Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

* MAY *


Wolność...

Każdy postrzega ją inaczej. Jedni widzą ją w możliwości decydowania o własnym losie lub wyobrażają sobie jako moc, pozwalającą spełnić życiowe aspiracje. Inni uważają, że jest zdjęciem zniewalających pęt, które ograniczają możliwość wykonania nieprzymuszonego ruchu.

Czym dokładnie jest?

Dla mnie jest pędem powietrza smagającym policzki. Wiatrem wdzierającym się we włosy i targającym nimi. Przyspieszonym oddechem. Bijącym sercem w tak silnym rytmie, który omal nie wyrwie go z piersi. Skupionymi oczami na jednym, odległym punkcie, gdy pochylając się do przodu, zwiększam tempo.

Tak... jest właśnie tym momentem, w którym nie myślę o niczym innym, prócz rwącego galopu. Jest chwilą ukojenia mojej duszy. Wyciszeniem buzujących myśli. Ciszą palującą w głowie. Zapomnieniem bolesnych chwil.

Dotarłam na szczyt wzgórza otoczonego łąkami, skąd rozpościerał się przepiękny widok na całą okolicę. Widziałam, sięgające do chmur, pasma srogich szczytów, usłane gęstym dywanem lasy i graniczące z nimi trawiaste przestrzenie. Odległe jezioro z dopływającą do niego wstęgą krystalicznej wody wprost z gór. Trochę dalej znajdowały się pastwiska, na których biegały rozbrykane konie. Obok nich mieniły się w słońcu dachy kompleksu należącego do stadniny. Dopiero stąd można było ocenić wielkość terenu, który zajmowała.

W oddali snuła się samotna droga, prowadząca do niewielkiego miasteczka. Cieszyłam się, że nie musiałam teraz tam przebywać. Przez demony przeszłości uciekałam od ludzi, jak najdalej się dało. Nie czułam się dobrze na ulicach pośród przechodniów albo w sklepowych kolejkach. Ogarniał mnie wtedy paniczny lęk i bezsilność. Wspomnienia wracały z siłą wodospadu.

Zamknęłam oczy i nabrałam głęboki wdech. Przez lekko rozchylone usta wypuściłam powietrze. Nasycałam się zapachem natury. Wokół mnie panowała cisza. Żadnych hałasów, zgiełku, głosów. Nic. Jedyny szmer wydawał wiatr, który lekko kołysał przerośniętymi źdźbłami trawy.

Czułam, jak słońce, swymi ciepłymi promieniami, muska moją skórę. Pod wpływem jego dotyku, usta samoistnie ułożyły się w uśmiech. Spokój w końcu otulił mnie swymi ramionami, w których chciałam pozostać już na zawsze.

Wolność...

Właśnie tym dla mnie była.

Pomimo że na tym odludziu czułam się tak dobrze, nie mogłam zostać tu dłużej.

– Nightmare, czas wracać do domu. – Poklepałam wilgotną sierść mojego karego pupila i usadowiłam się mocniej w siodle.

Galopowałam, dając upust wszelkim emocjom. Napędzana adrenaliną, czułam, że żyję.

Znowu latałam.

Nerwowy stukot kopyt rozległ się po długim korytarzu stajni. Już z daleka dostrzegłam stojącą w drzwiach siodlarni sylwetkę rosłego mężczyzny, który na mój widok ruszył z miejsca. Idąc szybkim krokiem, przeczesał dłonią szpakowate włosy.

– Długo cię nie było – zagaił, zaciskając palce na wodzy tuż przy wędzidle.

Zsiadłam z muskularnego grzbietu, rozciągając po wysiłku ciało. Z zadziornym wyrazem twarzy spojrzałam na trenera.

– Czyżbyś martwił się o mnie?

Ciężko westchnął.

– May, Nightmare to młody ogier. Jest bardzo porywczy, ale i płochliwy. Jeździsz na nim w trzygodzinny, samotny teren. Nie dziw się, że boję się o ciebie. – W jego głosie wyczułam troskę.

Był kochany. Czasem miałam wrażenie, że wciela się w rolę mojego ojca. Znaliśmy się już dwadzieścia lat. On, jako jedyny, wiedział o mnie wszystko.

To Ben był przy mnie w najgorszych momentach mojego życia. Po upadku pomagał mi się podnieść. Był moim powiernikiem i wspierającym przyjacielem. Zawsze mogłam na niego liczyć.

Wyciągnęłam dłoń i poklepałam mokrą od potu szyję konia.

– Spisywał się bardzo dobrze. Nie miałam z nim żadnego kłopotu – podsumowałam krótko i zaczęłam rozsiodływać czarnego towarzysza.

Jak zawsze po przejażdżce roztarłam słomą spoconą sierść, a następnie przemyłam ją wilgotną gąbką. Zadbanego pupila zostawiłam w boksie, żeby mógł odpocząć. Zabrałam do służbowego pomieszczenia cały sprzęt i z pasją wyczyściłam każdy najdrobniejszy element. Wszystko musiało być perfekcyjnie przygotowane na kolejny dzień.

Najbardziej irytowały mnie weekendy. To wtedy po szkółkach nauki jazdy cała siodlarnia była w opłakanym stanie. Zabrudzone popręgi leżały na siedziskach, mokre od potu czapraki nadal były doczepione do siodeł, a wędzidła kleiły się od śliny i resztek przysmaków.

Notorycznie z Benem zwracaliśmy młodym jeźdźcom uwagę na zachowanie po sobie porządku, ale, jak widać, ignorowali nasze prośby. Zauważyłam, że obecna młodzież w ogóle nie szanuje czyjejś własności.

To właśnie w te dwa dni w tygodniu byłam tu najdłużej, doprowadzając siodła i ogłowia do stanu używalności. Zarówno trener, jak i szef, doceniali mojego świra dotyczącego porządku.

– Szlag jasny by mnie trafił, gdybym musiał czyścić te wszystkie paski. Dobrze, że ty to robisz. – Mój przyjaciel szczerzył się w szerokim uśmiechu, gdy co weekend z uporem maniaka polerowałam skóry.

Zazwyczaj nic mu nie odpowiadałam, kręcąc tylko na boki głową i klnąc w myślach na przychodzących tu nastolatków.

Na szczęście do soboty daleko, a ja wywiązałam się ze wszystkich dzisiejszych obowiązków. Była szesnasta, gdy swoim starym Mitsubishi wyjechałam z terenu stajni. Słońce nadal górowało wysoko na niebie. Pogoda dopisywała.

Mogłam zostać dłużej i jeszcze pomóc.

Oprócz pracy nie miałam nic. Znowu resztę popołudnia i wieczór bezsensownie przeleżę pod kocem, oglądając po raz setny ten sam serial na Netflixie.

Z napływającymi wyrzutami sumienia, po dwudziestu minutach dotarłam pod swój blok. Przemykając niezauważona przez parking, umyślnie ignorowałam przechodzących obok mnie sąsiadów. Nie potrzebowałam nawiązywać z nimi żadnych relacji. Byłam typową outsiderką, cieszącą się swoją samotnością.

Z całej zamieszkującej to osiedle społeczności jedyny nikły kontakt utrzymywałam ze staruszką z naprzeciwka. Ta miła kobieta często mijała mnie na klatce schodowej, próbując zagaić. I tym razem, wkładając klucz do zamka, wymieniłam się z nią szczerym uśmiechem.

W progu przywitał mnie biało-rudy kot. Głośno mrucząc, otarł się o nogi, przypominając mi o swej obecności. Nie dało się go nie zauważyć. Nachalnie pchał się pod stopy, nie pozwalając zrobić jednego, swobodnego kroku. Pochyliłam się i pogłaskałam go po głowie.

– Cześć Titek. Zaraz się tobą zajmę.

Nie dał mi spokoju, dopóki nie wyłożyłam do miski jego ulubionej karmy. Zajął się jedzeniem, a ja mogłam w końcu iść do łazienki.

Odczułam niewyobrażalną ulgę, zmywając z siebie kurz i pot po całym dniu ciężkiej pracy. Ludzie wpadający do stajni na jazdy nie zdawali sobie sprawy, ile wysiłku wkładamy na co dzień, żeby zadbać o zwierzęta i czystość tego miejsca. Po kilku godzinach oporządzania musieliśmy trenować konie, żeby podczas lekcji posłusznie wykonywały polecenia młodych jeźdźców. Wpadając w wir pracy, często zapominałam o jedzeniu. I tym razem brzuch dał o sobie znać głośnym burczeniem.

Owinięta ręcznikiem przeszłam przez niewielkich rozmiarów mieszkanie do skromnej kuchni. Całe szczęście, że zostawiłam do podgrzania przygotowany wcześniej makaron ze szpinakiem i żółtym serem. To proste danie, przy każdym kęsie, sprawiało mi przyjemność. Uwielbiałam je, tak samo, jak pizzę czy chińszczyznę zamawianą w lokalnej restauracji.

Najedzona i odprężona tradycyjnie zasiadłam przed laptopem. Titek, wykorzystując moment, od razu wskoczył mi na kolana.

No tak, nie obędzie się bez kolejnych pieszczot.

W skrzynce mailowej, oprócz miliona zbędnych reklam, znalazłam wiadomość od szefa.

„May, wpadnij jutro po pracy do biura. Mam dla Ciebie nowe zlecenie - projekt miejskiego parku. Rada Mountfall dostała dofinansowanie na ten cel. Wytyczne wysyłam w załączniku, a szczegóły omówimy, gdy przyjdziesz."

Zaciekawiona, otworzyłam plik. Z tego, co przeczytałam, dowiedziałam się, że zaplanowano całkowitą renowację tego miejsca. Ma być zachęcające zarówno dla starszych mieszkańców, jak i młodzieży. Lubiłam raz na jakiś czas podejmować takie wyzwania.

Z wykształcenia, tak jak moi rodzice, byłam architektem krajobrazów. To dzięki nim poznałam Franka, właściciela firmy architektonicznej i stadniny, w której spędzałam dziewięćdziesiąt procent swojego czasu.

Gdy wyszłam z prośbą o pracę przy koniach, bo tylko przy nich mogłam dojść do równowagi psychicznej, natychmiast mnie zatrudnił. Znając moje umiejętności, wiedział, że bez problemu poradzę sobie na stanowisku pomocy trenera. Pomimo to, nie chciał zaprzepaścić mojego talentu do rysunku. Niejednokrotnie, dodatkowo dawał mi dyspozycje na zaprojektowanie przydomowych ogrodów dla bogaczy. Dzisiejsze zlecenie było twórczością na większą skalę, a także szansą na pozostawieniem po sobie śladu w tym miasteczku.

Nie zastanawiając się długo, nałożyłam sięgający za pośladki podkoszulek, przetarte na kolanach szerokie jeansy i białe adidasy. Długie włosy związałam w kucyk i schowałam je pod kaszkietówką. Na uszy nałożyłam fioletowe słuchawki JBL, a w rękę ujęłam szkicownik i ołówek.

Park usytuowany był zaledwie pięć minut drogi od osiedla, na którym mieszkałam. Idąc niespiesznie, z daleka przyglądałam się zaniedbanej części Mountfall. Nie dziwię się, że chcą odnowić to miejsce. Ławki były obdarte z farby, drzewa i krzewy wymagały przycięcia, a zdezelowany plac zabaw przyciągał swym wyglądem jedynie szemrane towarzystwo.

Oczami wyobraźni widziałam równo przycięte trawniki, wypielęgnowane rabaty, podświetlaną fontannę otoczoną drewnianymi ławeczkami. Matki ze swoimi pociechami mogłyby spędzać czas w prawej części skweru, gdzie stworzony byłby mini plac rozrywki. Karuzele i huśtawki byłyby oblegane przez roześmiane dzieci. Starszaki bawiłyby się w domku na rozłożystym Dębie, a najmłodsi mogliby spędzać czas w piaskownicy. Po lewej stronie ludzie spacerowaliby z psami, nie zawadzając nikomu. Dyskretne zaułki kryłyby w sobie altany obrośnięte jaśminem. Tam mogliby spotykać się zakochani, chcący sam na sam spędzić czas na łonie natury. To miejsce miało duży potencjał, a ja w pełni chciałam go wykorzystać.

Przechodząc przez całą długość rozległego obszaru, dotarłam na jego obrzeża. Miałam stąd najlepszy punkt obserwacyjny. Usiadłam na ławce i zaczęłam rozglądać się po przygnębiającym areale. Pokręciłam na boki głową, ciężko wzdychając. Tu trzeba zmienić wszystko.

Podciągnęłam stopę pod udo, a na kolanie oparłam szkicownik. Korzystając z ostatnich dwóch godzin przed zachodem, zaczęłam rysować. Byłam jak w transie, stawiając kolejne kreski. Jak natchniona przelewałam moje wyobrażenia na papier, tworząc upragniony obraz.

Przez głębokie brzmienie Slipknot, wydobywające się ze słuchawek, przebił się ryk silników. Odruchowo odwróciłam głowę, a mój wzrok mimowolnie spoczął na parkujących motocyklach. Maszyny, stojące po drugiej stronie ulicy, lśniły w świetle zachodzącego słońca, a grupka głośnych mężczyzn weszła do baru.

Serce natychmiast zamarło, gdy moje oczy spoczęły na jednym celu. Musiałam natychmiast go uchwycić. Przewróciłam kartkę na czystą stronę i obsesyjnie zaczęłam odwzorowywać to, co widzę.

Muskularna, niska sylwetka z idealnymi proporcjami. Harmonijne połączenie klasyku z nowoczesnością. Każdy zaprojektowany milimetr wykonany był ze smakiem. Głęboka czerń przeplatała się ze srebrem. Harley Davidson Night Rod. Rzadko spotykany model w tej okolicy i identyczny, jakim jeździł mój brat. Na myśl o nim poczułam ucisk w mostku, ale nie powstrzymało mnie to przed dokończeniem szkicu.

Dopracowywałam ostatni światłocień, gdy z baru wyszedł jeden z tamtych mężczyzn. Przystanął i bacznie zaczął mi się przyglądać. Zębami wyciągnął z paczki papierosa, po czym go odpalił. Roztaczając wokół siebie chmurę dymu, powoli doszedł do rysowanego przeze mnie pojazdu.

To on jest jego właścicielem.

Czując na sobie jego intensywne spojrzenie, natychmiast zdrętwiałam. Nie lubiłam być zauważana. Nie chciałam, żeby ktokolwiek zwracał na mnie uwagę. Widząc, że robi w moją stronę kilka kroków, poderwałam się z ławki, jak poparzona. Docisnęłam szkicownik do piersi i pobiegłam na oślep przez park.

Jazda konna na tyle wypracowała moje mięśnie i kondycję, że w ciągu chwili, bez zadyszki byłam pod blokiem. Całe szczęście. Na dworze zapadał już zmrok, a nie chciałam prowokować sytuacji, żeby ktoś niepożądany mnie zaczepiał. Trauma, z którą nie uporałam się pomimo czasu, odbierała mi najpiękniejsze chwile w życiu. Powodowała, że izolowałam się przed światem, nie pragnąc utrzymywać z ludźmi żadnych relacji. Jedynymi osobami, z którymi utrzymywałam kontakt byli Frank, Ben i stajenny Don. Nikogo więcej nie dopuszczałam do siebie, wyznaczając granice nie do przekroczenia.

Otulona w gruby koc, skuliłam się na łóżku. Okropne wspomnienia chciały przyćmić mój umysł, ale nie pozwoliłam wypełznąć im na wierzch. Nabrałam kilka kojących wdechów i wsłuchałam się w monotonne mruczenie kota.

– Jesteś bezpieczna – zapewniałam samą siebie.

Rytm serca się wyrównał. Mięśnie w końcu się rozluźniły. Przestałam drżeć.

Uspokojona, kątem oka zerknęłam na leżący na biurku rysunek motocykla. Na myśl przyszła mi wizja uśmiechniętego Ryana, który chwalił się nowym nabytkiem. To były ostatnie chwile, gdy byliśmy razem. Ja, on i pomruk Night Roda pod nami.

Wracając pamięcią do tego ważnego momentu w moim życiu, zasnęłam odziana pięknymi wspomnieniami.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro