Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2

Naukowiec leżał na mięciutkiej jak puch, ciemnozielonej trawie. Odczuwał nieprzyjemne łomotanie w głowie, co strasznie go dezorientowało. Co się stało dokładniej? Dlaczego był na dworze? Gdzie jego dom? Tak wiele pytań, a tak mało odpowiedzi. Jako naukowiec chciał dążyć do odpowiedzi na pytania, jakie sobie postawił.

Ból ustał z upływem czasu, dlatego usiadł a zimną dłonią przejechał po swojej bujnej, kruczoczarnej czuprynie. Rozejrzał się po okolicy, wszystko wyglądało dość przyjemnie. Wysokie kasztanowce z liśćmi w kolorach tęczy pięknie tańczyły na delikatnym wietrze. Jego włosy zaczęły delikatnie się kołysać. Wziął głęboki oddech i wstał. Stał przed nim ten sam mężczyzna, co był w jego mieszkaniu.

— Radze ci się zaopatrzyć w materiały do rozpalenia ognia... Noce bywają niebezpieczne — wypowiedział się.

Nie zdążył jakkolwiek zareagować, a zniknął w kłębie dymu, którego często używają iluzjoniści, magicy by ukazać swoje zniknięcie. Było to w tym momencie dość mroczne i niepokojące. Zaczął kojarzyć fakty, to jak zaślepiony chciwością zaufał obcemu facetowi. Momentalnie ściągnął z lewej ręki czarną rękawice długą aż do łokci, nie miała palców. Było to jego pamiątka, którą dostał od dziadka, gdy był młodym dzieckiem z pasją. Pod ciemnym materiałem znajdowała się krwawiąca rana, wypuścił ciężko powietrze z płuc. Dotarło do niego co najlepszego zrobił. Wlepiał swoje ciemnoczekoladowe oczy w ciecz, która już powoli przestawała kapać.

— Dlaczego mu zaufałem... Przecież obiecałem sobie, że nie zaufam już nikomu! Dlaczego tak trudno dotrzymać mi słowa, co?! — z nutą rozpaczy w głosie wydarł się.

Po tym wszystkim co przeżył, obiecał sobie, że nie zaufa już nikomu i co? Zaufał jakiemuś Maxwellowi, który niewiadomo jak dotarł do jego rozklekotanego domu. Teraz, już po minionym fakcie zastanawiał się, dlaczego potrzebował takich wymyślnych rzeczy. Przykładowo, musiał użyć swojej krwi, różnego rodzaju stopów metali, a nawet jakąś miksturę chemiczną. Jak poprzednie przedmioty miały jakikolwiek sens, to nie miał jednak pojęcia po co były mu potrzebne szczury. Zaczął jednak martwić się możliwością dostania poważnego zakażenia i wyruszył w poszukiwaniu jakiegoś jeziorka, stawku czy rzeki, z nadzieją, że nie będzie to brudna woda.

Minęło parę chwil, a znajdował się już w świerkowym lesie. Wszędzie otaczały go te potężne rośliny, a ich cudowna woń unosiła się na każdym kroku. Naukowcowi automatycznie skojarzyło się to ze ścieżką, prowadzącą do jego domowego zacisza. Pod drzewami, a nawet obok niego rosły gdzieniegdzie różnokolorowe kwiaty, na przykład róże, bratki i stokrotki, oczywiście tych pięknych roślin było o wiele więcej, jednak tylko tyle Wilson potrafił odróżnić od zwykłych, żółtych mleczy. Mówiąc w skrócie, nie miał bladego pojęcia o kwiatach, więc na pewno nie jest w stanie odróżnić mleczy od mniszków lekarskich. Motyli też było tu dość sporo, ich przepiękna barwa nadawała wdzięk całej tej okolicy. Oczywiście nie odbyłoby tu bez pszczół, które latały z kwiatka na kwiatek, zbierając pyłek do stworzenia słodkiego, płynnego miodu. Po wyjściu z lasku można było dostrzec różne krzewy jagodowe, które już straciły niektóre listki. Nagle zauważył mały strumyczek wody, czym prędzej udał się tam zachowując niemało ostrożności. Był pewien, że tam gdzie jest woda, mogą znajdować się różne zwierzęta, mogące nie mieć przyjacielskiego nastawienia dla naszego głównego bohatera. Na szczęście nikogo aktualnie nie było, więc mężczyzna przykucnął przy pobliskim kamieniu i zaczął przemywać już zaschniętą krew. Z obojętną twarzą spojrzał na to, wszystko. Nie miał bladego pojęcia jak wrócić do domu. Obawiał się też, że jest tu jedynym człowiekiem, wtedy byłoby naprawdę ciężko nie zostać szaleńcem, za którego go uważali.

Nim wstał napił się jeszcze, ponieważ poczuł pragnienie w przełyku. Założył rękawicę i oddalił się po chwili i zajął zbieractwem. Zaczął podnosić wszystko co stanęło mu na drodze: ostre krzemienie, patyki, kępki suchej trawy, jedzenie typu jagody i marchewki. Miał tylko obawy co do jagódek, były ciemnego odcienia, jak borówki, a co jeszcze jest myląco podobne kolorystycznie do nich? Wilcze jagody, dlatego obawiał się, że mogą być niejadalne, a ze swoim szczęściem miał tylko czterdzieści procent na przeżycie. Nie pozostało mu nic prócz zdania się na los, by okazało się, że ów jagody są tu rzadkością jak ilość ludzi pamiętająca o jego urodzinach.

Słońce było bliżej zachodu, niżeli wschodu. Oznaczało to, że coraz bliżej nocy, o której tak mocno przestrzegał Maxwell. Sprężył się ze zbieractwem. Po chwili wpadł na genialny w swojej prostocie pomysł. Postanowił połączyć patyk z ostrym kawałkiem krzemienia. W ten sposób powstała pierwsza prymitywna siekiera, jaką zrobił. Wyglądała dziwnie, daleko było jej do perfekcji, ale z braku lepszych rzeczy, to musiało wystarczyć. Mężczyzna był z siebie dumny, chciał jakoś sobie tym podwyższyć samoocenę, aby nie zwariować, co i tak nie było do uniknięcia.

Zaczął ścinać wysokie, potężne świerki z raczej grubą korą. Pierwsze, drugie i trzecie drzewo upadło na ziemię z hukiem. Niedługo potem naukowiec miał już kilka dobrych bel drewna. Teraz czekało go najtrudniejsze zadanie, mianowicie rozpalenie ogniska. Nie umiał tego robić, no nie musiał. Był naukowcem, więc tej umiejętności nigdy nie zdobył, nie chciał, nie potrzebował.

Mężczyzna próbował rozniecić ogień. Niestety kilka razy uderzył się krzemieniem w palec. Syknął z bólu za każdym razem, ale był wytrwały i dalej próbował wytworzyć ogień. Otarł kropelki potu z czoła, bo przecież rozpalenie ognia jest tak męczące jak maraton sportowy. Na szczęście niedługo potem widniało przed nim widniał piękny żar. Rozsiadł się wygodnie na drewnianym pieńku, zaczął piec wcześniej zebrane owoce. Słońce zaszło całkowicie. Wilson poczuł apetyczną woń pieczonej marchewki i jagód. Wziął głęboki wdech, a po jego twarzy przemknął delikatny uśmiech. Nareszcie skosztował swojej kuchni, co prawda kucharzem nie był najlepszym, ale to wyszło znakomicie. Było to niczym rozkosz dla jego kubków smakowych, z czego się bardzo uradował. Skoro ma tu walczyć o przetrwanie, to niech chociaż jedzenie ma dobre, prawda?

Czerń przyćmiła cały krajobraz. Nawet księżyc nie był w stanie oświecić terenu. Jedyne co go ratowało od pochłonięcia od mroku, to ognisko. Co jakiś czas słyszał ciche, syczące szepty. Przełknął ciężko ślinę, wstyd mu było przyznać - bał się. Wiedział, że pewnie wszystko go tu będzie chciało zgładzić. Wilson rozmyślając o tym wszystkim, dołożył do żaru trochę wysuszonej trawy i kłodę drewna. Nim się obejrzał, objęło go zmęczenie, jak matka swoje dziecko.

Słońce wychodziło zza horyzontu, promienie były ciepłe i delikatnie. Dlatego naukowiec miał taką słodką minę, gdy ów promyki gładziły go po twarzy. Co prawda, poruczał coś tam pod nosem, że jeszcze pięć minut, ale po chwili stał już na własnych, słabych nóżkach. Przeciągnął się i ziewną, zakrywając przy tym elegancko usta. Miał nawet malutką jak ziarnko gorczycy nadzieję, że to wszystko było tylko snem, a raczej koszmarem. Był rozczarowany faktem, że to wszystko jest jednak prawdziwe, jak jego włosy. Niby niemożliwe, a jednak realne! Spędził tu dopiero jedną noc, a już tęsknił za swoim łóżkiem, mięciutką poduszką, cieplutką kołderką... Na samo wspomnienie swojego ciepłego domu zrobiło mu się smutno. Nie wiedział, czy kiedykolwiek się wydostanie tego przeklętego miejsca.

Chwycił w dłoń swoje narzędzie, którym wcześniej maltretował niewinne drzewa, wredny morderca. Zgasił ognisko i ruszył przed siebie w nieznane tereny. Po drodze rytmicznie nucił coś pod nosem, a nawet starał się stawiać kroki do rytmu. Często ta melodyjka grała mu w głowie, jednak nie mógł przypomnieć sobie skąd ją zna. Mijał po drodze różne łąki i lasy. Zatrzymał się przy lasach liściastych, drzewach, które widział na początku. Było tu tak kolorowo! Liście w różnych odcieniach żółci czerwieni, pomarańczy i brązu przeplatały się praktycznie wszędzie. Wyglądało tu jak w pięknej bajce ze szczęśliwym zakończeniem, którego pewnie on nie doświadczy.

Westchnął, a na jego twarzy zagościł delikatny, nostalgiczny uśmiech. Przypomniało mu się beztroskie dzieciństwo, gdy razem ze swoją mamą chodził do parku i zbierał wszystko, co było związane z jesienią. Liście, kasztany, żołędzie, suche gałązki leżące na ziemi, a to tylko dlatego, żeby zrobić jakiś projekt na biologię. Jego mama była naprawdę spokojną i cierpliwą osobą, która wspierała go we wszystkim. Nigdy w niego nie zwątpiła, nie to co ojciec i reszta rodziny... Tak naprawdę, to dzięki rodzicielce osiągnął cokolwiek. Teraz brakowało mu słów Melissy, gdy mu pomagała w największych kryzysach jego życia. Jednak musiał teraz sam sobie radzić.

— Ciekawe jak u niej i jak się czuje...

Po pewnym czasie przestał wspominać stare czasy, gdyż zauważył kamienną ścieżkę prowadzącą daleko przed siebie. Ze względu, że nie miał nic do stracenia, to mógł nią iść. Po długiej wędrówce mijał mnóstwo drzew, bo w końcu, był w lesie, krzaków owocowych, których owoce zbierał po drodze oraz wiele innych rzeczy, ale to nie było aż tak ważne. Około południa Wilson doszedł do krańca ścieżki. Postanowił się rozejrzeć. Oprócz drzew z kolorowymi liśćmi Kępków suchej trawy i większej ilości krzaczków znajdowały się ... Domki? Tak, domki. I to wysokie, wykonane z desek z jednym, okrągłym oknem i bodajże drewnianym, delikatnie wykrzywionym dachem. Na środku widniały również drzwi. Naukowiec podszedł bliżej, gdy nagle poczuł coś na swoim karku. Obrócił się a jego brązowe jak kakao oczy, zauważyły dziwnego świnio-człeka. Woń jego odoru pewnie unosił się wszędzie. Świnia o postawie dorosłego człowieka była nieco zgarbiona. Miała pełno owłosienia na kończynach górnych i dolnych. Na szczęście wokół bioder miało przełożoną spódniczkę do kolan wykonanej z trawy. Pomińmy fakt, że ten tubylec ledwo by się pomieścił w takim małym domku...

— Za blisko! To moja przestrzeń! — zapytał tubylec, jego głos był dość... chrumkowaty.

— Przepraszam pana najmocniej, nie mam złych zamiarów, a raczej przybywam w pokoju...

Trochę był oszołomiony faktem, że ów świnia mówi w jego języku. Istota przypatrzyła mu się uważniej, przekręciło głowę w bok, a z jego nozdrzy głośno wyleciał oddech.

— Przyjaciel? — oczka świnio — człeka słodko lśniły — Czy wróg? — zrobił groźną minę.

— Jak n-najbardziej, przyjaciel — z trudem zapanował nad drżącym głosem.

Wolał nie mieć wrogich relacji z tutejszymi mieszkańcami. Świnio-człek w odpowiedzi prychnął i odszedł. Strasznie to pogwałciło uczucia Wilsona. Uznał to za zniewagę i brak poszanowania dla jego osoby. Już nawet zapomniał o pokojowym nastawieniu. NIKT bezkarnie nie będzie traktować go jak ścierkę do brudnej nawierzchni publicznych toalet! Zmrużył oczy, już miał ruszyć naprzód, ale gdzieś jego podświadomość zawołała ,,Przestań, on jest od ciebie wyższy i silniejszy!''. Dlatego tylko mruknął niemiłe słowa pod nosem.

Pozostało mu tylko okraść wioskę z marchewek i ruszył w dalszą wyprawę. Kierował go jeden cel – przeżyć.

~•~•~•~•
Woah. Napisałam ten rozdział 14 dni temu przed obozem xD
Zapomniałam jednak o nim i nieopublikowalam;;


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro