połowa
Mijają dni, miesiące i tygodnie, odkąd odszedłeś.
Tępo wpatruję się w sufit w moim pokoju.
Mickey.
M i c k e y, literuję.
Milkovich.
M i l k o v, przerywam.
Caleb staje u progu pokoju pokoju i delikatnie puka w ścianę, jakby ze strachu, że ją zepsuje, jesli użyje więcej siły. Nic dziwnego; też się czasami o to boję.
Siada na łóżku z westchnieniem, kiedy kiwam do niego głową.
– Ian, co z tobą? – unika mojego spojrzenia. Nerwowo stuka stopami o podłogę, przygryzając jednocześnie dolną wargę.
Siadam więc i ze stoickim spokojem kładę dłoń na jego ramieniu, szukając odpowiedzi w wyrazie jego twarzy.
Nie wiem, Caleb.
Naprawdę niczego nie rozumiem.
Jedyne, co jestem w stanie zrobić, to wyszeptanie jego imienia.
Odwraca się w moją stronę i mnie całuje. On też nie rozumie.
Chciałbym to przerwać i uciec gdzieś daleko; najdalej, jak się da. Ale nie potrafię. A może nie chcę?
I tkwię tak w nieskończoność w tej idealnej bajce.
Szkoda, że ta bajka nie jest o mnie; dostałem się tutaj przypadkowo, to nie rzeczywistość, do której należę.
M i l k o v i c h, literuję, gdy Caleb zasypia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro