Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 31.

Siedziałam na posterunku policji, oczekując na wezwanie. William chodził z kąta w kąt. Był chyba bardziej zdenerwowany niż ja. 

- Kochanie, mógłbyś usiąść? Twoje zdenerwowanie mi nie pomaga - oznajmiam. 

- Ja wcale nie jestem zdenerwowany - rzuca. Po minie widzę, że jednak jest inaczej. Chciałam coś powiedzieć, jednak z drzwi numer trzy, wyszedł elegancki pan w ciemnym garniturze, z plakietka przypiętą na lewej piersi.

- Panna Clais? - spojrzał na mnie, podniosłam się - Zapraszam - William ruszył za mną - Pan zostaje - dodaje mężczyzna. Na twarzy mojego ukochanego malowała się złość. Chwyciłam go za ramię by poczuł, że dam sobie radę. Weszłam niepewnie do środka.

- Proszę usiąść - mówi chłodno drugi mężczyzna. Wyglądają niemal identycznie. Siadam i już czuję, jak moje dłonie zaczynają się pocić. Mężczyzna numer dwa zaczął przeglądać papiery. Zauważyłam, że są tam zdjęcia z wypadku. Nie chciałam na to patrzeć, więc odwróciłam głowę w stronę okna.

- No więc tak - zaczął mężczyzna numer jeden - Co pani pamięta z dnia wypadku? - pyta.

- W zasadzie chyba nie wiele. Byłam umówiona z przyjaciółką na obiad. Spieszyłam się, bo byłam już spóźniona - mówiłam. Głos mi drżał. Wspomnienia z tamtego dnia nie należały do najprzyjemniejszych.

- Panno Clais. Proszę się uspokoić. I powiedzieć nam dokładnie jak było - znad papierów głos podniósł mężczyzna numer dwa.

- Tak jak mówiłam, spieszyłam się. Chciałam przejść przez jezdnie i wtedy...Wtedy ona we mnie wjechała...- ściszam głos. Przez nią straciłam pamięć. Przez nią cierpiałam.

- Ona? To znaczy kto? - dopytuje pierwszy. Zaczynam być skołowana. Przecież wiedzą kto mnie potrącił.

- No, Molly Stanford. Macie to w papierach, tak? Przyznała się...

- Co nie oznacza, że jest winna - oznajmia drugi mężczyzna. Patrzę na niego zszokowana. Nagle pokazuje mi zdjęcie. Jak rozmawiając przez telefon, wchodzę na drogę. Zaraz później leżę na ziemi w kałuży krwi. Serce wali mi jak dzwon.

- Yyy nie rozumiem co panowie mają na myśli..Mówię jak było...- głos mi drży. Ręce pocą się co raz bardziej.

- Panno Clais, mamy pewne sprzeczne informacje. Są świadkowie, którzy twierdza, że to pani wtargnęła na jezdnie a pani Stanford jechała przepisowo - po tych słowach świat legł mi w gruzach. Czy on właśnie dał mi do zrozumienia, że mogę być winna? Patrzyłam na nich w osłupieniu. Nie byłam w stanie wydusić z siebie ani słowa.

- Panna Stanford zeznała, że mści się pani na niej - powiedział pierwszy mężczyzna. Uważnie przyglądali się mojej rekcji. Byłam w szoku - Dobrze, wydaje mi się, że na dzisiaj to wszytko. Proszę nie opuszczać miasta. Będziemy panią informować o dalszym działaniu - mówi - Do widzenia.

Wychodzę na korytarz ze łzami w oczach. Stanęłam na wprost Williama i nie umiałam nic powiedzieć. Łzy ciekły mi po policzkach.

- Amy, kochanie co się stało?! - zapytam William przerażony - Skarbie?!

- Ja...Oni...Powiedzieli, że mam nie wyjeżdżać z miasta...William...Oni uważają, że to ja jestem winna...- opadałam z sił. William mnie przytrzymał, abym nie upadła.

- Niech to szlag! - wycedził przez zęby - Jedziemy do domu.

- Ale...Ja muszę do pracy...- dukam przez szloch - Mam...Dużo...Spraw...- William ścisnął mnie mocniej za rękę.

- Nie ma mowy Amy. Jedziemy do domu. Zadzwonię do Henry'ego, żeby do nas dojechał, tak? - stanął na schodach. Złapał moja twarz w swoje dłonie, po czym kciukami ostrożnie otarł mi łzy - Amy...To jakaś pomyłka. Wyciągnę cię z tego. Obiecuję - kiwam głową, żeby widział, że mu wierzę. Jednak, gdy tylko mnie przytulił poczułam, że jest inaczej. Bałam się, że Molly nie zapłaci za krzywdy jakie wyrządziła.

***

Gdy tylko Amy wyszła z tego cholernego przesłuchania, wiedziałem, że maczał w tym palce mój ojciec. Nie posłuchałem go, więc mści się. Byłem wkurwiony. Nie mogłem pozwolić mu zniszczyć tego, co udało mi się stworzyć. Za każdym razem uderzał w moje słabe punkty. Mama. Przyjaciele. Layla. Aż się od niego odciąłem. Gdy osiągał to co zamierzał, znikał jak kamfora. Tym razem jednak zachowywał się zupełnie inaczej. Nie do końca wiedziałem czego ode mnie chce...Czułem, że odpowiedz na moje pytania zna tylko jedna osoba. Moja mama.
Przez całą drogę Amy płakała. Pękalo mi serce, gdy widziałem jej twarz. Zmęczoną i zapuchniętą od płaczu. Była cicha. Nie odzywała się do mnie ani słowem. Wiedziałem, że się bała.

- Kochanie...Chodźmy na górę. Henry już jest. Porozmawiamy - zacząłem, gdy podjechaliśmy pod dom. Wysiadła bez słowa. Trasa winda-dom również minęła nam w ciszy.
Weszliśmy do mieszkania. Hellen od progu otuliła Amy swoimi ramionami. Byłem jej wdzięczny, że z taką troską opiekuje się moja kobieta.

- Cichutko kochana, chodź, musisz odpocząć - mówiła, głaszcząc Amy po włosach. Zaprowadziła ją do sypialni.

- Henry..Cześć - powiedziałem, widząc mojego przyjaciela. Uścisnął mi dłoń i podał szklankę z drinkiem.

- Napij się i powiedz co się dzieje - mówi spokojnie. Usiedliśmy na kanapie. Byłem skołowany. Wziąłem łyk alkoholu i zacząłem.

- Amy prawdopodobnie zostanie postawiony zarzut spowodowania wypadku....- zrobiłem przerwę, by Henry mógł to przetrawić - A najgorsze jest to, że ja chyba wiem, kto za tym stoi - po tych słowach spojrzałem na Henry'ego. Był zdziwiony. Sądził tak samo jak my, że sprawa pójdzie gładko i zamkną wreszcie Molly za kratkami.

- Ale jak to? Przecież...Nie rozumiem...Jak to będzie oskarżona?! - pyta.

- Normalnie. Kurwa Henry, mój ojciec maczał w tym palce! Wiem to! Ten pojeb znowu próbuje mi wszystko zabrać....- zacisnalem szczękę. Byłem wściekły, gdybym mógł rozniósł bym całe mieszkanie.

- Carl? Ale jak? Rozmawiałeś z nim? - dopytywał Henry.

- Nie tylko ja. Amy się z nim spotkała. Ten gnój poniża ją na każdym kroku...Powiedział mi, że wsadzi Amy za kratki! I problem się rozwiąże!! - krzyknąłem. Nagle w progu pojawiła się Amy.

- Problem? Jestem problemem? William co ty mówisz?! - jej widok takiej załamanej, był jak cios w moje serce. Zabrakło mi języka w gębie. Nie wiedziałem co mam powiedzieć. Przecież wcale mi o to nie chodziło - No mów. Nagle nie masz nic do powiedzenia? Stoi przed tobą problem, to możesz to bardzo łatwo rozwiązać! - dalej milczałem - Nie? To ja ci pomogę! - wrzasnęła i skierowała się do drzwi. W pośpiechu zakładała buty i szukała płaszcza. Podbiegłem do niej.

- Amy co ty robisz? - zapytałem przestraszony. Nie chciałem by odchodziła.

- Ułatwiam ci zadanie! Tego chce twój ojciec?! Tańcz jak ci zagra ale beze mnie! Nie pójdę do więzienia! To ona mnie zniszczyła! A nie ja ją!!! - chwyciła płaszcz - Jesteś taki sam jak twój ojciec! Bezduszny tchórz, który patrzy tylko na czubek własnego nosa! - trzasnęła drzwiami i wyszła. Stałem jak kłoda. Nie wiedziałem co właśnie się stało. Co ona mówiła? Jak w ogóle wywnioskowała takie brednie?

- Willi?- usłyszałem głos przyjaciela.

- Kurwa...Czy ona właśnie...Odeszła ode mnie? - wydukałem - Co to w ogóle było? O czym ona mówiła? Przecież to bzdura! - krzyknąłem i już chciałem się ubierać, gdy Henry mnie powstrzymał.

- Zostaw ją. Niech ochłonie. Usłyszała wyrwane słowa z kontekstu. Po za tym, jest skołowana. Chodź, napijemy się i pomyślimy co dalej - byłem mu wdzięczny. Jego obecność bardzo mi pomagała w takich chwilach. Nie mogłem zrozumieć zachowania mojej Amy. Dlaczego sądziła, że jest dla mnie problemem....? W głowie ciągle odtwarzałem scenę, jak Amy w łzach krzyczy na mnie i wychodzi z mieszkania. Tęskniłem za nią. Była całym moim światem. Nie pozwolę jej znowu odejść. Juz nigdy więcej.


Dwa dni później.

- Amy? Mogę? - zapytała Jenny.

- Wchodź, wchodź - zawołałam. Weszła do środka i zamknęła drzwi. Usiadła na przeciwko mnie, kładąc jakieś papiery przede mną - Co to? - zapytałam.

- Moje wypowiedzenie - mruknęła. Byłam w szoku. Nic nie wskazywało na to, by chciała się zwolnić.

- Słucham? Żartujesz sobie? Jakie wypowiedzenie?

- Proszę, podpisz - głos miała cichy. Jak nigdy nie patrzyła mi w oczy. Odłożyłam papier na bok. Usiadłam wygodniej na fotelu i przyglądałam się jej.

- Powiedz mi prawdę. Dlaczego chcesz odejść? - zapytałam. Uniosła głowę tak, by nasz wzrok się spotkał. Coś mi w niej nie pasowało.

- Dostałam lepszą ofertę pracy...przepraszam - szepnęła.

- Gdzie? Gdzie dostałaś lepszą propozycje?

- Pan Carl Blayk....- zamarłam jak usłyszałam jego imię i nazwisko. Jak on śmiał w ogóle tak sobie pogrywać.

- Dobrze. Proszę wyjdź...

- Ale nie podpisałaś...

- Ogłuchłaś?! Wyjdź! - wrzasnęłam. Jenny aż podskoczyła na fotelu i szybko opuściła mój gabinet. Sięgnęłam po telefon.

- Jak pan śmie, w tak bezczelny sposób podkradać moich pracowników?! - krzyknęłam do słuchawki, gdy tylko Carl odebrał telefon.

- No witam panno Clais. Jak miło, że pani dzwoni? Co u pani? Jak dzień? - pytał z kpina w głosie.

- Chyba pan sobie jaja robi! Niech mi pan wytłumaczy swoje zachowanie! Po kryjomu podbiera mi pan pracowników!? Jakim prawem?! - byłam cholernie zdenerwowana. Głowa zaczynała mnie boleć. Nerwy brały górę nad moim ciałem.

- A kto pani powiedział, że po kryjomu? Ja nic nie robię po kryjomu. A jak było na przesłuchaniu? Lekkie zdziwienie, co? - jego ton był okropny. Był tak bardzo bezuczuciowy...Umiał nawet przez rozmowę telefoniczną, zadać innym ból.

- To nie pański interes! Jeżeli jeszcze raz, dowiem się, że pcha się pan ze swoimi butami do mojej firmy, gorzko pan tego pożałuje! Żegnam! - rzuciłam telefon na blat biurka. Cała się trzęsłam. Czego ten mężczyzna ode mnie chciał? Przecież nawet mnie nie znał! Brakowało mi William'a. Zachowałam się wobec niego okropnie. Posądziłam go, że traktuje mnie jak swój ojciec...zraniłam go i uciekłam. Dlaczego musisz być taka uparta? Ten facet cię kocha a ty? Znowu uciekasz....To ty zachowujesz się jak tchórz Amy...Moje wewnętrzne ja właśnie strzeliło mi w pysk. Musiałam spotkać się z William'em. Jak najszybciej. W biegu spakowałam do torebki telefon i dokumenty. Płaszcz zdjęłam z wieszaka i czym prędzej wyszłam z biura. Pragnęłam mu wyjaśnić moje zachowanie i przeprosić za to, że czasami zachowywałam się tak egoistycznie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro