Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

9. GENERAŁ REVERY

𖥸

Siedzę na ławce przed rozległym, imponującym ogrodem, trzymając na kolanach książkę o Badaniach. Od kilku godzin znajduję się pod czujnym okiem strażników, którzy nieustannie przechadzają się pod murami pałacu. Niebo ma różowy kolor, choć już przybiera ciemne odcienie niebieskiego, co znaczy, że powinienem wrócić do środka.

Zanim jednak ruszam się z miejsca, decyduję się skończyć rozdział. Zgodnie z książką Badania odbywają się dwa razy w roku i bierze w nich udział cały rewir. Niezależnie od okoliczności nie można się od nich wywinąć pod groźbą wysokiej kary, a nawet uwięzienia.

Cel jest taki, jak powiedział generał: wyśledzić każdego skażonego.

Przewracam stronę. „Cel Badań – czytam – nie ogranicza się wyłącznie do wykrycia skażonych. Daje również generałom dane o statystykach ludności – co z kolei prowadzi do drugiego, nieraz ważniejszego celu od odkrycia skażonego, czyli..."

„...odnalezienia ludzi z krwią generałów bądź Ecorchych." – dokańcza ktoś.

Odwracam głowę. Amelia stoi z opartymi o ławkę łokciami i zagląda mi przez ramię, prosto do książki. Gdy nasze oczy się spotykają, zaciąga loki za ucho.

– Wybacz – mówi, po czym siada na oparciu ławki. Stawia nogi w botkach na siedzeniu. – Moja matka zmuszała mnie do czytania tego, gdy byłam małą dziewczynką. Wykułam ten fragment na pamięć, na moje nieszczęście.

– Możesz mi robić za audiobook w takim razie. – Podaję jej książkę ze śmiechem. Amelia robi zdezorientowaną minę. Zdaję sobie sprawę, że za bardzo się zagalopowałem. – To znaczy... Byłabyś lektorką, która czyta książki.

– A! Lektorką. – Kiwa głową. – To już lepiej. Od czasu do czasu, gdy kucharze włączają radio, trafi się lektor, co czyta książki. Szkoda, że zwykle to są same starocie – dodaje.

– Z odpowiednim lektorem nawet starocie potrafią być interesujące.

– Nie te, co myślisz – odpiera ponuro. – I jakim odpowiednim? Widać, że zapomniałeś to i owo o cahlańskich warunkach... A jeśli miałeś nadzieję na poprawę, to przeliczyłeś się, wierz mi. Z tego, co wiem, lektor czytający poezje Follerau'a napisane przed wiekami nie żyje od dwudziestu lat.

– Musiał być wybitny. – Zamykam książkę.

– Co kto lubi. Ja zasypiałam po kilku sekundach. – Schodzi z ławki i wyciąga rękę w moją stronę. – Przejdź się ze mną po labiryncie. Nalegam.

– Jak panna Goldschmidt każe – odpowiadam i, choć z lekką niepewnością, wstaję z jej pomocną dłonią.

Amelia wysoko podnosi brwi. Puszczamy ręce, a dziewczyna chowa swoją za plecami.

– A więc się domyśliłeś, kim jestem. Niedobrze.

– Wybacz. Jesteś aż nadto oczywista. – Krótko się śmieję.

– Naprawdę? Sądziłam inaczej. – Spuszcza wzrok w dół. – Mogę się mylić, popraw mnie w takim wypadku. Czy jestem taka gadatliwa? Aż tak przejrzysta?

– Nie oceniaj się źle...

– Nie, nie o tym mówię, Ethanie! – Robi się ciemno, jednak Amelia nie rezygnuje z pomysłu wejścia do labiryntu. Wręcz mnie zachęca ruchem dłoni, abym przyspieszył. – Widzisz, żyjąc w tym pałacu, nie mam okazji, aby rozmawiać z kimś w moim wieku. Czekałam na spotkanie innych Sójek, które choć trochę przypominałyby mnie. Wiekowo, oczywiście. Niestety, od dłuższego czasu to są sami starzy ludzie. Z tymi to nawet ojciec nie pozwoliłby się zadawać – stwierdza gorzko. – Dzieci są jeszcze gorsze, bo te, jeżeli tylko coś pamiętają, są nadętymi smarkaczami. Całe lata czekałam na kogoś młodego i o normalnym charakterze... Aż pojawiłeś się ty!

Myślę, że okrutnym byłoby powiedzenie jej, że gdyby to ode mnie zależało, zniknąłbym stąd już pierwszego dnia. To jednak Amelia, ona nie zrobiła mi nic złego, wręcz pomogła, jak zgubiłem się w pokoju z niedziałającym telefonem. Nie chcę być dla niej niemiły.

– Mam dwadzieścia dwa lata. To nie za dużo? Wyglądasz na... daj mi zgadnąć, osiemnaście?

– Skończę niedługo – informuje ze śmiechem. Pociera ramiona, po czym wkłada dłonie do kieszeni. Marszczy piegowaty nos. – Nie sądzę, by przez tę różnicę rozmowa była czymś złym. Nie pamiętasz zupełnie Gehenny, nie jesteś uprzedzony. Ja, jak dobrze się ukryję, będę mogła z tobą porozmawiać, znaleźć kogoś, kto byłby... – wyraźnie waha się, co powiedzieć. – Moim przyjacielem, którego pragnę mieć.

Zastanawiam się nad jej słowami dłużej niż to dopuszczalne w rozmowie. Amelia jednakże nie popędza, sama wyraźnie myśli albo jest pochłonięta w nasłuchiwaniu hałasujących cykad.

– Pragniesz, żebym był twoim przyjacielem... – mówię powoli. Zerkam na Amelię. Zaledwie na sekundę nasze oczy się spotykają, nim znów nie wbija ich w ziemię. – Ale czy ceniłabyś mnie jako człowieka? Czy byłbym dla ciebie tylko brakującym elementem w twoim życiu, nieważne co sobą reprezentuję.

– Nie rozumiem?

– Mam na myśli to, czy ważne jest dla ciebie, jaki jestem. Jaki mam charakter, co lubię, jakie mam przekonania...

– Oczywiście, Ethan!

– ...czy po prostu chcesz tego przyjaciela. Czy to byłaby dla ciebie różnica, gdybym miał inteligencję ryjówki lub kogoś mądrzejszego.

Amelia wyraźnie zaskakuje się tymi słowami.

– Cóż, Ethan – zaczyna. – Uważam, że gdybyś miał inteligencję ryjówki, nie rozmawialibyśmy na takie podchwytliwe tematy. – Odkopuje kamyk w stronę krzaku. – Źle się wyraziłam, wybacz. Wierz mi, cenię ludzi. Nie bez powodu powiedziałam, że denerwują mnie dzieciaki. Gdybym chciała mieć po prostu przyjaciela, bez względu na charakter czy wiek, poznałbyś mnie jako niańkę. I tu nie chodzi jedynie o inteligencję, bo dzieciaki potrafią być denerwująco mądre.

– Czasem. – Wzruszam ramionami. – Moi kuzyni akurat nie są dobrym przykładem.

– Jak dobrze, że ja takowych nie mam... Chociaż w zasadzie nie mam innej rodziny. – Uśmiecha się, trochę smutno. – Mama bardzo rzadko rozmawia ze swoimi bliskimi, ledwo pamiętam imiona dziadków, a mój ojciec nie ma rodziny. Został zabrany od rodziców, zanim mógł ich zapamiętać.

– Coś mu się stało? – Przelatuję mi przez głowę myśl, czy w Gehennie mają jakąś opiekę społeczną.

– Nie, przecież... A! Racja, przerwałam ci w czytaniu. Z tego, co pamiętam, dochodziłeś własnie do generałów. To... W porządku, inaczej – wzdycha. – Każdy człowiek rodzi się z indywidualną krwią. Niekiedy wynika z genów rodziców, czasem dziecko rodzi się zupełnie inne. Jak na chwilę obecną, mamy cztery podtypy... Tę, którą ma większość ludzi, ty czy ja. Ale prócz niej człowiek może urodzić się z krwią generałów bądź Ecorchych...

– Lub skażonych – kończę.

Amelia zgadza się, ale zdegustowana.

– Niestety.

– Dlatego wyższy cel Badań to złapanie generałów... by to oni rządzili. – Od razu dostrzegam absurdalność tego pomysłu. – Serio? Tylko dlatego, że się tacy urodzili?

– Ethan! – wykrzykuje dziewczyna i rozkłada ręce. – To jest słuszność. Generałowie zostali specjalnie stworzeni do rządzenia i wyłącznie oni się nadają. Tak samo Ecorchy... Tych ludzi jest tak mało, może dwóch na pokolenie. To jasny znak od świętego, by cenić generałów.

– A jeśli coś pójdzie nie tak?

– Nie podważaj tego. Byli już tacy i... Nie, Ethan. Dla wszystkich było lepiej, gdy nikomu nie przyszło przez myśl, by to podważać.

Każda monarchia kiedyś upadnie – kusi powiedzieć, ale odpuszczam.

– A ty? Ty też masz krew generałów?

– Nie. Rodzice chcieli tego, ale nie. – W głosie Amelii słyszę szczery smutek i żal.

Trochę robi mi się przykro, ale nie z powodu, o którym Amelia może sądzić i przez co uśmiecha się pocieszająco.

– To nic. Nadal mogę być żoną generała.

Docieramy do ślepego zaułka i decydujemy się zawrócić, co tak czy siak jest utrudnione. Nie widzimy dalej niż na sto metrów.

Amelia sądzi, że nie nadaje się do bycia generałem wyłącznie z powodu... krwi? Rany, przecież ona jest córką generała! Owszem, to byłby nepotyzm, ale miałoby więcej sensu niż to, o czym ona mówi. Nawet ja, choć znam ją tak krótko, widzę, że jest oczytana, mądra i mówi jak jakaś ważna osoba, właśnie pokroju generała: ma bardzo dobrą dykcję, nie boi się wyrażać siebie. Odmawianie jej czegoś tylko z racji czegoś idiotycznego we krwi brzmi nieludzko. Przecież spełnia każdy możliwy warunek.

– Jednak gdyby generał Goldschmidt... znaczy twój ojciec pozwolił, byś przejęła po nim obowiązki generała?

– Głupio pytasz. – Przewraca oczami i spogląda na mnie spod długich rzęs. – Gdy ojciec przestanie być generałem, to już nie będzie mieć żadnej władzy. Także w tym, kto zostanie jego następcą. O tym decyduje Ecorchy. Ojciec może zasugerować kogoś, ale nie podejmuje ostatecznej decyzji.

– Fakt. Racja, głupio spytałem.

– Dlatego masz szczęście, że to ze mną rozmawiasz. Tylko nie mów nic ojcu. Dopóki jest generałem, ma władzę i bardzo nie chciałby, aby ktokolwiek go wyręczał. Także w twojej nauce...

Wychodzimy z labiryntu. Amelia klęka, by wytrzeć paprochy z butów.

– Miło było z tobą rozmawiać. Czuję, że mogę być w tym bardziej szczera niż ze służkami lub mamą. Dziękuję ci.

– Tak... Ja również. – Posyłam uśmiech.

Amelia podnosi się z ziemi i spogląda pustym wzrokiem na pałac. Również patrzę w jego kierunku. Zapadła już noc, dlatego w budynku zapalono lampy. W ten sposób przód ogrodu jest oświetlony oraz ociepla się wizerunek tej budowli.

– Zdarza mi się wymykać. Czasem tylko po to, by obserwować mój dom z zewnątrz – szepcze Amelia. – Mam nadzieję, że to nie będzie ostatni raz, jak robimy to razem. Obraziłbyś się, gdybym cię za jakiś czas zaprosiła?

– Myślę, że to byłby zaszczyt, Amelio Goldschmidt. I to jest zdecydowanie coś, co przyjaciele robią.

– Hmm. Masz rację. – Podchodzi bliżej. Profilaktycznie odsuwam się o pół kroku w bok. – Mam pewny pomysł, lecz nie wiem, czy na niego przystaniesz. – Zachęcam ją gestem do mówienia. – Zgłodniałam. Niby już późno, ale słyszałam, że jedna z moich ulubionych kucharek upiekła czekoladowe ciasteczka... Są przepyszne. Może skusiłbyś się, aby jeszcze chwilę ze mną pobyć?

– Cóż. – Udaję, że się zastanawiam, bo oboje wiemy, jaka będzie odpowiedź. – Jeżeli obiecasz mi, że na miejscu poczęstują nas herbatą...

– Jakby mieli wybór, by odmówić! – Śmieje się i, unosząc rąbek spódnicy, idzie przez trawę. – To idziemy. To na pierwszym piętrze, od południowej strony...

– To bardzo daleko dla mnie.

– Nie martw się. Odprowadzę cię, a jak nie będzie ci się chciało wracać, miniemy moją sypialnię. Tam jest przestrzeń z sofą, na niej też da się spać. A jeśli nie zjesz dużo ciastek, przeciśniesz się przez jedno z przejść. Znam takie, które prowadzi prosto do galerii. Stamtąd masz blisko, czyż nie? – Puszcza mi oczko.

– Jakbyś miała kuchnię w pokoju. – Kręcę głową.

Znów śmiech, głośniejszy od poprzednich, aż sam się uśmiecham.

– Prosiłam kiedyś ojca o lodówkę i toster zamiast szafy, ale się nie zgodził – mówi przesyconą niewinnością głosem, zanim znika za drzwiami.

❀ ❀ ❀

Amelia wyciąga z pudełeczka czekoladowe ciasteczko i zjada je na raz z głośnym chrupaniem. Zanim je przełyka, wyciąga kolejne. Jednak zamiast zjeść, mierzy je wpierw wzrokiem.

– Chciałbyś? – Podsuwa mi.

Potrząsam głową. Jestem wystarczająco najedzony. Amelia wzrusza ramionami, po czym wrzuca ciastko do ust.

– Byle cię brzuch nie rozbolał – przestrzegam, bo zjadła ich naprawdę dużo.

Razem z Amelią wracamy w stronę galerii, gdzie ma mnie zostawić. Choć z początku nie byłem przekonany, by szła ze mną, muszę jej przyznać rację: zgubiłbym się w tych korytarzach. A i tak idziemy już od kilkunastu minut, chociaż ona zna je doskonale.

– Przesadzasz. W czternaste urodziny zjadłam cały tort i wyszłam bez szwanku – wyjawia pogodnym głosem. Pudełeczko z ciasteczkami zamyka i chowa za plecami. – Czekolada nie rani, pamiętaj.

– W tym nie masz racji. Czytałem, że osiemdziesiąt pięć tabliczek czekolady mogłoby zabić. – Spodziewam się, że puści to mimo uszu, ale mówi coś innego:

– Cóż, w takim razie następny razem kupię osiemdziesiąt pięć tabliczek.

– Nie osiemdziesiąt cztery?

– Och nie. – Uśmiecha się szeroko, pokazując zęby. – Osiemdziesiątą piątą podzielę się z tobą.

– Jaka łaska! Naprawdę, uważaj, żebyś się nie rozchorowała. Mój brat nie raz tak cierpiał.

– Jego strata. A ty mnie nie powstrzymuj – prycha i wychodzi na kilka kroków przede mnie, zaczyna iść tyłem.

Oczywiście chwilę później potyka się o obcasy. Z przerażeniem próbuje się czegoś złapać. Łapię ją czym prędzej.

– Uważaj na siebie – mamroczę. Twarz Amelii robi się ogniście czerwona, przez co robi mi się okropnie głupio. Odsuwam się od niej i wracam do marszu. – Było blisko.

– Było – odszeptuje. Przesuwa palcami po kosmyku włosów, który wysunął się ze złotego warkocza.

Zbliżamy się do bardziej znajomych terenów, a przynajmniej tych, do których przyszliśmy z ogrodu. Nagle rozlega się głośny stukot szpilek. Rzucam niezrozumiałe spojrzenie Amelii z niemym pytaniem, czy słyszy to samo. Nie brzmi to ani trochę na strażników lub pokojówki. Turkusowe oczy Amelii błyskają z przestrachu. Bierze mnie za dłoń i ciągnie w stronę, z której przyszliśmy.

– Schowaj się! Prędko! – Ścisza głos.

Nie mam pojęcia, o co chodzi, daję się jej ponieść. Na darmo, jak się okazuje. Ledwo przechodzimy kilka kroków, jak słyszymy donośny głos, każący się nam zatrzymać.

Mina Amelii wyraża głębokie rozczarowanie. Widocznie mamy przechlapane. Ze zrezygnowaniem bierze głęboki wdech i odwraca się z przećwiczonym uśmiechem.

– Tak, mamo?

Na środku korytarza, dobre sześć metrów od nas, stoi kobieta w średnim wieku, o dumnej, wyprostowanej pozie. Już ją widziałem, bez dwóch zdań. Dorównuje mi wzrostem, a jej włosy są długie, kasztanowe i falowane. Zaczesała je w elegancką, nieco wymyślną fryzurę. Wprawdzie żółte światło zaburza prawdziwe kolory, ale nie maskuje to jej chorobliwej bladości. A może to od pudru? Jej strojem jest srebrna, wiktoriańska suknia, co wygląda jak kostium dla damskiego upiora z zamkowych legend. O zaskoczenie, dostrzegam podobieństwo kobiety do Amelii. Głównie oczy – obie mają tęczówki o barwie intensywnego turkusu – o podobnym kształcie. Tak samo kształty twarzy, choć u Amelii jeszcze widać nastoletnie rysy.

Na tym podobieństwa się kończą. Już jedno spojrzenie wystarczy, aby zobaczyć ich odrębne charaktery. Amelia jest jakby latem, gorącym słońcem, wypełnionym ciepłem i złotem jak jej ojciec; matka chłodna, nieprzystępna i po stokroć dostojniejsza.

No właśnie. Żona generała Goldschmidta. Tak, pamiętam! Miałem z nią krótki kontakt po tym, jak przeprowadziła z nim kłótnię w gabinecie!

– Suzanna? Co tu robisz i czemu jesteś z... Nim? – mówi cicho, aczkolwiek okrutnie zimnym tonem.

Suzanna?

Amelia wyczuwa, że chciałbym o to spytać. Mocniejszym uściśnięciem dłoni daje mi znak.

Wyjaśnię ci później.

– Chciałam odprowadzić Ethana do jego skrzydła. Zgubił się. – Jej głos opływa słodyczą, gdy nagina prawdę.

– Ta droga prowadzi do kuchni, nie skrzydła Sójek. – Na ostatnie słowa marszczy cienkie brwi. – Przecież dałam ci jasne polecenie. Miałaś nie rozmawiać z Sójkami.

Teraz to ja zaciskam mocniej dłoń, że chcę sam się wytłumaczyć. Jednak Amelia ostrożnie, by jej matka nie spostrzegła, kręci głową. Wychodzi przede mnie. Zbyt wiele takich gestów widziałem, żeby nie zrozumieć, że chce tym przekazać: „To nie twoja rozmowa".

– Od pół minuty nie zamieniłam z nim choćby słowa. Naprawdę musimy już iść, mamo. Oboje chcemy pójść spać... Nie martw się o nas!

– Suzanno, stój!

Amelia cicho burczy pod nosem coś o zbytnim pilnowaniu i puszcza w stronę matki błagające spojrzenie.

– Mamo, Ethan tak czy inaczej będzie na moich urodzinach. Chciałam się z nim zapoznać. To nic złego.

Przepraszam... urodzinach? O tym nic nie wiem. Matka Amelii widocznie również.

– To niemożliwe. – Skupia całą uwagę na mojej osobie. – Osobiście tworzyłam listę zaproszonych i nie przypominam sobie, abym zaprosiła jakiekolwiek Sójki. A szczególnie te, które mieszkają w pałacu.

– Ojciec już wręczył Ethanowi zaproszenie – kłamie Amelia prosto z mostu. Subtelnie daje mi tym znak.

– To prawda – dodaję ponuro. Pogrąży mnie to kłamstwo, już to wiem.

– Bujdy. Nic nie wiem o tym.

– Ethan nie ma zaproszenia przy sobie, ale potem ci pokażemy. Mamo, on musi się pojawić. Mieszka z nami, codziennie spędza czas ze mną... nami.

– Mieszka? A to nowość – odpiera cynicznie.

– Jako Sójka tak. Proszę, mamo, moje urodziny odbywają się w pałacu. To tak samo, jakby powiedzieć żółwiowi, by nie spędzał urodzin we własnej skorupie.

– Suzanna! – krzyczy jej matka. – Nie bez powodu zakazałam ci rozmów z...

– Ethan jeszcze nie przypomniał sobie wszystkiego. Nic mi o Freyii nie wygaduje, nie musisz się martwić.

– To prawda – dodaję. – Nie opowiadam o niej ani słowa.

No, przynajmniej się staram.

– Byłabym wdzięczna, gdybyś więcej nie zbliżał się do mojego dziecka – mówi z obrzydzeniem. Przywołuje dziewczynę ręką. – Zawsze coś burzycie i niszczycie. Niech święty was kiedyś ukarze... A niech jeszcze raz zobaczę cię w towarzystwie Suzanny lub bez strażnika, to...

– Liliana? Co tu się dzieje? – Słyszę głos generała. Pojawia się za żoną, na końcu korytarza, ubrany w oficjalny, brązowy garnitur. Na oku ma monokl, a w dłoni kręci laską. Za nim zauważam Silone'a. Strażnik po napotkaniu mojego wzroku uśmiecha się niezauważalnie dla reszty i osuwa się w cień.

Generał robi kilka kroków naprzód.

– Odpowiesz mi, Liliano?

– Twój chłopak spotyka się z naszą córką, Frederic! – cedzi przez zęby z wyrzutem. Z dumnym wyrazem twarzy podchodzi do męża. Ich różnica wzrostu jest niewielka.

Generał zauważa mnie. Na jego twarzy pojawia się niedowierzanie.

Ups.

– Widzę.

– I nic nie zamierzasz z tym zrobić?! Co z twoim przyrzeczeniem, że będzie przebywał ze strażnikiem, dopóki tu jest?!

– Ojcze, to nic takiego, Ethan... – wtrąca się Amelia. Jednak kiedy jej rodzice kierują spojrzenia, dziewczyna momentalnie milknie.

– Amelio, wracaj do siebie – nakazuje generał.

– Ale...

– Idź. Proszę.

Amelia po raz ostatni ściska moją dłoń, następnie ją puszcza. Pospiesznie wymija rodziców i znika o wiele szybciej, niż bym tego chciał. Kiedy jej kroki cichną, Goldschmidtowie wracają do kłótni. Właśnie tego chciałem słuchać.

Zerkam za nich. Silone wydaje się zupełnie tym nie przejmować.

– Uważasz, Liliano – zaczyna generał ostro – że brak jednego strażnika przy panu Ewersie jest najistotniejszą sprawą, jaką mam na głowie?

Chwila moment. Jaki, do jasnej, Ewers?

– Przyrzekłeś mi, podobnie jak wiele innych rzeczy, że ta Sójka nie będzie spędzała czasu z Suzanną, a także że wyniesie się stąd jak najszybciej!

– Nauki nie przyspieszę! I nie wiem, czy zauważyłaś, ale on ma dwadzieścia dwa lata, a nie pięć – odgryza się Goldschmidt.

Cofam się, licząc po cichu, że a nuż o mnie zapomną, jednakże ich spojrzenia tak samo mrożą.

– Nie obchodzi mnie jego wiek, Frederic! To nie ma nic do rzeczy!

– Właśnie ma wiele. Jest dorosły, nie odpowiadam za jego czas wolny! – Mężczyzna uderza laską o ziemię. – Jeśli zdecyduje się na coś bez mojej wiedzy, to póki nie wykracza poza prawo, nie mam powodu, by ingerować. Wiesz dlaczego? Bo Sójki nie są moimi dziećmi, a pan Ewers nie jest moim synem!

Ja serio nie chcę tego słuchać.

Liliana fuka na niego.

– Nie twój syn, pewnie! A jednak twoje oczko w głowie! Może zadbaj o własną rodzinę w połowie tak, jak o tę Sójkę! Z nami powinieneś rozmawiać, nie z obcymi ludźmi. Znoszę to od trzydziestu lat, mam tego, na świętego de Moraesa, dość!

– Pierwsza do rozmów się znalazła! Sama znikasz na całe dnie! – Nachyla się lekko nad kobietą i zaciska zęby. – Czyżbyś zapomniała, że wyszłaś za generała, te trzydzieści lat temu? Czyżbyś zapomniała, że doskonale zdawałaś sobie sprawę, z czym to się wiąże? To było oczywiste, że będę zajęty!

– Nie upoważnia cię to do takiego zachowania!

– A ciebie do podsycania plotek i niszczenia mojej reputacji!

– Będzie cudownie, jak wreszcie cię stąd wyrzucą! – Pani Goldschmidt w złości przeciera twarz. Na palcach zostają ślady białego pudru, a na jej policzkach ujawniają się rumieńce. – A co z balem? Nie zapraszałam go, Frederic, więc czemu Suzanna mówi, że dałeś mu zaproszenie?!

Profilaktycznie spuszczam wzrok, bo nie chcę nawet patrzeć na to, co wyprawia się na twarzy generała. Nie żebym czuł wstyd, raczej zażenowanie z powodu kłamstwa Amelii. Bardzo szybko się wydało, czekam, aż jego konsekwencja odbije się na mnie.

O dziwo generał zamiast ochrzanu na mnie mówi zupełnie co innego:

– Według ciebie pan Ewers powinien siedzieć w pokoju przez cały ten czas?

– Lepiej dla niego, żebym nie widziała go na balu!

Szczęk. Coś, jakby łamanie się drewna. Podnoszę wzrok. Na wyrzeźbionych ornamentach laski generała pojawiła się pionowa szrama.

– Jeżeli jeszcze raz usłyszę, że grozisz mojemu podopiecznemu, pani Calders, srogo tego pożałujesz – mówi te słowa niegłośno, ledwo je słyszę. Generał zamyka oczy. – Wyjdź. Nie chcę cię widzieć.

– To sobie wydłub oczy– cedzi kobieta. Po tym rzuca mi nienawistne spojrzenie i odchodzi.

Zdecydowanie jednymi z moich najmniej ulubionych doświadczeń z tego miejsca to będą kłótnie Goldschmidtów. Jak tylko stąd zwieję, z przyjemnością będę myślał o tym, że nigdy więcej ich nie usłyszę. Po tych kilku minutach czuję się wymęczony, jakbym obejrzał długą na kilkadziesiąt odcinków telenowelę z moją babcią od strony mamy – zagorzałą miłośniczkę tego formatu telewizyjnego.

– Generale... – zaczyna Silone, lecz Goldschmidt mu przerywa. Pokazuje na mnie.

– Idziesz ze mną. – Ton głosu ani trochę mu się nie zmienił, jest tak samo wściekły.

Przełykam ledwo ślinę. Nie sądziłem, że zrobiłem coś tak złego. Nie licząc wspomnienia podczas naszego drugiego spotkania o dziadku, generał się nie wściekał. Nie aż tak. Nawet gdy Silone przytargał mnie po mojej niestety nieudanej ucieczce, był spokojniejszy.

Generał z Silone'em – chociaż ten drugi pewnie niewiele wie, co jego przełożony planuje – idą na dół, prosto do gabinetu. Goldschmidt otwiera drzwi kluczem i, nie czekając na mnie, wchodzi. Liczę szybko do sześciu. Przydałoby mi się coś na uspokojenie. Silone wchodzi ostatni, zamyka cicho drzwi, po czym opiera się o nie. Pocieszający uśmiech znika, zastąpiony ponurą, dziwnie zaciekawioną minę.

Siadam na krześle, jak na zwykłych spotkaniach. Generał jednak nie podąża moim śladem. Krąży po gabinecie naprzeciwko mnie. Krzyżuje ramiona, palcami wybija rytm na rękawie marynarki.

Myliłem się. Mam solidnie przechrzanione.

Gdy generał nic się nie odzywa, skupiam wzrok na biurku – tak bardzo, że wręcz podskakuję na krześle, kiedy Goldschmidt uderza pięścią o mebel.

– To, że daję ci swobodę – odzywa się przepełnionym emocjami głosem – nie oznacza, że możesz robić, cokolwiek zechcesz.

O, przynajmniej nie krzyczy. To jakiś znak. Tak myślę. W każdym razie nie upiecze mi się. Krzyżuję ręce na piersi.

– Tak, gen...

Generał nie daje mi dokończyć, wybucha kpiącym śmiechem.

– Rozumiem Amelię, dlaczego chciała z tobą rozmawiać. Nie oczekiwałbym po niej rozsądku, jest ciekawską duszą. Ale ty? Zawiodłem się na tobie, Ethanie.

Nieczuły, bezduszny facet. Aż przestaję się dziwić, że dziadek chciał stąd uciec.

– Myślałem, że jesteś odpowiedzialniejszy. Bardzo się zawiodłem.

– Skąd miałem wiedzieć, że pańska żona tak zareaguje, generale? – Ponoszę się własnej złości. Jego słowa są niesprawiedliwe i niedorzeczne! – Ja i Amelia nie rozmawiamy o moim domu. Potrafimy spędzać czas bez mówienia na ten jeden idiotyczny temat!

– Mam w nosie to, czy rozmawiacie o Freyii czy innych rzeczach, Ethan! – Przesuwa agresywnie krzesło, aby na nim usiąść. – Równie dobrze mogłoby to być, jaki masz wygląd! Zasadą było i jest to, że masz nie zbliżać się do mojej córki. Tyle powinieneś zrozumieć tym twoim przeklętym mózgiem! Z moją żoną się nie dyskutuje. Straciłeś u niej cały szacunek, przez ciebie będę grzebał się w jej problemach tak długo, jak tutaj będziesz!

– Panie, może już wystarczy... – zaczyna Silone, ale nawet on zostaje uciszony przez generała. Znów uderza pięścią w stół.

– Prosiłem cię o zdanie, Silone?!

Silone głośno wypuszcza powietrze przez usta.

– Nie, generale.

– Więc nie wtrącaj się w nieswoje sprawy!

– Według rozkazów... generale.

Goldschmidt wraca uwagą do mnie.

– Możliwe, że twoja Freyia ma inne zasady, ale tutaj one nie obowiązują. Jeżeli ja, Ecorchy, generał czy ktoś stojący wyżej od ciebie ci czegoś zakaże, to nie podważaj rozkazów!

Kusiłoby mnie z nim dyskutować, jednak odpuszczam. Nie mam energii na słuchanie jego wrzasków.

– Rozumiem – odpowiadam cicho.

Spoglądam na okno. Tak jak na zewnątrz, w gabinecie jest ciemno, generał zapalił zaledwie jedną lampę. Ale nawet dzięki niej w szybie odbija się wszystko: sylwetka Goldschmidta, ja zgarbiony na fotelu, Silone, który z zaciśniętymi ustami ogląda swoje dłonie.

– Ethan, spójrz na mnie.

Z niechęcią wykonuję polecenie generała.

– Jak już łamiesz rozkazy, odpowiedz mi szczerze. Czujesz sympatię do mojej córki?

Kiwam głową. Dopiero teraz Goldschmidt nieco łagodnieje.

– Wierzę ci na słowo. Niedobrze – mówi ciszej, jakby sam do siebie. – Do północy wszyscy będą wiedzieć o tej sytuacji. Strażnicy mają doskonały słuch, prawda, Silone?

– Zwykle – oznajmia tamten lakonicznie. – Czy mam przekazać świadkom, aby utrzymali tamten incydent w sekrecie?

– Nie sądzę, by był sens. Większość pracowników już pewnie wie. Założę się, że właśnie o nas plotkują. Ciebie też pieką uszy?

– Mógłbym o coś spytać? – Zbieram odwagę na odezwanie się. Goldschmidt daje mi pozwolenie. – Dlaczego „Ewers"?

– Przecież nie możemy rozgłaszać twojego prawdziwego nazwiska. – Szczera, prosta odpowiedź. Odwracam się w stronę Silone'a. Strażnik uśmiecha się rozbawiony. Czyli on również wie. – Nie martw się Silone'em. To moje drugie uszy, nie mam powodu, by cokolwiek przed nim ukrywać.

– Ale żeby Ewers?

– Bernard Ewers. Poeta i twórca niezliczonych fraszek, które opierały się na krytyce niechęci wobec podróżników. Żył dwieście lat temu, obecnie większość jego twórczości jest ograniczana ze względu na treść. Wybacz za tę improwizację, uznałem, że będzie pasować.

– Aha. Nie mam nic przeciwko – mamroczę. Ethan Ewers. Nieźle. – To po tym całym... yyy... balu mam wyjechać?

– Oczywiście, że nie. Zostaniesz tak długo, jak ja zarządzę. Na razie ucieczka ci nie grozi – naciska na wiadome słowo. – Wypuszczenie cię przedwcześnie przyniesie opłakane skutki. Gdybyśmy nawet hipotetycznie założyli, że wyjedziesz jutro, skończy się to tak samo, jak dwa tygodnie temu. Miałeś sporo szczęścia, że chronił cię Silone. Nie dopuszczę do identycznego scenariusza. Tu nie chodzi tylko o twoje życie. Silone będzie cię chronił od dzisiaj, dlatego koniec z twoimi wyprawami... Nie zapominaj, że za kilka dni wyjeżdżasz ze mną do Revery. A teraz zmykaj, nie chcę cię więcej widzieć. – Podsumowuje zdecydowanym tonem.

❀ ❀ ❀

Po dwóch tygodniach gnicia w pałacu dziwnie jest wyjść na zewnątrz. Staję na olbrzymim, obrzydliwie bogatym ganku. Patrzę przed siebie. Z tej strony rozciąga się łąka z krótko przyciętą trawą i znikomą ilością drzew. W oddali widzę miasto – to samo, do którego uciekłem. Tym razem jednak przyrzekłem zostać w zamian za obietnicę uzyskania odpowiedzi. A przynajmniej te, które są związane z najbliższym miastem. Nie skłamałbym, gdybym powiedział, że jest to iście istotna wiedza... oficjalnie przydatna w zwiedzaniu.

Słyszę ciche kroki za sobą. Po paru chwilach po mojej prawej stronie pojawia się Silone, zachowując stosowną odległość. Wiatr rozwiewa jego siwe włosy na bok. Z obojętną miną spogląda na modrakowe niebo. Kiedy dostrzega moje spojrzenie, na jego twarzy pojawia się grzeczny uśmiech, pomieszany z lekceważeniem.

– Nie uciekniesz z niczym – stwierdza. Jego głos jakby mówił „Dobrze wiesz, o co mi chodzi", na co wznoszę oczy. – Tym razem nie dostaniesz gotówki za kradzież.

– Wiem. Nie zamierzam.

– To tylko przypomnienie z mojej strony. – Klęka na jedno kolano, aby zawiązać ciemnoczerwone sznurówki buta. – Specjalnych atrakcji również nie przewiduję.

Gdy wstaje, podciąga kołnierz munduru do góry. Staje w bardziej rozluźnionej pozie, kładzie dłoń na biodrze. Wydaje się podekscytowany z racji tej „wycieczki". Nie znam jeszcze szczegółów, ale jako, że jesteśmy sami, decyduję się dopytać o więcej.

– To gdzie będziemy? Rozumiem, że w tamtym mieście. – Pokazuję przed siebie, w kierunku budynków.

Strażnik kiwa głową.

– Owszem. Revera. Nazwa naszego rewiru wzięła się właśnie od jej stolicy.

– A w tym mieście zobaczymy...?

– Generał zadecyduje. Prawdopodobnie rynek, okolice Placu Wiosny, możliwe, że ratusz... Interesująca jest pracownia krawiecka, w... – urywa, kiedy rozlega się znaczące kaszlnięcie.

Generał Frederic Goldschmidt stoi w progu. Jak zwykle jego wygląd jest elegancki. Ma na sobie ciemnozłoty garnitur, pod nim białą koszulę, idealnie zawiązany krawat, a na nogach skórzane buty na niskim obcasie. Na głowę założył wysoki cylinder w czarnym kolorze, dopasowany do krawata. W lewej ręce trzyma laskę, opierając jej koniec o jasne kafelki.

– Widzę, iż zaznajomiłeś się z panem Ewersem, Silone – mówi sucho.

Strażnik sztywnieje i prostuje.

– Witam, generale.

Goldschmidt kulturalnie potakuje głową. Następnie kieruje uwagę w moją stronę.

– Ethanie, prosiłbym cię, żebyś zajął miejsce w pojeździe.

Zerkam na plac przed pałacem. To, co nazwał „pojazdem", przypomina bardzo stary automobil. Biały, nieduży, jakby pochodził sprzed pięćdziesięciu, maksymalnie sześćdziesięciu lat. Chyba nie mam co narzekać. Zdecydowana większość tutejszych rzeczy jest sprzed około stu.

Zastanawiające. Jeżeli teorie o innych światkach są prawdziwe, to generał najwyraźniej wybiera sobie, jakie „nowości technologiczne" mu pasują. Szkoda, że nie wybrał normalnego telefonu.

Ruszam w stronę pojazdu, słysząc rozmowę generała z Silone'em.

– Wolałbym, żebyś okazywał Sójce większy szacunek, Silone. – Dociera do mnie, zanim siadam na twarde, tylne siedzenia.

Zatrzaskuję za sobą drzwi. Automobil obito brązową skórą. Z przodu, jak i z tyłu są po dwa siedzenia. Przy żadnym z nich nie widzę pasów bezpieczeństwa. Kierownica jest stara, wygląda jak odpowiednio uformowana metalowa rura. Mógłbym przyrzec na własne życie, że nic w tym pojeździe nie spełnia najmniejszych wymagań bezpieczeństwa. No cóż.

Po około dwóch minutach oczekiwania przychodzą Silone i Goldschmidt. Siadają na przodzie, Silone na miejscu kierowcy. Strażnik odpala silnik, by wyjechać z placu, a następnie poza bramy pałacu. Droga nie różni się od tej, którą przebyłem podczas nieudanej ucieczki. Średnio chcę wierzyć, że to jedyna trasa od pałacu, zastanawiam się, czy Silone nie chciał tym ze mnie zakpić.

– Chciałbym zacząć od tego, Ethanie, że postanowiłem ci w ramach tego spaceru zaufać – odzywa się Goldschmidt. Wytężam słuch, pojazd jest głośny. – Liczę na to, że zachowasz się godnie i nie zdarzy się nic, co go utrudniłoby.

– Nie będę. Silone już mnie o to poprosił.

– Silone cię prosił... – Wzdycha generał. – Sporo ci powiedział, jak mniemam.

– Za pozwoleniem generała, wyjaśniłem Et... Sójce wyłącznie najistotniejsze wytyczne – przyznaje pospiesznie strażnik, nim samemu udaje mi się odpowiedzieć. – Oczywiście nie poruszałem niczego więcej.

– Z pewnością. Jednak nie życzę sobie, abyś uczył mojego ucznia, Silone.

– Według rozkazów, generale. Według rozkazów.

Podróż przebiega bez zakłóceń. Trwa ponad pół godziny, podczas niej niemal przysypiam.

Kiedy dojeżdżamy do Revery, przypominam sobie wygląd tego miasta. Goldschmidt uznaje ten moment za idealny, by rozpocząć swój monolog. Przedtem jeszcze odchrząkuje i nakazuje Silone'owi zwolnić.

– Najpierw trochę historii, Ethanie. Revera, którą tu widzisz, powstała wiele lat wcześniej, jednakże stolicą tego rewiru oraz jego nazwą stała się dopiero przed dwunastoma laty, zabrawszy tytuły Rhydostadowi...

Podnoszę się do wyprostowanej pozycji. Chcę skupić się na jego słowach, ale jak na złość ziewam w tej chwili. Widząc zirytowaną minę generała, przepraszam, po czym mówię, że może opowiadać dalej. Co, na szczęście czy nie, robi.

– Obecnie Revera jest rozwiniętym miastem, zwłaszcza jak weźmiemy pod uwagę inne miasta w Cahlam. Sieć kolejowa otwiera drzwi do niemal całego kraju, stąd dostałbyś się niemal wszędzie... Co, jak myślę, już wiesz. Co może cię zaciekawić, Revera jest jednym z bliżej położonych miast wokół wyżyn, a dalej, na północ, gór Invija. Oczywiście z Revery nie dojrzysz ich szczytów, jednakże wyżyny zaczynają się już tam. To pewnie też zauważyłeś.

– Tak, jasne.

Przed sobą przyznaję, że sądziłem, iż lekcja o historii to tylko jakaś metafora. Najwyraźniej nie. Wzdycham tak, by generał ani Silone nie usłyszeli. To będzie koszmarnie długa podróż.

Zakładam nogę na nodze. W trakcie gadaniny generała wybijam rytm na kolanie.

– Revera jako rewir należy do największych w Cahlam. Plasuje się na szóstym miejscu. Sam rewir jest bogaty w lasy, najbardziej na północy i północnym zachodzie. Istotne są przede wszystkim trzy miasta: po pierwsze stolica, Revera. Na wschodzie mniej więcej w linii prostej znajduje się Rhydostad, na północnym wschodzie Estern. Te trzy miasta łączy jedno: są bardzo licznie zamieszkane...

Nie zaśnij, Ethan. To nie wykład. Choć brzmi jak wykład, a problem jest taki, że na uczelni je przesypiałem, jeżeli pracowałem przez całą noc – co zdarzyło się więcej niż raz. Jednak dla spokoju w duszy staram się połapać w słowach generała.

Silone zatrzymuje się na niestrzeżonym parkingu. Wtedy generał urywa lekcję.

– Chwila przerwy – oznajmia, dzięki wszystkim dobrom tego świata. – Uważam, że na początku najlepiej będzie przejść się w okolice rynku. Nie uznawaj jednak spaceru do niego za okazję, by oglądać niebo – ostrzega. – Będę ci mówił o mijanych punktach, by nie marnować czasu. Doskonale rozumiesz, iż nie mamy wieczności i każda godzina jest cenna.

– Oczywiście – odpowiadam z westchnieniem.

Goldschmidt i Silone wychodzą z automobilu, na końcu ja. Generał, choć o wiele starszy ode mnie, idzie przed siebie z większą energią niż ja i Silone razem wzięci. Człapię za nim. Laską wskazuje na mijane budynki, wspominając to i owo o większości z nich.

– Ten budynek – popukuje w starą cegłę końcem laski – został wybudowany w roku 1364, po zakończeniu Czarnej Insurekcji. Zrobiono to specjalnie na zamówienie Drugiego Ecorchego Cahlam, świętego Johannesa de Moraesa. Zapragnął, aby zachowana po wojnie domowej wiedza nie zginęła...

Rany. O czym on gada? O czym ja właściwie słucham?

Rozlega się kaszlnięcie.

– Generale? – Silone podbiega, Goldschmidt się zatrzymuje. Podnosi jedną brew.

– O co chodzi?

Silone przez chwilę ma opory przed mówieniem.

– Ethan... To znaczy Sójka może mieć problemy ze zrozumieniem generała. Proszę o wybaczenie, ale nie przypominam sobie, aby generał rozmawiał o świętym Johannesie... ani o Insurekcji.

– Nie mówiłem? – pyta generał z zaskoczeniem. Zwraca do prosto do mnie: – Ethanie, nie opowiadałem ci o tym?

Nawet jeśli po bardzo drobnej części się domyślam, zaprzeczam – nie tylko przez moją ogólną niewiedzę, ale też dlatego, że Silone daje ostrożny znak głową.

– Nie mówił generał.

– Ani o Insurekcji?

– Nie, nie mówiłeś, generale – wtrąca Silone i uśmiecha się ostrożnie.

Generał milczy z kilkanaście sekund. Po tym wbija laskę między kocie łby.

– W porządku. Ethanie, uważam, że jak na tę chwilę, wystarczy niedługa opowieść o historii naszego kraju. Istotnie, święty de Moraes jest niezwykle ważny, nie tylko w wierze, ale również przez czyny, które miały wpływ na nas wszystkich. Masz jakieś podejrzenia, czemu?

– Ta Insurekcja? – odpowiadam, niezbyt przekonany. Nie mam ochoty na taką interaktywną lekcję.

Generał rusza dalej przez miasto. Stuka laską o kostkę brukową, czym przyciąga uwagę mijających nas mieszkańców. Ci odwracają wzrok od Goldschmidta. Nieliczni pozdrawiają go skinieniem głową z szacunkiem, ale i oni odchodzą prędko.

Na dłużej upatruję sobie jednego z nich. Mężczyzna w garniturze zauważa generała i pozdrawia go pospiesznie. Stara się, aby wyszło to naturalnie, jednak zmienia kierunek, do którego zmierzał. Aby nas nie wymijać, skręca w boczną uliczkę, długo się za sobą nie oglądając. Wkładam dłonie do kieszeni spodni. Może to nie tak, że mieszkańcy tego miasta nie lubią generała, ale widać wyraźnie, że nie jest on z nimi w bliskich, ciepłych stosunkach.

– Musisz wiedzieć, Ethanie, że 530 lat temu doszło do pewnego wydarzenia – zaczyna opowieść, wkraczając w kolejną alejkę. – Wybuchła wojna, największa w dziejach naszego Cahlam... I przez bardzo długi czas jej brutalności nic na tym świecie nie mogło dorównać. To wydarzenie nazywamy Czarną Insurekcją. Zmieniła Cahlam, choć trwała stosunkowo krótko. Wszystko się zakończyło w ciągu kilku miesięcy.

– Dokładniej to sześciu – podszeptuje Silone, idący za mną.

– ...ważne w tej historii są szczególnie dwie osoby: święty i... – Generał się wzdryga, jakby mówienie o tym przynosiło mu realny wstręt. – I ktoś, kto był za Insurekcję odpowiedzialny. Pierwsze nazwisko jest ci znane. Święty Johannes de Moraes. Oraz rewolucjonista, skażony Eusebius Grigg.

Docieramy na większy plac. Dokoła budynki tworzą wielki kwadrat, na środku którego znajduje się imponujący ratusz. Koło niego zbudowana jest szeroka fontanna, na której to brzegu siedzą dzieciaki i pryskają się wodą.

Silone odkaszluje cicho. Kiedy zdobywa moją uwagę, wskazuje na tabliczkę powieszoną na rogu budynku: „Plac Wiosny". Czyli dobrze przewidział, że tutaj zajdziemy.

– Grigg pragnął władzy nad Cahlam. Marzenie przyziemne, żałosne. Jako najbliższy doradca naszego ostatniego króla, Emila Evely'ego, poprzez oszustwa szybko zyskał wpływy. Dzięki skażonym rozpętał trwającą sześć miesięcy rewolucję, której skutki trwają do dzisiaj. Rozejrzyj się, Ethan. Co widzisz? – pyta.

Rozglądam się po placu.

– Że ratusz? – Wzruszam ramionami. – Nie wiem... Nazwa placu? Kostka brukowa?

– Nie. Zastanów się.

Patrzę dalej po budynkach w starym, stuletnim stylu, jednakże nic nie przychodzi mi do głowy. Nie wiem, wpływ na modę? Tutejsi ludzie wyglądają jak z przełomu dziewiętnastego i dwudziestu wieku: mężczyźni ubrani są w garnitury, kobiety w długie sukienki czy spódnice z żakietami. Chociaż... Gdyby dłużej się nad tym zastanowić, zapewne znalazłoby się kilka „błędów" historycznych. Kiedy wytężam wzrok, zauważam kobietę, która stoi oparta o ścianę ratusza i bez wstydu zapala papierosa. Ubrana jest w męsko wyglądający garnitur.

Generał odchrząkuje, wyczekując mojej odpowiedzi. Kręcę głową. Naprawdę brakuje mi pomysłów. Goldschmidt z niezadowoleniem zaczyna zmierzać przez środek placu.

– Święty z łatwością pokonał zło tkwiące w Griggu – zaczyna kolejną dawkę historii. – Porządek, który był przed rewolucją, przestał być wystarczający. Święty przejął władzę, stał się Drugim Ecorchym w Cahlam... I nadał nowe funkcje w społeczeństwie.

Więc o to chodzi, rozumiem.

– Stworzył generałów. – Których wybierał poprzez krew.

– Otóż to. – Generał potakuje – Po rewolucji, przez kolejne trzydzieści sześć lat dbał o Cahlam w każdym stopniu. Poświęcił się mu w zupełności, dlatego niedziwne, iż jeszcze przed jego śmiercią powstawały pogłoski, że był świętym, pierwszym w Cahlam. Ratusz, który możesz zobaczyć – robi ruch ręką w stronę budynku – powstał jeszcze za jego życia. Był w nim dwukrotnie, to właśnie tu, a nie w stolicy doszło do jego mianowania na Ecorchego. Idziemy dalej, aż do Alei Follerau'a, wybitnego pisarza. To tam, na kostkach brukowych wypisane są chronologicznie informacje o życiu świętego de Moraesa.

Pozwalam, aby Goldschmidt nas minął, i szeptem zwracam się do Silone'a:

– Skoro ten cały Grigg był skażonym – zaczynam – i jeszcze miał armię skażonych, to jakim cudem ten de Moraes mógł z nim wygrać?

Silone ku mojemu zaskoczeniu uśmiecha się szeroko, jakby czymś rozśmieszony.

– Cóż, panie Ewers. Myślę, że ludzie żyjący w cieniu nie bez powodu nazywają Johannesa świętym – odpiera równie przyciszonym głosem, by po tym zamilknąć na długi czas.

❀ ❀ ❀

Dzień jest wyczerpujący. Chodzę za generałem i odpowiadam na jego pytania. Z wyjątkiem życiorysu Johannesa de Moraesa generał nie opowiada specjalnie o innych sprawach. Może i daje jeszcze lekcję geografii, przeprowadzaną w konieczności, ale i te informacje nie są dla mnie wielce nowe. Za to o niesamowicie istotnej wojnie sprzed pięciuset lat wiem aż za dobrze. Nie do końca rozumiem, czemu akurat o tym Goldschmidt zdecydował się tyle mówić. Jasne, wyjaśnił wpływ tamtego zdarzenia, ale dosłownie uparł się tylko na ten jeden temat, a Silone wręcz zachęcał go do rozwijania tematu.

Zmęczony spacerem przez całe miasto wracam do automobilu. Ociężale siadam na tyle, by poczekać na Silone'a i generała. Ci jeszcze rozmawiają ze sobą.

Biorę głęboki wdech. Te wszystkie sprawy...

Od kiedy straciłem dom, nie minęło więcej niż trzy tygodnie. W tym czasie miałem według słów generała pojawić się w innym świecie, odkryć, że istnieją tutaj ludzie z „mocami", zdolnymi zabić innych.

Rany. Gdybym tylko siebie słyszał miesiąc wcześniej. Gdyby mnie rodzina słyszała! Już zdiagnozowaliby jakąś chorobę.

Prycham pod nosem i podwijam jedną nogę na siedzenie. Jasne, inne światy. Jasne, skażeni. Totalnie normalne. Muszę dokładnie zaplanować, co powiedzieć policji, jak skłamać. Jeżeli im powiem to, co niby jest prawdą, nie wezmą moich zeznań na poważnie. A ja nie będę bezpieczny przed ludźmi z tego miejsca.

Lub, co gorsza, zostanę wysłany do psychiatryka. Na tę myśl robi mi się zimno. Nie. Nie dopuszczę do tego. Nigdy, choćbym miał zginąć, nie uznają mnie za szaleńca.

Zaciskam pięść. Paznokcie wbijają się boleśnie w skórę, w głowie zaczyna szumieć, a umysł domaga się, abym się uspokoił. Obiecuję sobie, że jak tylko dojedziemy do pałacu, poskarżę się na ból głowy.

Wreszcie Silone i Goldschmidt wracają. Strażnik tak jak poprzednio siada na miejscu kierowcy, generał obok niego. Daje Silone'owi znak, aby wracał.

– Ethanie – mówi znikąd, odrywając mnie od patrzenia za okno. Podnoszę brwi, zauważając, że uważnie przypatruje się mi. – Nim dojedziemy i pożegnamy się na dzisiaj, chciałbym z tobą omówić pewne sprawy.

– Czyli?

– Zapewne pamiętasz o ostatniej sytuacji z moją córką. – Na te słowa mam ochotę głęboko westchnąć i wyjść z pojazdu. Powstrzymuję się od komentarza, bo nie wiem, do czego generał zmierza. – Myślałem, że najlepszym rozwiązaniem będzie danie ci dnia wolnego w dniu jej urodzin. Taki był plan od początku, nie uważam bowiem, iż jesteś gotów na przebywanie wśród Cahlańczyków. Za mało wiesz i łatwo, byś się omyłkowo zdradził.

– W porządku...

– Jednakże – przerywa mi – podczas naszego pamiętnego spotkania z moją żoną, usłyszałem od was, że już zostałeś zaproszony, Ethanie.

Cisza. Doskonale wiem, że powinienem przeprosić i wyjaśnić. Dziwne, że Goldschmidt czekał z tym tak długo.

– Przepraszam, generale – odpowiadam. – Nie przemyślałem tego.

– Wiem, że nie przemyślałeś. Przez to nie pozostawiłeś mi wyboru.

Z kieszeni marynarki wyciąga szarą kopertę i wręcza mi. Twarda, estetyczna, w ogóle niezmięta. Na odwrocie widnieje moje imię oraz fałszywe nazwisko. Nie czekając dłużej, otwieram ją. W środku znajduje się druga mniejsza kartka.

Zaproszenie.

– Ethanie Ewersie, jesteś zaproszony na bal urodzinowy mojej córki, Amelii Suzanny Goldschmidt. Na zaproszeniu masz wszystko rozpisane. Liczę, że nie przyniesiesz wstydu mi ani nikomu w pałacu. Oczywiście strojem już się zająłem. Silone zaniósł list do krawca, który do rana odda gotowy. Uznaj to jako nagrodę za twoją aktywność podczas nauki.

– To... Dziękuję – odzywam się cicho i chowam zaproszenie do koperty.

Na tym rozmowa z generałem się kończy. Wątpię, by Goldschmidt powiedział do mnie cokolwiek jeszcze podczas tej podróży.

Jednak choć dostałem zaproszenie, zyskałem okazję na porozmawianie z Amelią i potencjalnie dobrą zabawę, wcale się nie cieszę.

Wszystko dlatego, że zaproszenie, wyraźnie dane z przymusu, smakuje tak samo gorzko, jak szpitalne leki, które niestety miałem okazję poznać.

❀ ❀ ❀

Dopinam guziki skomplikowanego do założenia granatowego surduta, gdy przypominam sobie o liście od Wilhelma.

Wzdychając, podchodzę do komody. Otwieram pierwszą szufladę i wyciągam list w złotej kopercie. Rogi są zmięte, ale poza tym jest wciąż zaklejona i... autentyczna.

Jedyny przedmiot, który został z domu.

O ironio ten list stał się cenną pamiątką.

Chowam kopertę do kieszeni spodni. Powinienem otworzyć ją wieki temu, ale powstrzymuje mnie przed tym to, że to prywatna – niby – korespondencja między dziadkiem a L. Vaughanem. To, czy przeczytam list, zależy wyłącznie od tego, czy mam szacunek do Wilhelma.

W sumie nie mam. Ale na jego szczęście to nie jest pilne. Decyduję, że otworzę kopertę po bankiecie albo jutro. Teraz i tak za późno, na zewnątrz zaszło już słońce. Z tego, co się orientuję, na balu z okazji urodzin Amelii pojawili się pierwsi goście. Gdy wchodzę na balkon, słyszę cichą muzykę. Ciekawe, ile będzie trwać to przyjęcie? Do północy? Do rana? Ile tam przesiedzę, nim uznam, że preferuję wyspanie się?

Przede wszystkim chcę spotkać się z Amelią. Przynajmniej porozmawiać z nią, zamienić słowo, pogratulować osiemnastych urodzin... ale po awanturze jej matki nie jestem pewny, czy taka okazja się nadarzy.

Namyślam się, a po kilku sekundach wpadam na wyśmienity w swej prostocie pomysł. Idę do biurka, wyciągam papier i biorę pióro. Zamaczam końcówkę w tuszu, po czym zaczynam pisać list.

Amelio

Jeśli czytasz te słowa, to znaczy, że nie dałem rady z tobą porozmawiać. Życzę Ci wszystkiego najlepszego z okazji Twoich urodzin. Jestem przekonany, iż ten dzień przyniesie Ci mnóstwo radości.

Piszę to przed przyjęciem. Jeżeli zdołasz, przyjdź w miejsce, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy, jutro w południe. Zostawię tam kolejny list.

Ethan

Podnoszę pióro, nim krople czarnego atramentu skapną na papier. List nie jest wyszukany, ale zawiera to, co chciałem pokrótce zawrzeć. Zwijam go i wsadzam pod pachę, nim wkładam na siebie płaszcz. Wychodząc z pokoju, zauważam Silone'a, stojącego w znudzonej pozie pod ścianą.

Strażnik lekko krzywi się na widok listu.

– Nie mogę rozmawiać z Amelią, ale nikt nie mówił o pisaniu. Jeśli możesz, dałbyś jej po balu? – pytam.

Silone mruży oczy podejrzliwie. Oddaję mu list.

– Sam możesz przeczytać.

O dziwo, rzeczywiście go rozwija i czyta. Po skończeniu na powrót robi z niego rulon i chowa do kieszeni munduru. Cóż, dobry znak.

– Już stąd czuję te nieczyste intencje, panie Ewers – naciska na fałszywe nazwisko. – Ale nie mnie decydować, czy danie tego listu jest dobrym pomysłem.

– Nie mówisz poważnie.

– Jestem tu tylko po to, żeby za panem podążać, nie dyktować zakazy czy nakazy. Choć myślę, że mam prawo stwierdzić, że niezapięta koszula może wyglądać niekorzystnie.

Przewracam oczami, zapinając koszulę pod sam kołnierz. Silone mamrocze coś pod nosem i bierze mój niebieski krawat, żeby go zawiązać prawidłowo w kilku prostych ruchach.

– Przy okazji – mruczy przez zaciśnięte zęby – surduty nosi się jako strój wizytowy dzienny, do godziny szóstej po południu. Powinien pan mieć założony frak, ponieważ dochodzi jedenasta w nocy.

– Widzę, że znawca. Ale nie ja wybierałem – wyjaśniam. Frak z koszulą i spodniami znalazłem na łóżku.

– Jakbym nie wiedział – mówi ponuro, męcząc się z wyprostowaniem kołnierza i rękawów.

Tak czy inaczej jestem pod wrażeniem jego wiedzy.

– A, właśnie. Chciałem jeszcze tylko wspomnieć, że chociaż będę pana obserwować, nie będę stać tu przy tob... panu, panie Ewers. – Prostuje się, patrzy na mnie i kiwa głową. Pokazuje na korytarz i ruszamy.

– Domyślam się. Nie mam nic przeciwko.

Po paru minutach docieramy na parter... a raczej tylko ja. W trakcie schodzenia na dół Silone nagle zniknął niepostrzeżenie. Pozostaję sam wśród dziesiątek ludzi.

Obok mnie przechodzą obcy ludzie w wymyślnych strojach pełnych tiulu, satyny, koronek i falban. Niezależnie od płci widzę na ich twarzach mocny, błyszczący makijaż. Suknie z rozłożystych krynolin są barwne, inne od tych, jakie widziałem w Teophile na ulicach. Te tutaj przeznaczono wyłącznie, by wyróżniały się długością i objętością. Szczerze robi to na mnie wrażenie. Męskie fraki nie odstają – z nietypowymi dodatkami, świecącymi guzikami, o intensywnych kolorach: żółty, pomarańczowy, niebieski, zielony. Wiele mężczyzn nich nosi cylindry z ozdobami takimi, jak spinki, zawieszki, dopasowany kawałek materiału.

Wygląda to... obłędnie.

Granatowy surdut, który mam na sobie, wydaje się nudny przy tym. Nie dostałem żadnego kapelusza czy specjalnego dodatku oprócz rękawiczek, choć mam wrażenie, że nawet neonowy melonik nie przyciągnąłby szczególnego zainteresowania. To jest tym bardziej niesamowite, gdy doda się fakt, iż w tym miejscu nie ma neonów czy nowoczesnych świateł; u sufitu świecą stare lampy, bądź zawieszone świeczki. W końcu styl pałacu przypomina ten z początku wieku.

Nieudolnie przypatruję się każdej napotkanej osobie. Nie ma opcji, żebym zapamiętał kogokolwiek przez wszechobecny, oficjalny ekscentryzm, ale patrzenie na mijanych gości sprawia mi większą przyjemność, niż zakładem. Jedyne, czego tu brak, to achromatycznych strojów. Kolory, blaski – nigdzie nie ma czerni lub bieli.

Postanawiam wyjść do ogrodu. Późnoletnie powietrze owiewa mnie, niszcząc ułożenie włosów. Chyba w tym miejscu znajduje się samo serce przyjęcia. Co paręnaście metrów rozstawiono lampy i stoliki, na których leżą długie do ziemi obrusy i stoją kwiaty oraz świece w barwnych kloszach, co nadaje światłom różne kolory. Część gości siedzi przy stołach, pogrążeni w rozmowach, inni tańczą w rytm muzyki klasycznej. Wsłuchuję się. Rozróżniam wysokie tony skrzypiec. W dalszej części ogrodu zauważam orkiestrę, ubraną na pomarańczowo. Biorąc pod uwagę uśmiechy, sami dobrze się bawią.

W moim domu mało kto zatrudniłby na osiemnaste urodziny orkiestrę. Zwykle wystarczyła muzyka z radia z popularną muzyką, uwielbianą przez wszystkich – może i słuchaną codziennie, ale kto by się nad tym zastanawiał? Gdybym to ja miał takie urodziny, wspominałbym je do końca życia. Natomiast Amelia jako córka generała pewnie ma takie co roku.

Przesuwam się w bok, zanim wpada na mnie dwójka tancerzy. Przed oczami migają ich odkryte ramiona i plastry. Czyli badano ich przed wejściem.

Rozglądam się, by odszukać Amelię. W co ona jest ubrana? Jak się czuje?

Potrząsam głową. Nie, to nie jest w porządku wobec Lory. Nieważne gdzie jestem, nie powinienem tak myśleć o Amelii.

Wtedy słyszę za mną znaczące kaszlnięcie.

– Pachnie szafranem, nieprawdaż?

Odwracam się i widzę ją.

Amelia stoi w najokazalszej sukni, jaką miałem okazję widzieć. Pod samą szyję ma półprzezroczysty kołnierz, a na gorsecie wycięte, pokaźne bufki z tiulu. Strój trzyma się na turniurze i halkach, obleczony długą, jasnofioletową spódnicą z wyhaftowanymi kwiatami lawendy. Na szyi Amelii wisi srebrny naszyjnik z ametystowym oczkiem, a na głowie trzyma się dopasowana opaska z kwiatem bzu wpiętym po boku. Podkreślone makijażem turkusowe oczy są rozbawione.

Wygląda bardzo ładnie. Chłód stylizacji bardzo mocno kontrastuje z jej ciepłą, letnią urodą.

– O rany! To ty! Co za nieszczęśliwy przypadek, że cię tu zobaczyłam! – mówi wolno, otwierając szeroko oczy w sztucznym szoku. Do serca przyciąga spory bukiet niebieskich irysów. – Chyba będę musiała iść, zanim przekażesz mi jakieś straszne, zakazane informacje.

Nie mogę powstrzymać śmiechu.

– Wszystkiego najlepszego, Amelio. Mam coś dla ciebie, Silone da ci po przyjęciu.

– No nie! – jęczy. – Co za tragedia, usłyszałam to, zanim uciekłam. A tak się starałam, teraz te złe słowa utkną w mojej głowie.

Może i żartuje, ale w tych słowach kryje się znacznie więcej treści. Jeśli jej matka naprawdę nas nakryje, tym razem może nie odpuścić. Na wszelki wypadek lepiej usunąć się w cień i nie mieć kłopotów. Przeczuwam, że tej nocy i tak spotkam się z Amelią kilka razy, najlepiej, gdy będzie więcej ludzi.

– Też baw się dobrze.

Odchodzę pierwszy, Amelia posyła mi buziaka. Nie odwzajemniam tego gestu, tylko macham krótko na pożegnanie.

Wracam do środka pałacu. Rano przechadzałem się po tej części skrzydła, ale parter był odgrodzony i tylko służba miała do niego dostęp. Teraz widzę niezłe zmiany: wniesiono kanapy, stoliki i krzesła, by zmieścić z pięćdziesiąt osób.

Panuje tu hałas. Staję koło ściany, by popatrzeć na otoczenie. Lepiej poobserwować, nauczyć się pałacu. Jeśli mam zostać tutaj na dłużej, to kto wie, na jakie bale zaproszą mnie w przyszłości. Dotychczas nie bywałem na takich przyjęciach, nie licząc domowych, małych imprez oraz zlotów rodzinnych. Działo się to głównie w Avaler Swallow. Przez to, że byłem wtedy dzieckiem, zamiast uczyć się od babci i pradziadków etykiety, wolałem grać na konsoli, co teraz uważam za minus.

Ciekawe, czy Wilhelm też się nudził.

Był generałem, a to bardzo ważna funkcja, jak myślę. Smutna sprawa – spaść z rangi kogoś tak znanego i pozornie szanowanego do nieznanego nikomu wariata w Avaler Swallow. Znał generała Goldschmidta, pewnie też wielu innych ważnych ludzi. Co by robił, gdyby był tu razem ze mną? Choćby incognito. Czy plotkowałby i obrażałby zebranych? Siedziałby cicho? Czy stwierdziłby w jakiejś chwili „Wracam do domu, nudź się sam na tej pipidówie?"

Zdecydowanie to ostatnie.

Uśmiecham się na tę myśl.

Co gdyby dziadek został w Cahlam i urodziłbym się w tym piekielnym świecie, a nie we... Freyii? I sytuacja byłaby odwrotna? Tutaj wierzą w przenoszenie się między rzeczywistościami, miałbym wiedzę nie tylko o Cahlam, ale i o moim obecnym domu. W tym przypadku zobaczenie go byłoby na pewno ekscytujące. Nikt by się o mnie nie bał, w razie zniknięcia wiedzieliby, gdzie się znalazłem.

Ale... jestem z Hathorne. Nie z Gehenny.

Co zostało potwierdzone przez fizykę i generała. Ja do tego miejsca nie należę, nie czuję tego. Ale gdybym naprawdę urodził się w Gehennie...

Ktoś wsadza mi do ręki kieliszek. Otrząsam się z rozmyślań i spoglądam na lodowate szkło z czymś, co cuchnie winem.

– Brigitte? – pytam na widok kelnerki.

Trzyma tacę, na której stoi więcej kieliszków. Sama Brigitte wygląda słabo, przechyla się w bok. Skórę ma chorą, bladą, a powieki podkrążone.

– Źle wyglądasz... Hej, poczekaj. Kulejesz, pomogę ci. – Chcę zabrać od niej tacę. Myślałem, że zwolniono ją z obowiązków, ale skoro nie... Czy Silone wie? Martwił się o nią.

– Jest dobrze. Proszę nie przeszkadzać mi w pracy – odburkuje zachrypniętym głosem i odchodzi, kulejąc.

Co mam zrobić? Zgłosić generałowi? Ona ledwo chodzi, mogło dojść do zakażenia...

Ale nie pracuje dla niego. Pamiętam, że przy naszym pierwszym spotkaniu wspominała, że jest pod władzą jakiejś kobiety. Czyżby u Liliany Goldschmidt?

Przerzucam uwagę na czerwony alkohol. Nie mam ochoty tego świństwa pić. Pachnie jak coś drogiego, ale przecież i tak jestem niepijący. Unikam alkoholu jak ognia. Gdy moi znajomi pytali, czemu nie piłem na wspólnych wyjściach, odpowiadałem, że przez studia i pracę. Że czasem zdarzało mi się brać leki.

Ale głównym powodem jest dziadek. Nie chcę utracić kontroli umysłu.

Przyrzekłem to sobie już jako nastolatek.

Obserwuję gości, którzy piją z uśmiechem. Jeszcze raz wącham trunek. Zapach mnie odrzuca. Obrzydlistwo.

Dyskretnie wylewam zawartość do doniczki najbliższego kwiatka.

Zamieram, słysząc syk. Roślina nagle schnie i czernieje na liściach. W ciągu pół minuty obumiera.

Rośliny nie są aż tak przewrażliwione... co nie?

W mojej głowie pojawia się jedno rozwiązanie.

To cholerna trucizna.

Brigitte chciała mnie otruć? Niby „tylko" dostarcza alkohole gościom. Patrzę po niektórych z nich. Piją i nic im nie jest.

Jakby tylko to jedno, które ja dostałem, było trucizną. Ale czemu ja? Brigitte chyba nie ma powodu...

Przed oczami staje mi wypadek na schodach: ze mną, Brigitte i Ester. Ale właśnie, to był wypadek! To mogło zdarzyć się nawet gdyby mnie tam nie było!

Może ktoś inny? Ktoś... skażony?

Muszę poinformować generała. I to jak najprędzej.

✿ ✿ ✿

I. Cereteli, Historia Badań

Strona 42, akapit 6

[...] Cel Badań nie ogranicza się wyłącznie do wykrycia skażonych. Daje również generałom o dane statystykach ludności – co z kolei prowadzi do drugiego, nieraz ważniejszego celu od odkrycia skażonego, czyli odnalezienia ludzi z krwią generałów bądź Ecorchych w tłumie badanych. Wbrew pozorom nie zawsze przyszli władcy w Cahlam trafiają do Atlanthei. Nadopiekuńczy rodzice niejednokrotnie starali się oszukiwać władzę. Zdarzało się nawet przetrzymywanie dziecka w nieświadomości o swoim przeznaczeniu przez lata – a to doprowadziło do przyznania pielęgniarzom próbek nie tylko z krwią skażonych, ale i generałów oraz Ecorchych.

(nota: Święci... Obym nie popełnił błędu. G.vW.)

𖥸

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro