, że mógł należeć tylko do jednej osoby - Lorda Voldemorta.
Porzućcie nadzieje. Ona jest moja. Dołączcie do mnie, a nie stanie się wam krzywda. Ona jest moja, jesteście skończeni.
O ile to możliwe, na sali zapanowała jeszcze większa cisza. Dyrektor wstał z autentycznym przerażeniem wymalowanym na twarzy i ruszył do wyjścia z sali. Za nim podążyli pozostali nauczyciele. Spojrzałem na Blaise'a. Nie miałem wątpliwości, że Czarny Pan mówił o Victorii. Tylko dlaczego ona była tak wyjątkowa? Porzuciłem mój strach o nią, wiedząc, ze muszę dowiedzieć się prawdy. Wstałem i ciągnąc przyjaciela za sobą ruszyłem w stronę mojego dormitorium.
Victoria
Stałam naprzeciwko wielkiej, bezkształtnej i mrocznej twierdzy. Menegroth. Siedziba Lorda Voldemorta. Przez chwilę miałam ochotę zwiać, ale zauważyłam zakapturzoną postać zmierzającą w moją stronę.
- No proszę, proszę, kogo my tu mamy? - od razu rozpoznałam ten lodowaty głos. Teodor Nott. Świetnie. Kiwnął na mnie ręką, nakazując bym szła za nim. Za dużego wyboru nie miałam, więc chcąc nie chcąc podążyłam za Nottem. Wszedł do twierdzy, burknąwszy na dwóch strażników stojących przy drzwiach. Wpuścili nas milcząc. Jeżeli myślałam, że z zewnątrz budynek był przerażający, to co miałam powiedzieć o jego wnętrzu? Z sufitu zwieszały się pajęczyny, a chłód był nie do zniesienia. Teodor zaprowadził mnie pod jedne z żelaznych drzwi.
- Czarny Pan cię oczekuje - powiedział beznamiętnie. Zaczęłam drżeć na całym ciele. Weszłam powoli do środka, modląc się o trochę odwagi. Na wielkim fotelu przed biurkiem siedział on. Blada cera, bezwłosa czaszka i płonące czerwienią oczy. Jeśli to możliwe, to zaczęłam jeszcze bardziej się trząść.
- Usiądź - powiedział, a zabrzmiało to nadzwyczaj łagodnie. Bez słowa wykonałam jego polecenie - cieszę się, że postanowiłaś do mnie dołączyć. Masz ukryty talent, chociaż nie do końca zdajesz sobie z tego sprawę. I pomyśleć, że wystarczyła mała " zachęta " żebyś przyszła tu z własnej woli - przy ostatnim zdaniu uśmiechnął się złośliwie. Nadal milczałam, wpatrując się bez śladu jakichkolwiek uczuć w te nieludzkie oczy. Wytrzymałam jego zimne spojrzenie. Uśmiechnął się jeszcze raz, tym razem z pewnego rodzaju satysfakcją.
- Masz charakterek, podoba mi się to - oznajmił - daj mi rękę. Wyciągnęłam przed siebie lewą rękę, którą Voldemort od razu chwycił. Przez moje ciało przebiegł dreszcz obrzydzenia. Wyciągnął różdżkę, dotknął nią mojej skóry i wyszeptał zaklęcie. Poczułam ostry ból, ale nadal nie odezwałam ani słowem. Patrzyłam tylko, jak na moim przedramieniu pojawia się czaszka z oplecionym ją wężem.
- Witam w szeregach Victorio Cassidy - syknął, uśmiechając się triumfująco.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro