Wizytówka
Był późny wieczór. Jasio siedział na dywanie w salonie. Obaj z Frankiem bawili się sportowymi autkami oraz nowozakupioną wyrzutnią HotWells.
Szymon sprawdzał prace klasowe swoich uczniów. Śmiechy Jasia i Frania absolutne mu w tym nie przeszkadzały.
- Kornel Młynarczyk... - rzekł spoglądając na małżonkę. - Trója z plusem... Kornel się załamie... Zawsze brakuje mu do czwórki pół punktu...
- Szymon, daj mu tą czwórkę... Nie bądź taki - odezwała się Daniela.
- Jeszcze raz przeliczę punkty... Dwa, cztery... Półtora... Nie da rady.
- Niedobry jesteś...
- Tata, wpisz Kornelowi czwórkę - rzekł Franek kierując wzrok na ojca. - Kornel umie wszystko ładnie... Ja bym mu dał czwórkę...
- A ja mu dam trzy plus.
- Daj mu dwóję albo pydę - odezwał się Jasiu.
- Pydę? - zdziwił się Szymon. - Jasiu, skąd znasz takie słowa?
- Pyda to nie jest brzydkie słowo - szepnął malec pod nosem.
Wtem rozległ się dzwonek do drzwi. Lusia spojrzała na męża.
- Jeżeli to znowu Marek to chyba się wścieknę - powiedziała.
- Ja otworzę - rzekł Szymon wstając z kanapy.
Mężczyzna poszedł na korytarz. Jasio tymczasem skierował wzrok na mamę.
- Kto to jest Marek? - zapytał.
- To taki pan - odpowiedziała.
- A co to za pan?
- Taki z brodą - odparła wychylając się zza ścianki. - Oczywiście! Marcel! - zawołała, po czym na górę.
Weszła do pokoju syna. Marcel wraz z Melką siedzieli przy biurku. Młodzieniec uczył swoją dziewczynę geometrii.
- Marcel, Marek przyjechał. Jasio już wypytuje się, kto to jest Marek. Proszę w tym momencie pójść na dół, wyjść z Markiem na dwór i spytać go o to, czego od ciebie chce. Załatw to raz a porządnie.
- Mama, powiedz mu, że mnie nie ma.
- Nie! Masz z nim porozmawiać. W tej chwili!
Młodzieniec podniósł się z krzesła. Schodząc na dół po schodach, minął wspinających się na górę bliźniaków.
Marek stał w salonie. Uśmiechnął się na widok swojego syna.
- Pogadamy? - spytał życzliwym głosem.
- Jaki ty jesteś upierdliwy! - odparł Marcel zmierzając w kierunku korytarza. Wyciągnął z szafy swoją kurtkę. Wsunął na nogi sportowe buty, po czym wyszedł na dwór. Marek pośpieszył za nim.
- Czego chcesz ode mnie? Tak trudno zrozumieć, że nie jesteś mi potrzebny do szczęścia? - rzekł młodzieniec wsuwając obydwie ręce do kieszeni kurtki. - Odwal się w końcu ode mnie.
- Marcel, chciałem tylko z tobą pogadać... Jesteś moim jedynym synem...
- Sranie w banie! Po co przyjechałeś?
- Nie planowałem tego - rzekł mężczyzna patrząc Marcelowi w oczy. - Interesy sprowadziły mnie z te strony. Jechałem na spotkanie w klientem. Zobaczyłem znak ZAJEZIERZE. Wrzuciłem wsteczny bieg...
- I to był błąd.
- Nieprawda. Cieszę się, że mogłem cię zobaczyć... Nie jesteś już dziesięcioletnim chłopcem, jakiego znałem. Masz już skończone osiemnaście lat, prawda?
- Mam i co z tego?
- Masz dziewczynę?
- No, mam - westchnął. - Od ośmiu lat...
- Osiem lat chodzisz z tą samą dziewczyną?
Młodzieniec kiwnął głową. Marek uśmiechnął się. Położył rękę na ramieniu syna. Przez chwilę obaj milczeli.
- Marcel, gdybyś czegoś potrzebował... Powiedz, jest coś, o czym marzysz a co jest dla ciebie nieosiągalne?
- Co masz na myśli? - spytał młodzieniec.
- Nie wiem... Pieniądze, auto...
- Dzięki. Na razie mam pełną kasy skarbonkę... Auto też nie jest mi potrzebne... Mam rower, który mi póki co wystarcza.
Marek pokiwał głową z niedowierzaniem. Zdjął rękę z ramienia Marcela. Spojrzał w jego brązowe oczy. Uśmiechnął się.
- Gdybyś kiedyś potrzebował kasy, zadzwoń do mnie albo napisz - rzekł podając synowi swoją wizytówkę.
Wbrew przypuszczeniom Marka, Marcel nie podarł tejże karteczki. Ukrył ją w kieszeni swoich jeansów.
- Kiedy wyjeżdżasz do Holandii? - spytał.
- Jutro rano. I tak nie planowałem zostać w Polsce tak długo.
Młodzieniec przeciągnął się. Spojrzał w gwieździste niebo.
- Zimno - szepnął poraz kolejny wsuwając ręce do kieszeni kurtek.
- No... To będę już jechał... To na razie, Marcel... - rzekł mężczyzna unosząc prawą rękę w górę.
Osiemnastolatek popatrzył na Marka z namysłem. Zacisnąwszy powieki odpowiedział mężczyźnie tym samym gestem. Stojąc nieopodal tarasu patrzył, jak jego biologiczny ojciec wsiada do luksusowego Porche. Samochód wydał charakterystyczny odgłos, po czym wyjechał z podwórka.
Marcel stał jeszcze przez chwilę na tarasie. Poczekał, aż samochód Marka zniknie za zakrętem. Zdziwił się, gdy ujrzał, że otwierają się tarasowe drzwi, a z domu wychodzić Daniela.
Kobieta zbliżyła się do syna. Położyła swoją rękę na jego ramieniu, jak to przed chwilą uczynił Marek.
- Pogadaliście? - spytała.
Chłopiec wzruszył ramionami.
- O czym tu z nim gadać? To dla mnie obcy człowiek, ale żal mi go trochę...
- Nie wyglądał na nieszczęśliwego...
- No, niby nie... Wkurza mnie to, że pojawia się w moim życiu i znika... Jest spoko, a potem coś odwala... Tak było zawsze... Chciałbym, żeby to Szymon był moim prawdziwym ojcem - rzekł zaciskając powieki.
Lusia popatrzyła na syna oczyma pełnymi współczucia. Pogłaskała go po ciemnych, w miarę krótko ściętych włosach.
- Wiesz, że tata bardzo cię kocha - szepnęła.
- Wiem...
- Głowa do góry... Będzie dobrze... Chodź do domu... Melka na ciebie czeka...
Marcel pokiwał głową. Uśmiechnął się do mamy. Chwilę później oboje weszli domu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro