Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

część pierwsza: trawa

Dziurawą asfaltową drogą można było dojechać do małej wsi bez nazwy. Było tu takich setki, oddalonych od siebie o kilka kilometrów. Z lotu ptaka wyglądały jak gromady ziaren rzucone w ziemię to tu – to tam. Co najważniejsze, wszystkie trzymały się nurtu wijącej się jak strumień górskiej drogi, która pozostawała jedyną łącznością z resztą świata. Bo tutaj, w sercu dzikiego płaskowyżu, nie było niczego.

Tylko te łąki, droga i niebo. Jeszcze drewniane chaty z załatanymi dziurami w dachu, szopy, przybudówki, zagrody, krzywe płoty, a także stada owiec oraz kilka psów kładących pyski na krawędzi popękanego asfaltu. Zwierzęta te przymykały znudzone powieki odganiając  się co jakiś czas od much wędrujących po ich zadach.

W tej ogromnej zielonej przestrzeni siedział młody chłopak o spokojnych oczach i włosach splecionych w warkocze. Obserwował z niewielkiego wzniesienia stado owiec. Ktoś mógł pomyśleć, że zajmuje się pilnowaniem zwierząt, jednak Yangir – bo tak go nazwano w chwili narodzin – siedział tam jak co dzień i grał na harmonijce. Nie przejmował się pracą ani nauką. Był prostym chłopakiem, zbyt chorowitym na pracę fizyczną, ale także niewystarczająco bystrym, aby wysłano go do szkoły w mieście. Sam zresztą bałby się trafić w obce miejsce sam. Pomagał więc czasem matce i siostrom w zajmowaniu się gospodarstwem, a gdy wyczerpał już cierpliwość dziewczyn, które „mogły to zrobić lepiej", zostawał wyganiany na zewnątrz.

– Weź idź, synek, i popatrz, jak Altan pilnuje owiec. Jak zaczniesz zdrowieć, to mu będziesz pomagał. No idźże, bo z dziewczynami lepiej się tymi bulwami pozajmujemy. – Tak mu powiedziała matka dzisiejszego ranka, trzepiąc go raz po raz szmatą.

Opuścił więc izbę i ciepło bijące z kamiennego pieca, by zapuścić się w niekończące się łąki poruszane przez wiatr. Zanurzał się po kolana w oceanie trawy, a do nozdrzy trafiał mokry zapach błota i zwierząt. Siadał zwykle na jakimś wzniesieniu, gdzie miał dobry widok na drogę przecinającą te odludzie jak piorun przecina niebo w burzową noc. Malutkie dróżki wysypane kamieniami prowadziły nie więcej niż kilkaset metrów na boki, do położonych dalej od drogi budynków.

Yangir wypatrywał samochodów. To jedyne, co nowego mógł zaznać w tej stojącej w miejscu krainie. Niestety większość pojazdów należała do mieszkańców pobliskich wsi. Samochody dostawcze kopcące spalinami z rdzewiejącymi zderzakami oraz pozbawione tablic rejestracyjnych były na drodze głównymi bywalcami. Rzadziej Yangir obserwował samochód terenowy, czy ciężarówkę, pędzące do jakiegoś ciekawszego miejsca, zaznaczonego zapewne wyraźną kropką na mapie z ładną nazwą zapisaną obok.

Przesiadywał dziś już kolejną godzinę pod niebem pokrytym firanami chmur. Patrzył w górę tylko, gdy zostawał sam. W towarzystwie jego oczy odmawiały odklejenia się od czubków butów. Dlatego teraz podziwiał rozciągającą się ponad nim przestrzeń, zupełnie jakby uczestniczył w dedykowanym spektaklu.

Wiedział, że nadchodziła pora kolacji, kiedy zaczynał się robić głodny. Zapewne dostanie dziś kaszę z mlekiem. Matka zawsze gotowała cały gar na wieczór, żeby każde z jej czworga dzieci poszło spać z pełnym żołądkiem. Altan, w zasadzie już dorosły, przejął obowiązki ojca, lecz przecież dziecko dla matki zawsze będzie dzieckiem. Bajarma, druga najstarsza, szczyciła się tytułem głównej pomocnicy matki. Można powiedzieć, że starała się o tytuł gospodyni. Z kolei trochę młodsza Bajgalma grała rolę niepokornej, ale to chyba dlatego, że całą łagodność zachowywała dla młodszego brata. Yangir urodził się ostatni. Tylko dwa lata po Bajgalmie, lecz różnica wydawała się większa, jakby dzieliła ich przepaść. Patrząc na dorastającego chłopca można było pomyśleć, że wciąż chodził po tym świecie tylko z powodu niewyjaśnionego aktu litości niebios. Ani nie wyglądał, ani nie był przystosowany do funkcjonowania w prawdziwym życiu. Ledwo odnajdował się we własnych marzeniach.

– Gdzie się szwędałeś, Yangir? Nie zachodź za daleko, bo jak się zakopiesz w błocie, to cię nie usłyszymy – odezwała się Bajarma, gdy tylko jej brat przekroczył próg chaty.

– Właśnie! Jak przy owcach byłem, to po kolana mnie wessało. Wiosenne deszcze robią z pastwisk bajoro – dodał Altan mocnym głosem. Od razu było słychać, że to on sprawuje władzę w tym domu. Był najstarszym mężczyzną po tym, jak ojciec zginął w polu od pioruna.

– Wszystko jest dobrze. Zważam na siebie – odparł pokornie Yangir. Gdy pochylał głowę, cienki warkocz wyślizgnął się zza ucha.

– Następnym razem zostań obok chaty. Przecie tu też widok ciekawy. A popatrzysz se, jak auta szybko jeżdżą – powiedziała mu wesoło Bajarma, układając jego warkoczyk z powrotem na miejsce.

– Ale tam też wszystko widać...

– Mówię ci, Yangir, jest niebezpiecznie. Jak się nieco osuszy, to cię wyprowadzę w pole. Popilnujesz ze mną owiec, co? – Altan poklepał młodszego brata po ramieniu, aż ten ostatni zgiął się w pół.

Wreszcie przyznał najstarszemu rację i nabrał sobie miskę kaszy z gara. Gdy zaczął się nią zajadać jeszcze na stojąco, poczuł jak wypełnia go przyjemne ciepło począwszy od żołądka. Po kolacji zasiadł z siostrami przy kominku, aby obserwować ich zwinne dłonie, jak wywijały drutami, spod których wyrastały swetry i szale. Większość z tych wyrobów Altan zwoził do hurtowni i dostawał za nie trochę pieniędzy. A co zostało lub nie wyszło według szablonu, zakładali zimą na siebie, żeby nie pomarznąć. Coś też czasem udawało im się wymienić w pobliskich wsiach za mąkę lub oliwę.

– Yangir, gdzie ta twoja fujarka? – Bajgalma nagle przerwała robienie na drutach i wbiła wzrok w brata. Chłopak aż podskoczył zdziwiony nagłym zainteresowaniem jego osobą.

– Aaa... Harmonijka. – Sięgnął do kieszeni w kamizelce, gdzie zawsze trzymał instrument. Tata mu go złożył, gdy był jeszcze malutki. Uczył go grać, a później pomógł wyryć na deseczce wzory razem z inicjałem.

Chyba nie było nikogo poza ojcem, kto tak bardzo uwierzył w jego możliwości.

– No harbijka, tak! – Bajgalma pokiwała głową ochoczo. – Pograsz nam coś na niej? Widziałam jak grasz w polu.

Yangir uśmiechnął się szeroko i nawet jego lica poróżowiały. Od razu wydał się zdrowszy.

Chatę wypełniło urocze skrzypienie harmonijki. Piosenka była raczej wolna, a chłopak przeciągał nuty, wprawiając słuchaczki w zadumę. Ogień w kominku podłapał wygrywany rytm, to zginał się w pół, to wydłużał się lub buchał mocniej. Dziewczyny zaczęły bujać się i pogwizdywać, wyraźnie zadowolone z występu.

Właśnie trwała jedna z chwil, w których wyjątkowo Yangir nie zadawał sobie pytania o sens swojego istnienia. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro