Marihuana
Marcel wrócił do domu parę minut przed dwudziestą trzecią. Był potargany, dziwnie wyciszony. Usiadł na kanapie i patrzył na nas bez słowa.
Jego zachowanie wydało mi się co najmniej dziwne. Postanowiłem przyjrzeć mu się z bliska toteż spocząłem bezpośrednio obok niego.
- O której się wraca do domu? - zwróciłem się do niego.
Chłopak miał suche usta, mętne oczy i powiększone źrenice. Brał jakieś substancje psychoaktywne. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
- No jestem - odpowiedział.
- No, ja widzę, że jesteś. Pytam, dlaczego tak późno!
- Późno? - zdziwił się.
- Marcel, co z tobą? - odezwała się Lusia.
Chłopak wzruszył ramionami. Pojąłem, że nie ma sensu z nim rozmawiać. Chwyciłem Marcela za ramię i wspólnie z żoną zaprowadziłem go na górę. Obiecałem sobie, że jutro odbędę z nim poważną rozmowę i dowiem się, co brał i skąd to miał.
Póki co, wybrałem numer do Janka. Spytałem go, czy Amelia jest już w domu i czy wszystko z nią okej. Wyjaśnił, że Melki nie ma, bo pojechała z klasą na dwudniową wycieczkę i, że Marcel spędził wieczór w towarzystwie Oliwera i jakichś kolesi. No to wszystko stało się jasne. Powiedziałem Jankowi o swoich podejrzeniach. Wyraźnie się tym zaniepokoił. Obiecał, że będzie obserwował swojego syna. Umówiliśmy się, że będziemy w kontakcie.
Złość i niepewność towarzyszyły mi przez całą noc. Nie miałem zamiaru czekać na rozmowę z Marcelem do popołudnia następnego dnia, więc z samego rana poszedłem się z nim rozmówić.
Chłopak wyglądał zwyczajnie. Szykował sobie ciuchy do szkoły. Zdziwił się, kiedy zobaczył, że wchodzę do jego pokoju.
- Co tato? - odezwał się do mnie.
- Jak tam? Impreza się wczoraj udała? - spytałem opierając się o zamknięte drzwi.
Oderwał wzrok od szafy i wziął głęboki oddech.
- Nic tylko nauka i nauka... Chyba mam prawo od czasu do czasu się zabawić... - westchnął.
- Co wczoraj brałeś? - spytałem prosto z mostu.
Schylił głowę, zamknął szafę i bez słowa usiadł na łóżku. Takiej reakcji się właśnie spodziewałem. Wiedziałem, że będzie wykręcał się, kłamał ani kombinował.
- Co wczoraj brałeś? - powtórzyłem pytanie.
- Zapaliłem skręta...
- Marihuana? - spytałem.
- Tato, to był tylko jeden skręt.
- Twój pierwszy i ostatni! - krzyknąłem na niego. - Jeszcze raz wrócisz mi do domu upojony tym świństwem, a uwierz mi, Marcel, przetrzepię ci tyłek i nie będę patrzył na to, że masz skończone osiemnaście lat!
Młody zacisnął powieki, nie odezwał się. Schylił głowę tak nisko jak tylko potrafił. Pewnie czekał, kiedy wyjdę z jego pokoju. Nie tak szybko! Nie, nie!
- Zaraz po szkole będziesz mi się meldował w domu! Nie będzie latania do Melki i przesiadywania u niej całymi dniami! Skończyło się!
- Okej... - westchnął.
- Myślałem, że jesteś mądrzejszy, że masz poukładane w głowie. Widać, myliłem się, co do ciebie.
- Bo zapaliłem jednego skręta na próbę?
- Od jednego skręta wszystko się zaczyna! Wiesz, ile młodych osób stoczyło się przez narkotyki?
- Marihuana to nie narkotyk tylko lek.
- Tak uważasz? Ubieraj się! Nie idziesz dzisiaj do szkoły! Zabiorę cię do kliniki od leczenia uzależnień. Pogadasz sobie z młodymi ludźmi i ci powiedzą, czy ich zdaniem marihuana to lek czy narkotyk.
- Bez przesady... - westchnął, ale ja byłem naprawdę wpieniony. Nie miałem zamiaru mu odpuszczać. Tak się składa, że w klinice, o której mowa pracuje sporo moich znajomych. Chętnie ich odwiedzę.
- Za pięć minut chcę cię widzieć na dole!
- No, na pewno... Mam dzisiaj sprawdzian z...
- Nie dyskutuj ze mną! - przerwałem mu. - Powiedziałem coś i zdania nie zmienię.
Marcel popatrzył na mnie z byka. Wyszedłem z jego pokoju, by mógł się w spokoju szykować do wyjazdu. Zszedłem na dół, gdzie Lusia i moje pozostałe dzieciaki jedli śniadanie. Usiadłem przy stole.
- I co? Marcel ci się przyznał do palenia trawy? - odezwał się do mnie Nikodem. Spojrzałem na niego pytająco.
- Skąd wiesz, że Marcel palił trawę? - zwróciłem się do niego. - Wczoraj to nie był pierwszy raz?
- Ja nic nie wiem - rzekł Nikodem. - Po prostu gadałem wczoraj w nocy z Marcelem. Spytałem go, co brał. Powiedział, że trawę i, że ma w bluzie jeszcze jednego skręta, że może mi go dać. No, wziąłem... Spaliłem... Ja wiem, czy aż taki odlot?
Myślałem, że krew mnie zaleje. Z nerwów trzasnąłem ręką w stół, co zdarza mi się naprawdę rzadko, bo z reguły jestem bardzo spokojnym i panującym nad sobą człowiekiem. Wyjątki stanowią sytuację, kiedy to moje dzieci wytrącają mnie z równowagi.
- Spaliłeś skręta?! - wydarłem się.
Franek przestraszył się. Przeniósł się na kolana Danieli. Również Agatka i Jasiu spojrzeli na mnie ze strachem.
- Szymon, uspokój się. Nikodem, nigdy więcej tego nie zrobisz, prawda? - odezwała się Daniela.
- Tak... Nigdy więcej - szepnął mój najstarszy syn. - Przepraszam.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Próbowałem zebrać myśli. Wówczas w salonie pojawił się Marcel. Chłopak odtworzył lodówkę.
- Jest mleko? - zapytał.
Lusia podniosła Franka z kolan i podeszła do Marcela, by pokazać mu, gdzie w tym domu od lat trzyma się mleko.
- Co tu taka cisza? Ktoś kogoś zabił? - odezwał się Marcel. Żartowniś.
- Tata chce zabić Nikusia - szepnęła Agatka.
- Tata nie chce nikogo zabić - odezwałem się. - Marcel, siadaj do stołu, bo za chwilę wyjeżdżamy. Lusia, pojedziesz dzisiaj swoim autem, co? Chcę zabrać naszą dorosłą młodzież na wycieczkę.
Lusia niechętnie pokiwała głową, a kolei Marcel spojrzał na Nikodema, wskazał na niego palcem, po czym wybuchnął śmiechem.
- Nie mów, że przyznałeś się ojcu do tego, że spaliłeś skręta?! - krzyknął trzymając się ze śmiechu za brzuch. Faktycznie, zabawne...
- Marcel, nie jest ci przypadkiem za wesoło? - odezwałem się do niego.
- Nie, skąd! Szok, normalnie. Niko, po co mówiłeś o tym tacie? Przecież wiesz, że ja bym cię nie wydał, bo nie jestem kapusiem, a ty sam na siebie wyrok wydałeś... Nie mogę z ciebie, Niko.
- Dobra, weź stul mordę - odezwał się Nikodem, na co Marcel ponownie parsknął śmiechem.
- To my już może faktycznie zaczniemy się zbierać. Marcel, zaniesiesz plecak Agatki do auta.
- Spoko! - zaśmiał się.
Nikodem wstał od stołu. Poszedł do łazienki. Lusia zaprowadziła maluchów na korytarz.
Małe dzieci - mały kłopot, duże dzieci - duży kłopot. Dopiero zaczynam rozumieć potęgę znaczenia tych słów.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro