12. WIELKIEGO NIE-LEKARZA ROZTERKI
24 LATA TEMU
– Otwórz buzię.
Dwunastoletni mały szatyn otworzył zgodnie z poleceniem usta i pokazał jasne zęby. Mężczyzna, który do złudzenia przypominał doktora, wsunął delikatnie lusterko. Zmarszczył czoło, kiedy poczuł pod palcami rozpaloną skórę chłopca. Obejrzał dokładnie jamę ustną, mruknął przeciągłe „mhm", a następnie wyciągnął lusterko, żeby niespiesznie wytrzeć je o czysty, wilgotny ręcznik.
Wszystkiemu przypatrywał się drugi chłopiec, bujający się na starym, drewnianym krześle. Ciemnobrązowe oczy wyrażały zniecierpliwienie i zaniepokojenie, pomimo że mężczyzna wcześniej poświadczył, że był kimś godnym zaufania – przecież ich nie zdradził. Chłopiec jednak nie wierzył mu całkowicie, a wyraz jego twarzy wiele mówił o nieufności, jaką żywił wobec nieznajomego dorosłego.
– Na pewno pan nas nie wyda? – zapytał i skrzyżował kościste ręce na piersi.
Poważna mina i postawa chłopca nieco bawiły. Był drobny, za mały jak na swoje dwanaście lat. Z wyglądu przypominał trochę wygłodniałego ptaka, a dodawszy do tego niski wzrost... Mężczyzna widział, jak dzieciak próbował przypominać, pewnie z przyzwyczajenia, kogoś starszego, niż był.
Przewrócił oczami na pytanie chłopca. Potargał włosy badanemu szatynowi. Sięgnął do kieszeni płaszcza i wręczył mu słodkiego karmelka w papierku.
Mężczyzna spotkał tę dwójkę bezdomnych chłopców tego samego dnia i od dobrych trzech godzin próbował ich zrozumieć oraz pomóc jednemu w „chorobie", jak to nazywał drobny blondyn. Zadawane przez niego pytania pokroju „Skąd możemy mieć pewność, że jesteśmy bezpieczni?", zaczynały irytować mężczyznę, chociaż był człowiekiem cierpliwym aż do przesady, jak mawiała jego żona.
– Na świętego, pytasz mnie o to z dwunasty raz w ciągu ostatniej godziny, Wil. Moja odpowiedź wciąż brzmi: nie.
– Wolę być pewny.
– To zrozumiałe, ale nie martw się, mądralo. Dałem słowo – odpowiedział mężczyzna z przyłożoną do piersi dłonią.
Lusterko i ręcznik odłożył na powyginanym blacie kuchennym, mającym chyba z pięćdziesiąt lat. Przetarł czoło i mimo przyrzeczenia pomyślał, czy na pewno dobrze postąpił, pomógłszy dwójce chłopców.
On i chłopcy znajdowali się w opuszczonej od lat chacie – to on ich tutaj przyprowadził. Została wybudowana na odludziu, przy skraju lasu, by znalezienie jej nie należało do łatwych zadań. W skrócie – idealna dla tych, którzy chcieli się skryć. Nie była wielka, wręcz przeciwnie – maleńka, z jednym pokojem na parterze i kuchnią. Schody w rogu pokoju świadczyły o tym, że znajdowało się jeszcze poddasze, lecz mężczyzna obawiał się, że konstrukcja była zbyt krucha. Polecił chłopcom, by na razie tam się nie zbliżali, przynajmniej do czasu, aż nie przeprowadzi gruntownego remontu. Jeżeli, oczywiście, mieli zamiar przyjąć od niego pomoc i tu zostać.
Póki co zdawało się, że blondyn o imieniu Wil i jego „chory" rówieśnik byli zadowoleni z tego miejsca, co wzbudziło u mężczyzny kolejne podejrzenia. Dwójka dwunastolatków bez opieki, z czego jeden posiadał... niepokojącą przypadłość, podróżujących na własną rękę i gotowych zaufać mu na tyle, by za nim pójść, tylko za obietnicę schronienia – bardzo mu się to nie podobało. Jako, że był porządnym obywatelem Cahlam, powinien wydać ich władzom lub zmusić do Badań, jednak od tych wyjść się powstrzymywał.
Może to przez „chorego", pomyślał. Był świadomy, że gdyby Wil w najgorszym wypadku trafił do sierocińca, drugi chłopiec straciłby o wiele, wiele więcej.
Ciekawił go też charakter tej dwójki. O ile blondyn był gadatliwy – choć raczej pasowałoby określenie „krytykujący" – tyle szatyn przez cały czas milczał. Rozumiał ich język, co w pewnym stopniu pocieszało trzydziestodwulatka. Od małej gaduły dowiedział się, że milczący zaczął pojmować mowę rok i dziesięć miesięcy temu, a „już od czterech lat byli ze sobą jako najlepsi przyjaciele".
– Jeżeli pan postanowi nas zdradzić, będziemy zmuszeni się pana pozbyć – powiedział Wil.
Mężczyzna zaśmiał się na te słowa i położył niemałą dłoń na głowie gaduły. Ten od razu ją z siebie strzepnął z buńczuczną miną, bardzo niepasującej do dziecięcej twarzy.
– Nie używaj takich słów, mały – przestrzegł. – Zachowaj je lepiej na czas, gdy dorośniesz.
– Za chwilę będę dorosły!
– Oczywiście, a mój jedyny syn będzie młodszy od nienarodzonego. – Znowu się zaśmiał, ale po chwili spoważniał. – Co do twojego przyjaciela... Wybacz, ale nic na to nie zaradzę. Przykro mi.
– Ale przecież jest pan doktorem! – wykrzyknął Wil.
– Moja żona jest, nie ja – uściślił nie-doktor. – Jednak nawet ona nie mogłaby mu pomóc. To, na co cierpi twój towarzysz, nie jest czymś, co da się wyleczyć.
– A-ale...
Mężczyzna ukląkł na jedno kolano przed Wilem, by nieco wyrównać wysokość między nimi.
– Wil, dobrze wiesz, że ten chłopiec jest skażony. Wiesz, czym jest skażenie, prawda?
– Może jest wyjątkiem! – Brwi Wila zadrżały.
Ma w sobie pełno nadziei, zauważył mężczyzna. Był jeszcze dzieckiem i właśnie po kilku latach błądzenia spotkał kogoś, kto chciał im pomóc. Nie-doktor nie dziwił się, że Wil starał się uciec od tego nieprzyjemnego zderzenia z rzeczywistością – ale nie istniało inne wyjście. Musiał zrozumieć, że skażenie nie było jakąś tam chorobą, a milczek przez swoją feralną moc mógł stać się naprawdę niebezpieczny dla otoczenia.
– Nie, nie ma czegoś takiego jak wyjątek. – Starał się, by jego głos był jak najłagodniejszy. – Posłuchaj mnie uważnie. Jego przekleństwo rośnie wolno w porównaniu do regularnych przypadków, ale pewnego dnia stanie się, na świętego, śmiertelnie niebezpieczne. Wiem, że jest to trudne i że mógłbym ci opowiadać bajki, że twojemu przyjacielowi się polepszy. Aczkolwiek według mnie jesteś mądrym chłopcem i okłamywanie cię byłoby okrutne i bezsensowne.
Przez moment mężczyzna widział łzy w oczach dwunastolatka, ale ten prędko je wytarł.
– Ja chcę, żebyśmy się bawili, a nie bali o to, czy jest skażony!
Nie-doktor uniósł brew. Cóż, jednego nie mógł odmówić – Wil był okropnie rozpieszczony, jak arystokrata. Jednak, czy był to egoizm... Wątpił, przez to, że chłopiec mówił o swoim przyjacielu.
– Rozumiem, Wil. Myślisz, że mi się to podoba? Byłoby wam lepiej w innym świecie, lecz tego wam nie mogę zagwarantować. Nie jestem wszechmogący, już dla ludzi z czystą jak łza historią jest to niełatwa do zrealizowania podróż, a co dopiero dla was! Jedyne, co mogę, to przynosić wam zapasy jedzenia co kilka dni, tutaj. Nie mogę być z wami przez cały czas, nie zapominaj, że ja też mam swoją rodzinę, mniej więcej dziesięć kilometrów stąd.
Wil zagryzł policzki i odwrócił wzrok. Powoli do niego docierało, że pan o wzroście niedźwiedzia i ze sztucznym okiem nie potrafił im pomóc tak, jakby tego chciał. Była to nieprzyjemna myśl. Przecież tak długo się ukrywali, błądzili, a kiedy trafiła się wreszcie osoba zdolna ich wysłuchać, ta stwierdziła, że nie istnieją leki na chorobę towarzysza Wila. Spojrzał jeszcze raz błagalnie na mężczyznę. W jego jednym oku pojawiło się zmęczenie – drugie, magicznie piękne w różniącym się od pierwszego intensywnym granacie, było wciąż puste jak wydmuchane jajko.
– Nie patrz tak na mnie. Ze skażeniem nie wygram – powiedział mężczyzna, po czym wstał. Następnie zaczął pakować do torby swoje rzeczy. – Uważajcie na siebie. Wrócę tutaj jutro. Jeśli nikogo nie spotkam, uznam, że uciekliście i nie będę więcej wracał.
Mężczyzna potarmosił kolejny raz brązowe włosy skażonego chłopca i na chwilę przyciągnął go do siebie w ojcowskim uścisku. Przyjął na siebie trudne do wytrzymania ciepło małego ciała.
– Cóż. Będę nad waszą sytuacją myśleć. Znam ludzi, którzy jeszcze dają radę prześlizgiwać się do innych światów. Możliwe, że za odpowiednią opłatą dadzą radę coś ci przemycić, coś, co ci pomoże – powiedział do milczącego, a ten nieśmiało pokiwał głową.
– Leki? – zapytał Wil z cieniem nadziei.
Mężczyzna westchnął głęboko.
– Wątpię, by nawet w innym świecie mieli lek na skażenie. Raczej miałem na myśli coś, co może was uchronić przed tą mocą. Nie wykluczam, że poza Gehenną mają materiał nieprzepuszczający gorąca. W Duriee powinni taki mieć, skoro tamtejsza fizjologia jest bardzo delikatna... To przydałoby się wam, racja?
– Obieca nam pan to?
– Może. Niewykluczone. Ale nie nastawiajcie się na to, jak na coś pewnego. – Odszedł od skażonego chłopca.
– Gabriel?
Mężczyzna i Wil zamarli. Odwrócili głowy w tym samym momencie w kierunku szatyna, który odezwał się cichym głosem. Zorientowawszy się, jaką uwagę przyciągnęło to słowo, spuścił głowę, a jego policzki się zaczerwieniły. Nie odezwał się więcej ani nie kontynuował niczego.
Trzydziestodwulatek założył fedorę na głowę i się uśmiechnął.
– Tak. Mam na imię Gabriel – odrzekł.
Upewniwszy się, że skażony chłopiec nic więcej nie powie, wyciągnął rękę do Wila, który wciąż wpatrywał się zafascynowany na szatyna. Nie przyjął dłoni, dlatego Gabriel położył mu na kolanach karmelowego cukierka. Po tym wyszedł z chaty i cicho zamknął za sobą drzwi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro