Niedziela
Po dwóch i pół godzinach jazdy autem ucieszyłem się, że w końcu dotarliśmy do Poznania. O dziwo w mieście nie było niewiadomo jakich wielkich korków. Najwięcej nerwów kosztowało mnie znalezienie wolnego miejsca do zaparkowania. Byłem zmuszony zostawić auto przy dworcu kolejowym, jakieś trzysta metrów od kamienicy, w której mieszkali teście. No trudno, przeżyłem wybryki Marcela, narodziny bliźniaków, humory Agaty i Lusi. Jestem silnym człowiekiem. Pięciominutowy spacer z rodziną mnie nie zabije... Muszę sobie to od czasu do czasu powtarzać.
Teście czekali na nas z obiadem. Ucieszyłem się, bo mama Lusi to naprawdę wspaniała kucharka... Nie, żebym sugerował tu jakieś aluzje, ale naprawdę potrafi doprawić każde danie. No, Lusia pod tym kątem jakoś nie wdała się za mamą. Ma za to wiele innych wspaniałych zalet!
Jaki to był pisk, kiedy Agata zobaczyła, że mama ma w domu dwa, rosłe króliki. Jakby wiedziała z w jakim celu babcia trzyma, uśmiech zniknąłby z buzi mojej małej córeczki. Agata, jak to Agata, od razu chciała wziąć królika na ręce. Musiałem ją od tego powstrzymać. Upuściłaby zwierzątko i dopiero by było!
Tak się złożyło, że na obiad podano nam właśnie smażone mięso z królika. Franek jadł aż mu się uszy trzęsły. Marcel przyglądał się podejrzliwie swojemu kawałkowi mięsa. W pewnym momencie palnął się ręką w czoło. To był znak, że domyślił się, co ma na talerzu. Nie zjadł mięsa. Zamiast tego wsunął kopiasty talerz surówki z warzyw. Czasem go nie poznaję...
Teść powoli wraca do zdrowia po zawale. Oczywiście musi się pilnować, ma specjalną dietę i jest pod kontrolą lekarską. Gdyby nie ten zawał, nie wiedziałby nawet, że choruje na nadciśnienie. Mnie też to czeka za dwadzieścia lat?
Kiedy patrzę na moją mamę, czy właśnie na rodziców Lusi, zawsze pojawia się w mojej głowie jedna myśl. Ci ludzie, ci nasi kochani bliscy, są od nas tak naprawdę niewiele starsi, a czas płynie zaskakująco szybko. Za niedługo to ja i Lusia będziemy mieć po te sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat. Jeszcze paręnaście lat temu nie przyszłoby mi do głowy, że za moment skończę czterdziestkę... A prawda jest taka, że te siedem lat zleci jak z bata strzelił i będę miał piątkę z przodu. Starzejesz się, Szymon, starzejesz...
Moje zamyślenie przerwał gwałtowny napad kaszlu Agaty. Siedziała obok mnie, no więc szybko popukałem ją po pleckach.
- Jedz pomału - powiedziałem, gdy się uspokoiła.
Franek po zjedzeniu dwóch kawałków mięsa starannie wytarł swoje tłuste ręce w białą koszulę. Gdyby zrobił tak w domu dostałby strzała w tyłek, ale że byliśmy w gościach to jakoś to przełknąłem.
Po obiedzie Lusia i Agata pomogły mamie w zmywaniu naczyń. Teść kiwnął na mnie głową, no więc poszedłem za nim. Wyciągnął z barku własnej produkcji wino, porzeczkowe konkretnie. Chciał dać kieliszek na spróbę, ale taktownie mu podziękowałem. Znając temperament Lusi i jej stosunek do prowadzenia auta, wolałem nie ryzykować. Opłacało się. Teść niedość, że się na mnie nie obraził to jeszcze dał mi do domu całą butelkę wina. Ucieszyłem się, bo dawno nie uzupełniałem braków w barku. Ostatnio nawet zdarzył się taki incydent, że mieliśmy z Lusią ochotę na lampkę wina, ale musieliśmy obyć się smakiem, bo w barku ćwiartka butelki whiskey i flaszka wódki, nic poza tym.
Po obiedzie była rzecz jasna kawa, a dla dzieci herbata. Teściowa zaszykowała się na nasz przyjazd jak należy. Jasiu, Franek i nasza księżniczka Agatka dostali po torbie słodyczy. Całe szczęście, że ich babcia była na tyle wspaniałomyślna, że nie dała im tego przed obiadem... Uff...
No, na słodyczach się nie skończyło. Jejku, jak przypomnę sobie ten pisk moich dzieci na widok tych olbrzymich paczek ze smakołykami to głowa na nowo zaczyna mnie boleć. Nieistotne. Kiedy dzieciaki dokarmiały swoją próchnicę, ojciec Lusi usiadł w fotelu jak król. Trzymał w ręce dwie identyczne koperty.
- Marcel, Nikodem! Podejdźcie do dziadka. Dziadek chce wam coś powiedzieć - odezwała się teściowa.
No, jak ja to usłyszałem, to już wiedziałem, że chłopaki za moment wzbogacą się o pokaźne sumki. I faktycznie. Teść wygłosił krótką mowę jako, że obaj są już pełnoletni i powinni iść na prawo jazdy. Marcelowi oczy błyszczały z radości. Bez skrupułów wyciągnął rękę po kopertę. Na jego szczęście ukochał dziadka i babcię, i szczerze podziękował za "upominek". Nikodem był na tyle uczciwy, że wyjaśnił dziadkowi, że obaj z Marcelem dostali już pieniądze na prawo jazdy. Bez krępacji zaznaczył jednak, że jak już zda egzamin to zamierza kupić sobie nieduży samochód, którym mógłby dojeżdżać do szkoły. Czy moje dzieci nie mają aby za dobrze?
Niedaleko kamienicy, w której mieszkają moi teście znajduje się piękny park. Poszliśmy tam wszyscy na spacer. Mama Lusi zebrała ze sobą reklamówkę pełną jakiegoś pieczywa. Ale dzieciaki miały radochę, kiedy wspólnie z Zosią i z Lusią karmiły tym chlebem dzikie kaczki i łabędzie. Ptaki wręcz wychodziły ze stawu. Niemalże jadły dzieciakom z rąk.
Kiedy tak szliśmy w stronę mostku, ja obok Nikodema, a Marcel obok dziadka, mój pierworodny syn się przede mną otworzył.
- Podoba mi się jedna dziewczyna - zaczął. - Jest przeciwieństwem Wiktorii...
Kamień spadł mi z serca. Byłem ciekaw, co to za dziewczyna, jakie wartości ceni. Jednak w pierwszej kolejności ciekawiło mi, jak wyglądają relacje Nikodem - Wiktoria. Bezpośrednio spytałem o to syna. Wyjaśnił, że definitywnie zakończył tę znajomość i chce jak najszybciej o niej zapomnieć. Zaraz potem zaczął opowiadać mi o Marysi. Mówił, że uwielbia fotografować przyrodę, że tak jak on przepada za szarlotką, że ma czternastowiego brata, Antka, którego wychowuje. Opowiedział mi o tym, w jaki sposób poznał się z Marysią. Tak właściwie to można powiedzieć, że przez głupotę i nieodpowiedzialność Wiktorii, poznał Marysię.
Nasz spacer trwał naprawdę długo. Chodziliśmy po tym parku ponad godzinę, a Nikodemowi buzia się nie zamykała. Mówił o tym, jak dobrze rozmawia mu się z Marysią, o tym, że w zasadzie rozumieją się bez słów. Opowiadał, że to naprawdę wartościowa dziewczyna, że często przesiaduje w szkolnej bibliotece, że nie chodzi do barów ani na dyskoteki i, że dołożyła mu cztery złote to szarlotki. Przez całą naszą rozmowę ani razu nie wspomniał o wyglądzie Marysi. Nie skomentował ani figury, ani jej urody. Kiedy jakiś czas temu pytałem go, co podoba mu się w Wiktorii odpowiedział, że nogi, cycki i tyłek... Coś czuję, że Nikodem uczynił krok naprzód w kierunku dojrzałości. Oby tylko ta Marysia rzeczywiście była warta jego zauroczenia...
Po powrocie ze spaceru zaczęliśmy się powoli zbierać do domu. Była już godzina siedemnasta, a jutro poniedziałek - ja i Lusia do pracy, chłopaki do szkoły... No i Agatkę trzeba wyszukiwać na służbę do babci.
Rzadko odwiedzamy rodziców Lusi, bo Poznań nie jest nam po drodze. Jak się ma w domu dwóch pierwszoklasistów i Agatę, największą łobuziarę, jaką widział świat, niełatwo wygospodarować czas na całodniowy wyjazd. Jak nie jedno dziecko jest chore, to drugie. A to lekcje! Zawsze jest coś do zrobienia...
Warto jednak zdobyć się na ten wysiłek, ułożyć swoje plany tak, żeby odwiedzić teściów chociaż parę razy do roku. Lusia bardzo tego potrzebuje. Widzę, ile radości sprawia jej przebywanie w domu rodzinnym. Dzieciaki też na tym korzystają. Cóż, został im tylko jeden dziadek... Oj, bo się wzruszyłem.
Trójka maluchów zasnęła nam w samochodzie. Lusia i Nikodem siedzieli na tylnich siedzeniach. Obok mnie siedział Marcel. Patrzył, jak zmieniam biegi, kiedy włączam kierunkowskazy, kiedy zaczynam dusić nogą na hamulec... Tłumaczyłem mu wszystko ze stoickim spokojem. On słuchał mnie uważnie, kiwał głową, mruczał coś pod nosem sam do siebie.
No i stało się. Marcel i Nikodem są już dorośli. Za chwilę będą mieć prawa jazdy, potem auta... Za kilka miesięcy matura, wybór szkoły... A dopiero co bawili się z Oliwerem w tortury... Szok, jak szybko płynie ten czas.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro