Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 48

Co on tu do cholery robi? Ma tupet...
Stał zadowolony na przeciwko nas. Chciał urządzić jakieś kiepskie przedstawienie.

- Co? Nie przywitasz mnie, SYNU? - zapytał kpiąco.

- Nie jestem twoim synem - wycedziłem przez zęby. Odruchowo zaciskałem pięści.

- Nie? Wydaje mi się, że jednak jesteś. Wychowałem cię. Dałem ci dach nad głową i spokojne życie. To dzięki mnie, jesteś kim jesteś - oznajmił

- Właśnie. Stworzyłeś potwora. Zadowolony jesteś? - zapytałem, podchodząc bliżej niego. Amy złapała mnie za ramię. Drżała.

- Potwór...Dobre określenie. Nie nazwałbym tego tak...Dałem ci możliwość lepszego startu. To co masz - spojrzał na Amy - Masz dzięki mnie. Myślisz, że gdybyś nie miał kasy jak lodu, ta ladacznica byłaby z tobą? - parsknął śmiechem.

- Licz się ze słowami! - wtrącił się Ben. Carl zaśmiał się głośniej.

- Wszyscy macie William'a za wspaniałego człowieka. Śmieszne. Czy ktokolwiek z was zainteresował się jego powiązaniem z rosyjskimi przedsiębiorcami? - zapytał - Czy ktoś z was wie, że stoi on za śmiercią niewinnej kobiety? Nikt z was? Nawet ty Amy? Nie obchodzi cię to, że ojciec twoich dzieci, ma ręce brudne od krwi, złodziejstwa i kłamstwa?

- Zamknij się Carl! - wrzasnąłem. Próbowałem go uciszyć. Przyszedł do Light Caffee w celu zniszczenia mnie. Nie chciałem, by Amy i nasi bliscy musieli tego słuchać.

- Niech mnie pan posłucha - zaczęła Amy - Dla mnie liczy się to, jaki Will jest teraz. A jest najwspanialszym człowiekiem na ziemi i pan tego nie zmieni.

- Tak ci się tylko wydaje...- mruknął. Podszedł bliżej mnie - No William, powiedz jej. Powiedz jej jakim zerem jestes! - stałem na przeciwko niego i milczałem. Nie chciałem o tym mówić, tu w tej chwili - No drodzy państwo! Odważny William Blayk nie ma nic do powiedzenia?!

- Nie ty będziesz o tym decydował. Lepiej stąd wyjdź, za nim policji cię stąd zabierze...- powiedziałem. On jednak nie dawał za wygraną.

- Wyjdę dopiero wtedy, kiedy cię zniszczę - pchnął mnie. Nie wytrzymałem, zaczęliśmy się szarpać. Pełno krzyków wirowało między nami. Nie zwracałem na nie uwagi. Chciałem go zabic. Chciałem by zniknął z mojego życia, raz na zawsze. Nigdy nie przypuszczałem, że tak puszcza mi nerwy. Gdzieś w tle słyszałem głos Amy. Był co raz wyraźniejszy.

- William, proszę cię nie! Przestańcie! - krzyczała. Poczułem jej rękę na plecach i nie wiem co we mnie wstąpiło, ale odepchnąłem ja. Nie kontrolowałem tego. Upadła. Usłyszałem krzyk Nory.

- Amy!!! Boże!!!
Uderzyłem Carl'a na tyle mocno, że przewrócił się zalany krwią. Odwróciłem się i dysząc spostrzegłem, jak Amy leży na podłodze. Trzęsła się. Nad nią stali niemalże wszyscy.

- Wezwij karetkę!!! - krzyczała Debby. Karetkę? Jaka kurwa karetkę? Po co? Podszedłem bliżej i wtedy poczułem jakbym to ja dostał czymś ciężkim w głowę. Amy trzymała się za brzuch, zwinięta w kulkę. Podbiegłem do niej.

- O Boże..Amy...Ja...Kurwa mać, to krew? Boże...Aniołku...- dukałem bez ładu i składu. Narastała we mnie złośc. To wszystko wina Carl'a. Podniosłem się i już chciałem do niego iść by to zakończyć, ale Ben mnie powstrzymał.

- Daj spokój. Policja zaraz go zabierze. Amy jest ważniejsza. Weź jej rzeczy - powiedział. Byłem w totalnym szoku. To ja jej to zrobiłem. Skrzywdziłem ją. Jeżeli coś stanie się jej lub dzieciom, nigdy sobie tego nie wybaczę...Nigdy...
Karetka zabrała Amy. Musiałem zostać, policja przesłuchiwała wszystkich. Nora pojechała z Amy. Byłem kłębkiem nerwów. Chciałem już do niej jechać. Dowiedzieć się co się dzieje. Przeprosić...

- Dobrze panie Blayk, zabieramy pańskiego ojca na komisariat. Odezwiemy się do państwa - skierował się do wszystkich obecnych - w celu wyjaśnień. Są państwo wolni.
Wybiegłem z kawiarni jak poparzony. Wsiadłem do auta i pędziłem jak na złamanie karku. W recepcji podali mi numer pokoju, w którym znajdowała się Amy. Na korytarzu stała Nora.

- William, nie wchodź tam. Dostała coś na uspokojenie i spi - powiedziała cicho.

- Co z nią? Co z dziećmi? Mów! - prawie krzyczałem. Nora spojrzała na mnie a do oczu napłynęły jej łzy.

- Will...

- No mów do cholery!!! - wrzasnąłem.

- Straciliście jedno maleństwo...Lekarzom nie udało się go uratować...Drugie walczy o życie...Amy jeszcze nie wie...William, tak mi przykro...- powiedziała. Oparłem się o ścianę i poczułem, jak zjeżdżam na podłogę. Świat właśnie mi się zawalił. Straciliśmy jedna kruszynkę. Przeze mnie...To ja ją odepchnąłem..To ja nie dałem szansy naszemu dziecku...Zacząłem płakać.... Nora kucnęła przy mnie i przytuliła mnie do siebie. Powtarzała, że to nie moja wina. Ale ja dobrze wiedziałem, że skrzywdziłem Amy...

- Pan Blayk? - usłyszałem pytanie. Podniosłem głowę. Nad nami stał lekarz. Wstałem i przywitałem sie z nim- Zapraszam państwa do gabinetu. Musimy porozmawiać.
Siedzieliśmy z Nora w gabinecie ginekologa Amy. Dzisiaj nie był w dobrym nastroju.

- Panie doktorze co z Amy i dzieckiem? - zapytała Nora. Byłem jej wdzięczny za obecność. Ja nie byłem w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa.

- Panna Clais zostanie u nas na dłużej. Chodzi o zagrożoną ciążę. Teraz, po stracie jednego maluszka, musimy zrobić wszystko by uratować drugiego. Jest silna. Sam pan wie - skierował się do mnie - widział pan dzisiaj na USG. Drugi maluszek, był bardzo kruchy. Potrzebowałby znacznie więcej czasu, by przetrwać taki upadek. Stąd poronienie.

- Jest silna...?- zapytałem jakby sam siebie.

- Tak Panie Blayk...To najprawdopodobniej dziewczynka - powiedział. Serce szalało mi w środku. Scisnelo mnie w gardle. Moja mała silna kruszynka...Już jest taka jak mama...- Musimy zrobić wszystko, by ciąża rozwijała się dalej prawidłowo. Panna Clais potrzebuje odpoczynku i wsparcia. Psychicznego wsparcia - dodał.

- Ma pan na myśli wizyty u psychologa? - zapytała Nora.

- Tak. Po takiej stracie, może być z nią źle. Nie mówię, że tak będzie, ale może być. Musimy brać pod uwagę każda opcje. Chciałbym by przede wszystkim pan, pomógł jej stanąć na nogi. Widzę, jak bardzo jest z panem związana emocjonalnie - oznajmil. Kiwnąłem głową, że zrozumiałem. Nie mogłem się skupić na niczym. Straciłem jedno dziecko, by teraz walczyć o drugie..O moją córkę...Chciałem zniszczyć Carl'a za to, że zniszczył mi wszystko...Pojawił sie w dniu, który miał być dla nas pięknym dniem...Bałem sie, że gdy Amy się obudzi i dowie się o stracie dziecka, znienawidzi mnie.
Spałem na fotelu w pokoju Amy. Byłem wykończony.

- William...- usłyszałem jej cichy głos. Podniosłem się na równe nogi i podszedłem do niej.

- Czesc kochanie...Nic nie mów, musisz odpoczywać...- szepnąłem.

- Gdzie...Jestem...?- zapytała. Głaskałem ją po głowie.

- W klinice. Ale spokojnie. Odpoczywaj - mówiłem. Patrzyła na mnie i wiedziałem, że wie. Czuła to.

- Proszę...powiedz, że to sen...Że jest wszystko dobrze...- szepnęła. Po policzkach spływały jej łzy. Widząc to, serce zaczynało mi pękać. Nie chciałem by cierpiała - Powiedz to...Proszę...

- Aniołku...musisz być silna dla niej - powiedziałem i położyłem rękę na jej  brzuchu.

- To ona? Dziewczynka? - zapytała. Uśmiechnąłem sie przez łzy.

- Tak, będziemy mieć córeczkę. I będzie taka piękna, madra i silna jak ty kochanie - oznajmiłem. Pocałowałem ja delikatnie - Proszę Amy, odpoczywaj...

- William..On nam zabrał jedno szczęście...Musi za to zapłacić...- po tych słowach, Amy zamknęła oczy i po chwili już spala. Patrzyłem na nią i nie mogłem uwierzyć, że jest taka krucha i jednocześnie taka silna. Wiedziałem, że da radę. Dla niej. Teraz to trzymało ją przy życiu. Walka o nowe życie.

Tydzień później.
Dalej przebywałam w szpitalu. Chodziłam na wizyty do psychologa. Z początku wcale nie chciałam, ale Nora nalegała. Lekarz mówił, że radzę sobie ze stratą dziecka dobrze. Zapewne moja córeczka trzymała mnie przy zdrowych zmysłach. Mimo bolu jaki w sobie nosiłam, musiałam być silna. Właśnie dla niej. Ciaza dalej była zagrożona. Ale mogłam już wstawać i powoli spacerować. William bywał u mnie codziennie. I każdego dnia, przepraszał mnie za to co się stało. Nie czułam, że to jego wina. Wiedziałam, że to Carl stoi za śmiercią mojego dziecka. Ale cieszyła mnie świadomość, że siedzi od tygodnia w areszcie.

- Jak się dzisiaj czujesz? - zapytała Nora.

- Wariuje już tu. Chcę wrócić do domu...- powiedziałam - Mała jest na tyle silna, że mogłybyśmy już wyjsc...

- A co powiedział lekarz?

- Dzisiaj mi powie kiedy wychodzimy. Liczę, że jutro...Nie chce spedzac tu kolejnego dnia...Tęsknię za Hellen, Ben'em i Sofi...Nawet za pracą tesknie - mówiłam.

- O tym to już musisz zapomnieć. William przydzielił na twoje miejsce tymczasowo Jenny - powiedziała. Westchnęłam, gdy zdałam sobie sprawę, że nawet jeżeli wyjdę, będę musiała się oszczędzać.

- Nora...A co z tobą i...No wiesz...- zaczęłam. Spojrzała na mnie z niezadowolona mina. Dobrze wiedziałam, że nie będzie chętna by o tym rozmawiać.

- A ty dalej swoje...Amy to zamknięty temat.  Naprawdę. Proszę, nie pytaj już więcej o to, dobrze? - kiwnęłam głową. Chociaż nie rozumiałam dlaczego tak się przed tym broni. Liczyłam, że zbliża się do siebie i jakoś uporają z tym. Jednak byłam w błędzie.
Siedziałam sama w sali. Patrzyłam w okno i zastanawiałam się, jakie byłoby moje stracone maleństwo? Może miałoby moje oczy...I charakter William'a...? Po policzkach spływały mi łzy. Przepraszam cię maluszku...Nie ochroniłam cię...Boże...Co ze mnie za matka...W myslach obwiniałam również siebie. Czułam, że byłam słaba. Jednego dnia miałam wszystko, by również w jednym dniu stracić większą część wszystkiego. Chcialam cofnąć czas. Nie podeszla bym wtedy do nich...Nie upadłabym...A ono by dalej żyło..We mnie. Jak można opisać to co czułam? Nie da się tego opisać. Wiedziałam jedynie, że muszę być silna dla niej. Moja mała kruszynka, która miała więcej szczęścia. Błądząc myślami, zrozumiałam znaczenie moich snów. Ktos, gdzieś dawał mi do zrozumienia, że coś złego się wydarzy. I tak się stało.
William naprawdę cholernie się starał. Zadbał o to, by ktoś zawsze był ze mną w szpitalu. A to Nora, a to Sofi z Ben'em...Był nawet mój tata. Byłam mu naprawdę wdzięczna, za to jakim człowiekiem się stał.

- Kochanie? - usłyszałam głos za swoimi plecami.

- William! Nareszcie jesteś! Gdzie byłeś? - zapytałam. Podszedł do mnie i usiadł obok. Widząc moje łzy, złapał mnie za rękę.

- Na policji. Wnieśli pozew przeciwko Carl'owi...Za nieumyślne spowodowanie śmierci naszego dziecka...I za usiłowanie pobicia mnie...Amy, on wreszcie za to zapłaci - powiedział. Wybuchłam płaczem. Spadł mi kamień z serca. Wiedziałam, że to właśnie na to tak długo czekałam. Na wiadomość, że ten człowiek odpowie za grzechy. Siedzieliśmy w milczeniu. Jedyne co wypełniało wnętrze szpitalnego pokoju, to mój placz.

Wyszłam ze szpitala po dwóch kolejnych dniach. Z jednej strony bardzo chciałam wrócić do domu, ale z drugiej bylo mi ciężko...Wizyty u psychologa bardzo mi pomogły. Doktor Finch wyjaśniła mi, że strata dziecka, nie skreśla niczego w naszym życiu. I przekonywała mnie, że w żadnym wypadku nie mogę się o to obwiniać. Starałam sie właśnie tak myśleć.
Musiałam się sporo oszczędzać. Ciąża nadal była zagrożona. 
William spedzał ze mna każdą możliwą chwile. Gdy tylko wylatywał do Paryża, delegował do mnie swoja mamę, Sofi lub Nore. Bylam pod stałą opieka najblizszych. Chwilami potrzebowałam odpoczynku od ich towarzystwa. Każdy ciągle próbował przy mnie nie wspominać o Carl'u i moim utraconym dziecku.

- Nora, możesz przestać?! - warknelam.

- Słucham? Nie rozumiem...

- Pieprzysz ciągle o tym jak muszę się oszczędzać, wierzyć w dalsze zycie, być silna dla małej ale ani razu nie zapytalas, jak naprawdę się czuję. Kurwa, ja straciłam dziecko! Nie zachowujcie się tak, jakby go wcale nie było! - krzyknęłam. Byłam naprawdę zła. Nora patrzyła na mnie swoimi niebieskimi oczami. Zszokowałam ją. Ale nie było mi szczególnie przykro, że krzyczałam. Nie miałam innego wyjścia.

- Ja...Amy...Nie myślałam..

- Właśnie! Nie myślałaś. Nikt z was nie myśli. A ja naprawdę cholernie cierpię i mimo, że wiem, że muszę byc silna i opanowana, nie chce zapominać! Zrozum to...- mój głos już prosił by zrozumiała przez co przechodzę. Wstałam i podeszłam do okna. Trzymałam się za , już widoczny brzuch - Jest mi ciężko Nora...Kocham ją całym sercem...Ale nie mogę pogodzić się z tym, że została sama...Bez siostry...Że Carl, nam ją zabrał. Przyszedł i zabrał..Jak coś swojego. Chcę zeby zgnił w więzieniu. O niczym innym nie marzę. Musi za to zapłacić...- mówiłam przez łzy. Nora siedziała w milczeniu. Obserwowała mnie - Nora, jestem zmęczona. Położę się. Proszę nie mów nic William'owi jak wróci - dodałam i poszłam do sypialni.
Usiadłam na brzegu łóżka. Nie płakałam już od kilku dni. Nie miałam sił. Z nocnej szafki wyjęłam zdjęcie USG. Widniały na nim dwie fasolki. Dotykałam palcami mniejszego maluszka.

- Nigdy cię nie poznam maluszku...Ale tęsknię całą sobą...- szeptałam. Położyłam się, trzymając w dłoniach USG. Zasnęłam.
Nie wiem jak długo spałam ale obudziłam się i zobaczyłam, że za oknem zaczynało się ściemniać. Wstałam i wyszłam z sypialni. Usłyszałam głos William'a. Rozmawiał przez telefon. Zeszłam do salonu. Siedział na kanapie. Jego widok zawsze sprawiał, że czułam szczęście i spokój. Potrzebowałam go. Gdy mnie zobaczył uśmiechnął się i pożegnał z rozmówca.

- Czesć skarbie - powiedział i wstał z kapany. Podszedł do mnie, odgarnal mi włosy za ucho i czule pocałował w czoło - Jak się dzisiaj czujesz?

- Dziękuję, dobrze. William mam prośbę..- zaczęłam niepewnie. Patrzył na mnie skupiony - Chciałabym uzyskać pozwolenie na widzenie....Z Carl'em...- zacisnął pięści.

- Po co? - zapytał spokojnie.

- Proszę...Muszę mu spojrzeć w oczy...- mówiłam. Naprawdę tego potrzebowałam. Chciałam raz na zawsze to wszystko zakończyć.

- Amy, nie możesz narażać się na stres..Nie teraz - oznajmil. Odwrócił się do mnie tyłem i wrócił na kanapę.

- Rozmawiałam z lekarzem, powiedział, że mogę tam jechać. Mówił, że jestem gotowa. Proszę Will...
Milczał a wzrok mial utkwiony w dywanie. Czekałam na odpowiedź, jak na ścięcie głowy. Nie chciałam robić czegoś za jego plecami. Doprowadziłoby to do kolejnej kłótni między nami. Podniósł wzrok i patrzył teraz na mnie. Lustrował mnie cala. Czułam jak przenika mnie na wylot. Robił tak zawsze.

- Pod jednym warunkiem - powiedzial nagle.

- Jakim?

- Pojadę tam z tobą - już chciałam zaprzeczyć, ale on był szybszy - Nawet nie próbuj! W przeciwnym wypadku, wybij to sobie z głowy.
Wywróciłam oczami a usta wykrzywiłam w dziecięcy grymas. No cóż, ważne że się zgodził. Podeszłam do niego i przytuliłam się. Byłam z nim prze szczęśliwa. Mimo bólu jaki we mnie tkwił, mimo tego przez co przeszliśmy przez ostatnie półtorej roku, byłam szczęśliwa. On był dla mnie wszystkim. Moim porankiem i nocą. Był wszystkim czego potrzebowałam. Miałam stworzyć z nim rodzinę. Byliśmy jak jedność. Razem ciężko, osobno jeszcze gorzej. Dziękowałam losowi, że postawił mi William'a na drodze.
Nazajutrz Will postarał się o widzenie z Carl'em. Czekaliśmy razem w pokoju widzeń. Inaczej to sobie wyobrażałam. Myślałam, że będzie nas dzielic jakaś szyba a rozmawiać będziemy przez telefon. Tymczasem siedziałam w ładnym pokoju. Z dużym stolem, fotelami. Miało to sprawić, że skazany i rodzina, czują się tu jak w domu...
Nagle drzwi się otworzyły i do środka wszedł Carl w asyście dwóch policjantów. Usiadł na przeciwko nas. Nie spuszczał ze mnie wzroku. Wyglądał jak zawsze, nieskazitelnie dobrze.

- Witam Amy - powiedział. Serce podeszło mi do gardła. Gdybym miała nóż wbilabym mu go w serce.

- Bez zbędnych czułości - rzucił William. Carl przeniósł swój wzrok na niego. Uśmiechnął się z pogardą.

- Syn..Mój syn...Ah przepraszam, bękart. Tak powinienem cię nazwać - powiedział - Jak mniemam, ty chciałaś się spotkać - patrzył już na mnie.

- Tak ja - mój głos drżał. Nie ze strachu ale z nerwów. Ten człowiek zniszczył we mnie życie - Zrobiłeś to. Zabiłeś moje dziecko - dodałam. Nawet nie mrugnął. Nie zareagował. Zupełnie nic.

- Tak. Masz rację. Zrobiłem to. Z pomocą tego młodzieńca - oznajmił. William aż cały się gotował. Trzymałam rękę na jego kolanie, dając mu znać żeby przestał.

- Jesteś z siebie zadowolony? - zapytałam.

- Nie. Oczywiście, że nie. Niemniej jednak, ostrzegałem William'a, że może się to źle skończyć. Nie chciałem byś ty pokutowała za jego błędy, ale jesteś przy nim. Nie miałem wyboru. To on zniszczył mi wszystko co miałem. Ja naprawdę kochałem Layle. A on przyszedł i rozkochał ja w sobie, po czym doprowadził do jej śmierci. Amy życie bywa okrutne. Szczególnie przy mężczyznach z rodziny Blayk. Przekonałaś się o tym. Twoje życie z nim - spojrzał na Willa - nie będzie usłane różami. Jeszcze wspomnisz moje słowa.

- Panie Blayk, mam nadzieję, że zgnije pan w więzieniu - oznajmiłam ze łzami w oczach. Wstałam od stołu i wyszłam z pokoju. William ruszył za mną. Gdy tylko wyszłam na świeże powietrze, zaczęłam płakać. Byłam w rozsypce.

- Amy..

- Zostaw mnie! - krzyknęłam. Ruszyłam przed siebie, chciałam na moment zostać sama. A co jeżeli Carl ma rację...I nigdy nie będę żyć spokojnie..? Mam narażać moją córeczkę na takie życie? W strachu? Moje myśli krążyły w okol słów Carl'a. Szłam chodnikiem i płakałam. Zostawiłam pod więzieniem William'a. Dlaczego? Ze strachu..Tak, ze strachu. Gdzieś w połowie spaceru jaki sobie urządziłam, złapałam taksówkę. Poprosiłam miłego pana, by zawiózł mnie do Light Caffee. Potrzebowałam rozmowy z Sofi.

- Mróweczko! Dzień dobry - zawołała, gdy tylko przekroczyłam próg kawiarni - Daj całusa dzie..Płakałaś? Co się stało? - zasypała mnie pytaniami, a ja dalej płakałam. Cholerna ciąża. Odczuwałam za dużo i to za mocno. Usiadłam przy swoim ulubionym stoliku w rogu. Sofi podała mi szklankę z wodą. Czekała aż zacznę.

- Sofi ja...Boję się...- zaczęłam - Jeżeli tak już będzie zawsze? Jeżeli zawsze będę żyła w strachu...I moje dziecko...W tym strachu ze mną...- mówiłam bez ładu. Sofi uważnie słuchała wszystkiego co mówiłam.

- Ale kochasz William'a? - zapytała

- Oczywiście! Jest moim tlenem..Moim sercem...Wszystkim!

- Więc w czym problem Amy? - sama chciałabym to wiedzieć.

- Może nie powinnam przyjmować tych oświadczyn? - patrzyłam na piękny srebrny pierścionek, wysadzany jakimiś za pewne drogimi kamieniami. Sofi złapała mnie za rękę.

- Kochanie, dobrze zrobiłaś. Kochacie się. Spodziewacie się dziecka. Zaręczyny, to dobry krok. Budujecie rodzinę. I to od was zależy jak będzie wyglądała. Możecie stworzyć dom pełen miłości i szczęścia, daleki od strachu i bolu. Wszystko jest w waszych rękach - powiedziała. Umiała otworzyć mi oczy. Miała rację. Podziękowałam jej za wszystko i wyszłam z Light Caffee. Musiałam szybko wrócić do domu. Do William'a.


















***

Przepraszam Was za tak długą nieobecność. Mam mnóstwo pracy i nie miałam kiedy napisać rozdziału. Wielkimi krokami zbliżamy się do finału...prawdopodobnie napisze tylko jeden rozdział, plus mały epilog. 

Miłego dnia, buziaki :* :). 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro