Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

17. ANHEDONIA I POŁAMANE KANARKI

𖥸

Przedstawienie Lou Vaughan zaczyna się od spętania moich rąk sznurem.

– Na pewno pan wie, co robić?

Okej, nie tylko jej przedstawienia. Ja również odgrywam w nim ważną rolę.

– Nie – przyznaję w pełni szczerze. Krzywię się, kiedy palce Lou dotykają mojej skóry. – Nie musisz tak mocno...

– Niech pan wybaczy, chcę być wiarygodna.

– Robimy to na pokaz! – Odsuwam się.

Lou puszcza moje ręce i odchodzi kilka kroków w tył. Kładzie dłoń na biodrze i niczym krytyk ocenia swoje starania.

– Wygląda żałośnie – kwituje. Na mój sceptycyzm potrząsa głową. – W dobrym sensie. Wiadomo, na pana miejscu żałowałabym siebie, gdyby mnie, potężnego skażonego, związała piętnastolatka...

– Dlatego nie możemy przesadzić. – Przewracam oczami i próbuję poruszyć rękami. Na próżno. Lou związała mi nadgarstki z tyłu na tyle mocno, że muszę naprawdę mocno szarpnąć, by sznur się poluzował.

A to dopiero początek planu uwolnienia Luki Vaughana.

– Okej, nie jest źle – oznajmiam i siadam na siedzeniu różowego, dopiero co pożyczonego automobilu. Nazwany pieszczotliwie Cudeńkiem, idealnie oddaje... cóż, cudowność.

W środku są białe, miękkie kanapy, które starczyłyby dla dwóch osób. Jednakże wyglądają jak po bliskim spotkaniu z nożownikiem, lakier nieco odpada, natomiast na przedniej szybie widnieje pęknięcie. I to jest w Cudeńku najpiękniejsze – pojazd idealny do naszego planu. Myśleliśmy z Lou praktycznie. Oboje już pogodziliśmy się z faktem, że co jak co, ale Cudeńko pójdzie na stratę.

– Mamy linę? – pytam dla podsumowania.

Lou wkłada ręce do kieszeni spodni, chodząc w kółko po końcu ślepej uliczki.

– Mamy.

– Coś, czym możemy się bronić?

– Czym możemy kogoś zrani...

– Lou, nie myśl o tym...

– Przepraszam, czymś, czym możemy kogoś lekko, leciutko zranić? To tak, nie licząc pańskiego skażenia.

– Bandaże były...

– Wyżebrane z apteki w ilości hurtowej? – Na moją minę się śmieje. – Powiedziałam, że to na dom dziecka. Mamy też zapalniczkę, trochę wody, kanapek... No i Cudeńko. Plan pamiętam.

– A Perełka jest już na miejscu – kończę. Perełka znajduje się pod aresztem i grzecznie na nas czeka. Byle nikt się do niej nie przyczepił, przechodzi mi przez głowę, choć w to wątpię. Dojedziemy do celu za kilkanaście minut.

Lou wsiada do automobilu na miejsce kierowcy. Zamyka drzwi i rusza.

To zabawę czas zacząć.

Podjeżdżamy do aresztu w milczeniu, pogrążeni w swoich myślach. Kiedy docieramy, kiwam głową w stronę wspólniczki. Jestem gotowy.

– Święci, pomocy! – wydziera się Lou, wybiegając z Cudeńka. – Święci, to skażony!

Dziewczyna wyciąga mnie z pojazdu i szarpie, by później wparować do środka aresztu. Stara się wyglądać na przejętą. Ja nie muszę udawać. Sam widok strażników, którzy w jednej chwili podrywają się z siedzeń, wystarczająco budzi strach. Przechwytują mnie i powalają na ziemię. Jeden z nich przykłada mi do głowy pistolet.

Że tak od razu?!

Rzucam szybkie spojrzenie Lou. Ta od razu reaguje i próbuje ich powstrzymać.

– Stop! – krzyczy. – Nie zabijajcie go jeszcze! Profesjonalizmu nie macie?!

– Pani mówi, że to skażony... – Podnoszę głowę, by zobaczyć, że mówi to strażnik z recepcji.

– To znaczy... Ja podejrzewam...

– Pani podejrzewa?!

– No... Tak myślę, że jest skażony! Rany, nie możecie mu zrobić Badań?! Na świętego, jestem dzieckiem, nie mordujcie przy mnie ludzi!

Na twarzy trzymającego mnie najmocniej strażnika zauważam dezorientację.

– Możemy poprosić, żeby pani wyszła...

– A przesłuchanie? – pyta drugi strażnik. – Musimy najpierw spisać od pani zeznania...

– To się z tym pospieszcie – mruczy Lou. – Ojciec na mnie czeka.

– To nie zajmie długo... Oscar, zajmij się skażonym. Zbadaj go.

Strażnik podnosi mnie i ciągnie do tyłu. Lou po raz ostatni posyła mi spojrzenie i rzuca prawie niezauważalny uśmiech jako życzenie powodzenia.

Jeden ze strażników zauważa to.

– Coś się stało?

Lou chowa ręce za siebie i patrzy strażnikowi prosto w oczy. Ten drugi, nazwany Oscarem z szarpnięciem wyprowadza mnie na inny korytarz.

– Nie. Tylko myślę o tym, że to my, obywatele wykonujemy waszą robotę, bo wam się nie chce ruszyć swoich... – Nie słyszę końca. Strażnik zatrzaskuje drzwi, pogrążając nas w chwilowej ciemności.

❀ ❀ ❀

Lou nie miała zamiaru za długo zabawiać się na przesłuchaniu. Gdy tylko ten bezmyślny strażnik wyżebrał od niej zeznania (nie, nie wiedziała o niczym, po prostu zdawało jej się, że obcy używał mocy) dotyczące jak go znalazła (czekała na ojca w sklepie ze środkami czystości) i jakim cudem związała (skażeni nie są zbyt inteligentni), od razu wybiegła z aresztu.

Poprawia torbę na ramieniu i, oglądając się za siebie, przebiega przez ulicę. Póki co plan ratunku taty działa bez zarzutu. Mimo to pełna nerwów wsiada do Cudeńka stojącego na krawężniku. Łapie kierownicę jedną ręką. Stara się wyciszyć i przeklina na Grigga pod nosem.

Nie zepsuje tego, nie rozpatruje takiej możliwości.

Kiedy jej serce się uspokaja, zdejmuje dłoń z kierownicy. Klęka na siedzeniu, aby sięgnąć do miejsca pasażera. Z całej siły stara się odchylić fotel. W jej opinii zajmuje to definitywnie za długo.

Piękny, czerwony rewolwer leży tam, gdzie go zostawiła. Oblizuje usta. Jak na razie wnuk Strindberga o nim nie wie i dobrze. Od razu zacząłby zadawać za wiele pytań. Cóż, chyba nie myślał, że poradzą sobie ze strażnikami starymi nożami kuchennymi?

Lou wyciąga broń i ją ogląda. Po tym z powrotem chwyta za kierownicę tak, by w drugiej ręce trzymać wygodnie ciężką broń. Odpala automobil i z piskiem wyrusza. Robi małe koło i staje naprzeciwko aresztu. Zauważa, że trzech strażników akurat wyszło zapalić fajkę. Nie szkodzi, lepiej dla nich. Jeszcze niczego się nie domyślali.

Myśli sobie motywująco „Kto jak nie ty?" i rusza z maksymalną prędkością.

Gładko wjeżdża na schody i z impetem przedziera się przez drzwi.

❀ ❀ ❀

Kiedy tylko zostajemy sam na sam, strażnik Oscar staje się delikatniejszy. Prawie mnie puszcza, zwalnia krok. Znacznie się przygarbia, przez co staje się niższy ode mnie o pół głowy.

– Że też niedzielę zajmować... – marudzi.

Schodzimy po schodach do podziemi. Tam strażnik pokazuje drzwi na prawo. Podnoszę wzrok. Tabliczka oznajmia, że to „Centrum Badań".

– Wchodź. Migiem. – Popycha mnie.

Centrum Badań wygląda w głównej mierze jak gabinet lekarski skrzyżowany z jakąś celą. Pod ścianą stoją stara meblościanka i kozetka. Natomiast na środku znajduje się stół, przy którym siedzi kolejny strażnik, spokojnie pijący kawę. Na widok kolegi delikatnie się uśmiecha.

– Kolejny do Badań? – pyta z zaciekawieniem.

Oscar przewraca oczami i czochra go po włosach. Wtedy zupełnie mnie puszcza.

Nie myślałem, że to będzie tak wyglądać. Trochę zaczynam wątpić w standardy tego wymiaru sprawiedliwości.

– Siadaj – rzuca, pokazując na kozetkę. Uśmiecha się do drugiego strażnika. – Jakaś dziewczyna się przestraszyła. Kazali go zbadać.

Siadam na wskazanym miejscu, chowając rękę do kieszeni. Palcami wyszukuję marny nóż. Moja część polega na tym, by mnie zbadali, stwierdzili skażenie i przetransportowali w kierunku aresztowanych skażonych. Tam powinienem znaleźć Lucę.

Strażnik się nie spieszy. Z szafki wyciąga rękawiczki i coś, co w pierwszej chwili wydaje się pistoletem.

– Alan, wyciągnij papiery – poleca i zbliża się do mnie. Otwiera lufę dziwnego pistoletu i zaczyna coś w nim naprawiać. – Jak ja nie znoszę Badań.

– Oscar, kochanie, płacą ci za to. – Strażnik Alan siada z papierami.

Chcę przetrzeć oczy ze zdumienia. Oni serio nie biorą na poważnie zarzutów, że jestem skażony. Co prawda nie mają dowodów, to znaczy jeszcze nie mają, jednak nie myślałem, że w areszcie spotkam się z taką ignorancją.

Może spędziłem za wiele czasu w pałacu generała.

– Imię i nazwisko? – pyta Alan. Pociąga łyk kawy i bierze długopis w dłoń.

– E... – zacinam się. – Ethan Echeverri – wymyślam na szybko.

– Wiek?

– Dwadzieścia jeden lat – kłamię gładko.

– W porządku... Krew zaraz wypełnimy. Choć może już teraz wpisać, że normalna?

– Alan, na świętego, nie bądź nieprofesjonalny... Nie ruszaj się chwilę. – Strażnik bierze moją dłoń i przykłada do jednego palca lufę. Naciska przycisk od spodu. Przez chwilę czuję nieprzyjemne ukłucie, ale na tym się kończy.

– Proszę cię, po samych oczach widać, że nie jest skażony. Ma inteligentne spojrzenie – mruczy Alan. Wypełnia dokument z Badań, gdy Oscar czeka prawdopodobnie na wynik. – Przygotować ci herbatę?

– Nie, dzięki. Na świętego de Moraesa, szybciej... – Postukuje w sprzęt.

Schodzę bardzo powoli z kozetki. Łapię za nóż. Ręce mi drżą jak cholera, nogi już się pode mną uginają. Nie dam rady. Nie ma opcji, że coś im zrobię. Jest ich dwóch, na pewno zostali przygotowani na wszelkie ewentualności...

– Co... Niemożliwe – prycha po dłuższej chwili strażnik, nadal patrząc się w przyrząd. – Chyba jeszcze raz go zbadam.

– Coś nie w porządku? – pyta drugi. Zauważam, że chwyta za swoją kieszeń. Widocznie trzyma coś w niej.

– Po prostu zbadam... – Podchodzi do mnie i łapie za rękaw.

Wtedy panikuję.

Błyskawicznie wyciągam nóż i z całej siły uderzam go tępą stroną w skroń. Strażnik upada nieprzytomny na ziemię, puszczając przyrząd do Badań na ziemię. Drugi strażnik od razu zrywa się z miejsca i zza pasa wyciąga ukryty pistolet.

– Drgnij, a zobaczysz! – krzyczy.

Podnoszę ręce do góry. Podchodzi do mnie i wyciąga rękę, bym podał ostrze.

Odrywam od niego wzrok na dosłownie pół sekundy. Patrzę na strażnika, który ledwo oddycha, na urządzenie...

Zamieram. Na moich oczach szare pole na przodzie zmienia barwę w wyniku jakiejś reakcji chemicznej służącej w Badaniach. Pamiętam naukę z pałacu. Barwy miały wskazywać prawdę o krwi.

I o jasna chorobo, to przecież niemożliwe.

– Ecorchy... – wyduszam z siebie.

Nie. Nie wierzę w to. Przecież moja krew była skażona!

Strażnik się tym rozprasza. Nie marnuję czasu. Łapię za jego rękę i pociągam do góry, by wyrwać broń. Ten nagle strzela i drugą dłonią sięga ku mnie. Jest niewysoki, więc zanim mu się udaje, wbijam nóż stołowy w jego ramię. Krzycząc z bólu, puszcza pistolet. Najprędzej jak mogę, schylam się po urządzenie od Badań i wypadam z gabinetu w akompaniamencie wrzasków. Trzaskam za sobą drzwiami i uciekam.

❀ ❀ ❀

Luca podrywa głowę, słysząc huk. Dobiega z daleka, ale jest na tyle głośny, że od razu wie, że stało się coś pochrzanionego.

Strażnik koło niego musi myśleć to samo. Nieostrożnie puszcza Lucę i rozgląda się dokoła.

– Na świętego, co to było?! – cedzi do siebie strażnik. Jakby to była wina jego więźnia, rzuca mu pełne nienawiści spojrzenie. – Twoje pożegnanie się z życiem będzie boleśniejsze, jeśli to twoi towarzysze, gnido.

Luca przewraca oczami.

– Jakbym jakichś miał – mamrocze.

Jego jedyni towarzysze są już bezpieczni u von Wellinga i tylko to pociesza go w tej sytuacji.

Strażnik jeszcze kilka chwil patrzy w górę, najpewniej oczekując, aż hałas się powtórzy. Gdy to nie następuje, zaciska palce na ramieniu Luki i prowadzi go bez delikatności przez korytarze.

Z każdymi mijanymi drzwiami serce Luki bije szybciej i szybciej. Świadomość, że strażnik nie żartował, coraz bardziej do niego dociera. Nie ma cel. Nie ma przeniesienia. Nie ma życia w więzieniu jak przez tamte sześć lat.

Zaczyna się zastanawiać, czy nie popełnił błędu. Może powinien był spopielić wszystkich strażników od razu, a nie poświęcać się, żeby nikt więcej nie przeszukiwał jego domu. Miał szansę, aby sobie z nimi poradzić – istniało tylko ryzyko, bo strażnicy regularnie zdawali raporty centrali, a ich zniknięcie zapaliłoby czerwoną lampkę.

Jednak i tak czy siak Luca postanowił poświęcić swoje życie.

Chyba, ale tak tylko chyba, nie jest na to gotowy.

To tym bardziej miesza mu w głowie. Za niecałe cztery lata powinien świętować swoje czterdzieste urodziny. Nigdy nie słyszał o skażonym, który przeżyłby tak długo. W więzieniu wszyscy mieli kilkanaście, dwadzieścia lat. Niewielu przekroczyło trzydziestkę. Jakim więc prawem narzeka? Skażeni nie powinni mieć marzeń, nie takich co wykraczają poza przeżycie kolejnego dnia.

Strażnik wpycha go do celi. Luca potyka się o próg i upada na kolana. Strażnik szybko go podnosi i stawia pod ścianą.

– Na świętego de Moraesa, mieli tu czekać... – narzeka zniecierpliwiony. – Przecież nie będę marnować dobrych kul...

A chrzań się, myśli Luca, aż zaskoczony swoją złością. Nie wystarczyło im, że nie robił tutaj masakry?

– Pieprzyć. Nie mam czasu – stwierdza strażnik.

Luca zamyka oczy. Nie sądził, że tak zakończy swoje życie. Nie w takiej egzekucji. Serce bije mu pospiesznie (przynajmniej jeszcze bije) i zaczyna go to boleć, robi mu się duszno.

Słyszy szczęk broni. Zaciska mocniej oczy, czekając na strzał.

W tym momencie już prawie czuje się pogodzony z losem.

❀ ❀ ❀

Jak przez gęstą mgłę patrzę na strażnika przede mną i Lucę. Szkarłatna krew – o na rany wszystkiego co żyje i jest zdolne mi pomóc – rozbryzguje się na ścianie. W ciele pozostaje dziura.

Przez powstały hyk omyłkowo puszczam broń, która głośno uderza o płytki.

Strażnik pada na ziemię z wrzaskiem pełnym bólu.

O... Cholera. Tak, to dobre słowo.

Albo wciąż za słabe.

O ja pieprzę.

Luca Vaughan łapie się za głowę i odwraca się w moją stronę. W jednej sekundzie przez jego twarz pojawia się setka emocji, z czego większość dotyczy „Co ty robisz", „Co ty odwalasz" i „Czemu do diabła ty tu jesteś?!".

– Zamorduję was, wy rewolucyjne...! – wrzeszczy strażnik, trzymając się za podziurawioną rękę. Zdrową dłonią chce złapać za broń, już odwraca się w moim kierunku, ale Luca do niego dopada, zdejmuje rękawiczkę i jednym ruchem ucisza go na wieki.

Czuję się otępiały. Na dżumę, co ja tu robię? Co ja robię z bronią?!

– Ernest! – krzyczy Luca. Nic nie dociera do mnie, mógłby nawet krzyczeć z odległości kilometra. – Ernest... Ethan... Strindberg, budź się!

– Ja go... – próbuję z siebie wydusić. Skrzywdziłem? Postrzeliłem? To był strażnik!

– Weź się w garść! – Luca pstryka mi przed oczami. – Co tutaj robisz?! To niebezpieczne miejsce! Zabiją cię tu za skażenie! I co z Lou?! Mieliście iść do doktora i się ukryć!

Otwieram usta, ale od razu je zamykam.

Po prostu wyjmuję z tylnej kieszeni urządzenie do Badań i pokazuje Luce.

Dębieje podobnie jak ja.

– Ecorchy – szepcze. Kiwam głową. – Pierdolę.

Ja też, Luca.

Rozlegają się hałasy. Strażnicy! Luca pokazuje na korytarz.

– Nie mam pojęcia, co sobie myślałeś, ale nie odpuszczę ci tego! – grozi, a następnie ruchem ręki popędza mnie w stronę wyjścia.

❀ ❀ ❀

Lou zeskakuje po gruzie i mija znokautowanych strażników. Od najbliższego zabiera broń. Nieźle. Teraz ma dwa rewolwery i sześć problematycznych strażników mniej.

Rozciąga sznur, dla pewności delikatnie kopie jednego mężczyznę. Ten tylko zsuwa się po kupie gruzu. Dziewczyna związuje go mocno i szybko. Już przed kilku laty opanowała wiązanie węzłów u doktora. Chociaż jak o tym myśli, to raczej byłby zawiedziony, że tę naukę użyła akurat do takich czynów.

Podobnie Lou postępuje z pozostałą piątką. Rozgląda się dla pewności po budynku, a raczej tym, co z niego zostało.

Cudeńko rozwaliło połowę ściany. Drzwi już nie było, pozostała jama z widokiem na wcześniej podstawioną Perełkę.

Zakłada kosmyk włosów za ucho. Pamięta, że strażnik wyprowadzał pana Strindberga korytarzem na wprost, więc to tam się kieruje. W międzyczasie sprawdza nową broń.

Jest naładowana, ale nie zwykłymi kulami.

– O proszę, środki usypiające. – Gwiżdże szczęśliwa, przedzierając się dalej.

❀ ❀ ❀

Luca zdaje się lepiej znać układ aresztu. Szybkim tempem przemierza korytarz, nieustannie oglądając się za siebie. Minę ma wściekłą, cały drży z nerwów. W jednej ręce trzyma przyrząd do Badań i od czasu do czasu zerka z niedowierzaniem na wynik.

– Mówiłem, żebyś się ukrył! – wyrzuca. – Psiakrew, nie zdajesz sobie sprawy, że mogą... Mogli cię zabić?!

– Nie mogliśmy cię zostawić!

– My? Lou też w to wplątałeś?!

– Właściwie to ona...

Luca się zatrzymuje i podnosi ręce.

– Litości! Nie bez powodu kazałem wam iść do doktora! Przyrzekł, że przejmie moją rolę po tym, jak mnie już nie będzie! Co wy sobie myśleliście?! Co gdyby cię strażnik zastrzelił?! Co jeśli Lou przez wasze dziecięce postępowanie właśnie jest torturowana przez skażonego?! I czym był ten hałas, bo znając was, to pewnie wy za nim stoicie!

– A, to... Pewnie Lou rozwaliła wejście – odpowiadam z westchnieniem.

Luca robi minę, jakby na poważnie zastanawiał się, czy nas za to zamordować.

– Gdy już będziecie u doktora, przekażcie, by w moim imieniu dał wam burę.

– Myślałem, że wracasz z nami!

– Nie wiem, czy z wami dożyję wyjścia stąd – odpiera. Macha ręką, by oznajmić, że koniec dyskusji. – Wracaj i się ukryj. A najlepiej znajdź kogoś, kto cię podwiezie do von Wellinga. Ja idę znaleźć Lou.

Nie podoba mi się to. Nie ma opcji, bym go zostawił, aby błądził sam po areszcie. Mimo wszystko nie odpowiadam, bo tak to mogę się z nim kłócić w nieskończoność.

Omijamy strażników bez większych problemów. Kiedy docieramy do skrzydła cel, Luca się spina.

– Ostrożnie – poleca przyciszonym głosem.

Staramy się być cicho i w miarę jak najszybciej przedostać się przez to miejsce. Luca jest skupiony na tym, by nas stąd wyprowadzić. Ja zaczynam odpływać myślami.

Pocieram obolały po Badaniach palec. Jakim cudem pokazały, że jestem Ecorchym? Zaledwie kilka dni temu musiałem uciekać, narażać życie, ponieważ stwierdzono u mnie skażenie! I nie było to totalnie znikąd – widziałem, co narobiła moja krew. To nie było normalne w najmniejszym stopniu. A teraz? Może po prostu ten sprzęt był zepsuty?

Ecorchy... Nie, nie, nie.

Marzyłem, by tamto skażenie było jakimś powalonym błędem, ale to nie może być prawda, abym w rzeczywistości miał krew Ecorchego. Ze wszystkiego akurat to? Akurat ten, kto rządzi w Cahlam?

– Stać! – rozlega się krzyk gdzieś na wprost. Podnoszę wzrok. Na schodach stoi strażnik z pistoletem. Kieruje na nas lufę. – Na kolana!

Luca pokazuje, abym odsunął się do tyłu. Strażnik powoli schodzi.

– Na kolana, skażeńcu. Albo młody pożegna się z życiem.

Vaughan bez wahania klęka z wysoko podniesionymi rękami. Strażnik schodzi jeszcze niżej. Naciska spust...

I nagle spada ze schodów, twarzą do ziemi. Dopadam do niego. Jest nieprzytomny, oddycha słabo. Jakim cudem to się stało?!

– Patrzcie w górę, gapy. Znaczy się, panowie. – Słyszymy ze strony schodów.

Na szczycie stoi Lou z rewolwerem w ręce. Z satysfakcją patrzy na nas. Spoglądam na strażnika. W jego plecach znajduje się coś, co wygląda na strzałkę usypiającą. Sprytna... Chwila, skąd ona wzięła broń?

– Lou! – krzyczy Luca. Dziewczyna zbiega po schodach w stronę taty i wyciąga ręce w geście przywitania. Luca się odsuwa. – Powinienem był zamknąć was na strychu, żebyście nie odpieprzali głupot!

– Nie ma za co, Luca! Nie musisz dziękować. – Lou krzyżuje ręce na piersi, gdy schowała broń za pasek spodni. – A teraz proszę, może zanim przyślą strażników z pałacu, wyjdziemy stąd?

– Strażnicy na górze... – zaczyna Luca.

Lou przewraca oczami i patrzy w moim kierunku.

O matko. Ona serio to zrobiła.

– Związani i przysypani. Tak jak my, jeśli nie wyjdziemy w tej chwili.

❀ ❀ ❀

Wypadamy z aresztu w akompaniamencie krzyków związanych strażników i zbierającego się tłumu ludzi. Nieszczęśliwie akurat gdy uciekamy przez wyrwę w ścianie, zjeżdżają się strażnicy, by zobaczyć, co właściwie tu się zadziało.

Szybko nas zauważają i zaczynają wrzeszczeć.

Dobiegam pierwszy do Perełki i i otwieram im drzwi, po czym siadam na miejscu kierowcy.

– Dalej! – Odpalam automobil. Lou już też prawie dobiega.

Niespodziewanie słyszę huk i jęk Luki. Rzucam spojrzenie ku Vaughanom i serce podskakuje mi w piersi.

Luca krwawi z ramienia. Cholera, postrzelili go! Lou odwraca się i biegnie ku ojcu. Ten od niej odskakuje. Na jego twarzy pojawia się wyraz bólu.

Niewiele mogę zrobić. Na szczęście są blisko i gdy tylko siadają, odjeżdżam z głośnym piskiem, jeszcze zanim rozlega się trzaśnięcie drzwiami. Lou usadawia się koło mnie na miejscu pasażera, Luca na tyle.

Zaciskam zęby. Próbuję w pełni skupić się na drodze. Na próżno! Lou stara się przejąć rolę kierowcy i bez uprzedzenia chwyta za kierownicę Perełki.

– Hej, zostaw!

– Ale to moja kolej!

– Potem się zamienimy, jasne?!

– A może przestaniecie się kłócić, dzieci?! – krzyczy Luca. Zerkam prędko w lusterko. Zgina się w pół i kaszle. Oddech ma świszczący i wydaje się ledwo żywy. Jest poszarzały na twarzy, z wyraźnym trudem wciąga powietrze przez zaciśnięte zęby.

Lou wpycha się na moje miejsce, łapie za kierownicę i próbuje sama manewrować. Przez to wjeżdża na krawężnik przy skręcaniu. Wyczyniam nadludzką gimnastykę, by wepchnąć się na jej fotel. Gdy gwałtownie skręca, wpadam na drzwi.

– Hej, uważaj! – ostrzegam.

– Staram się!

Słyszymy strzały. Nie zamierzają się bawić, co?, myślę. Lou zaczyna jeździć slalomem po ulicy, na co Luca wydaje z siebie dźwięk, jakby chciał zwymiotować. Ja staram się powstrzymać od tego przez mocne zaciśnięcie zębów.

– Możecie mi wyjaśnić, co wyrabiacie?! – Luca znowu podnosi głos, gdy Lou przestaje prowadzić ku wyrzyganiu wczorajszego obiadu. W zamian wbija nas w fotel, przejeżdżając przez rynek z niewiarygodną jak na ten pojazd prędkością. Prawie rozjeżdża dwójkę przechodniów. – Kazałem wam siedzieć na dupie w domu!

– Oj, tak wyszło, Luca!

– Tak wyszło? Tak wyszło?! Lou, znasz zasady! Żadnego ryzykowania życiem dla mnie, jasne?! Ciebie, chłopcze, też to dotyczy! – Patrzę znacząco na Lou. Ta przewraca teatralnie oczami. – Nie kazałem się wam ukryć, by teraz...

– Luca, możesz wreszcie przestać jęczeć?! – denerwuje się Lou, uderzając dłońmi w kierownicę. – Naprawdę sądziłeś, że byśmy cię zostawili?! Niech miałby za to jutro świat wybuchnąć, nie zostawiłabym cię nigdy!

Mocne słowa. Luca widocznie też tak uważa, bo nie odpowiada. Między nami panuje cisza, całkowite przeciwieństwo tego, co dzieje się na zewnątrz. Jednak wkrótce strzały cichną, a gdy Lou mija w szaleńczym tempie kolejne uliczki, spoglądam przez tylne okno. Pościgu za nami nie ma.

Rzucam spojrzenie Vaughanowi. Ma zaciśnięte usta, jego oddech jest bezustannie ciężki. Na koszuli widnieją plamy krwi, szczególnie w okolicy lewego ramienia, na którym zaciska dłoń. Zranili go i to mocno. Bardzo źle. Rana nie jest raczej śmiertelna, lecz zakażenie czy wykrwawienie jak najbardziej. Wpatruję się w niego za długo, ponieważ wyłapuje mój wzrok. Marszczy czoło.

– Moment. Czy to są moje ubrania? – pyta.

– Coś musiałam mu dać – burczy Lou. Wzruszam ramionami na potwierdzenie.

– Hm – prycha Luca.

Przez dwie minuty milczy.

– Jak daleko to miasto się ciągnie? – odzywa się z mniejszą urazą w głosie. – Musimy wyjechać, nim zamkną bramy.

– Mijamy coraz rzadszą zabudowę – mówię.

Patrzę na swoją dłoń. Jakim cudem strażnicy stwierdzili... tamto? Miałem być skażonym, poszukiwanym przez generała! Czy znów błędnie mnie zbadano? Ale przecież strażnicy musieli robić to setki razy. Wyciągam z kieszeni podkradziony, splamiony krwią świstek.

Ecorchy. To jakiś cud. Albo kolejna pochrzaniona rzecz w tym świecie.

– Hej, to mój płaszcz – wyrzuca Luca. – Nie pobrudź go, zmiennokrwisty.

– Uważam na... Jak mnie nazwałeś? – urywam, gdy dociera do mnie sens ostatniego słowa. Zmiennokrwisty? Pierwsze słyszę. Słyszałem o zmiennocieplności, zimnokrwistości, ale to?

– Widzę, jak twoja krew się zmieniła. Byłeś skażony, teraz Ecorchym... Aż tak głupi to nie jestem.

– Może to błąd przy pomiarach!

– Błąd? Nie ma opcji. Sprzęty strażników są niezawodne.

Odwracam się w kierunku Luki i chwytam zdrową dłonią za oparcie.

– To musi być błąd, mówiłem wam wcześniej o tym. Ludzie nie zmieniają krwi – staram się wyjaśnić. Bez skutku.

– Nie, Strindberg. Nie zmieniają. Po prostu ty jesteś jakimś chorym kameleonem i to jedyna sensowna nazwa, jaka przychodzi mi do głowy. Nie oczekuj, że ci to wytłumaczę, pierwszy raz widzę takie dziwactwo na oczy. – Zerka na kieszeń płaszcza. – I pamiętaj, że to nie oznacza, że możesz mi bezprawnie plamić płaszcz. Ale cóż, i tak witaj w bandzie odmieńców. Sam nie jestem lepszy. – Uśmiecha się nieco krzywo.

Odwzajemniam uśmiech. W zasadzie to byłoby przyjemne, gdyby „dziwactwo" nie kojarzyło mi się z dziadkiem, a... Lucą. Pewnie, obaj nie mają najmilszego charakteru, jednak to Luca Vaughan jest kimś, dla kogo zgodziłem się na tę waloną akcję. Nie wiem, czy byłbym gotów zrobić coś w połowie tak pochrzanionego dla Wilhelma.

A w przypadku Luki mam pewność, że nie skrzywdziłby swoich bliskich.

Lou wyciąga nas z miasta, co dodaje trochę ulgi. Jedzie jeszcze kilometr, aż gwałtownie hamuje.

– To było straszne – podsumowuje. Odwraca głowę w stronę ojca. – Hej, nie zamykaj oczu! Nie możesz teraz umrzeć!

Błagam, niech to będzie tylko wrażenie, że Luca bardziej zbladł. Na niepewnych nogach wysiadam z samochodu. Otwieram tylne drzwi, by wpuścić mu świeże powietrze.

– Nie śpię... Jest mi tylko słabo – wydusza z siebie. Przyłapuje, że z niepokojem zerkam na Lou, a ona na mnie. – Ej, nie gapić się tak, dobra? Jakoś to będzie. Od wczoraj nie przespałem nawet minuty, jestem głodny, chce mi się pić i nawet nie będę mówić o tym, że mnie postrzelili. A nie, w sumie to powiedziałem. Jak już tu jesteśmy, to wyjedźcie gdzieś. Żeby być daleko stąd, proszę?

Ma niezaprzeczalną rację. Ściągam z siebie płaszcz i podaję go Luce.

– Weź. Jest twój. – Robi mi się zimno, ale lepiej, by to Luca się ogrzał. Ten go odbiera i mamrocze coś pod nosem.

– Chyba... Przejdę na przód. Z tyłu okno się nie otwiera, a ja nie chcę zafajdać tapicerki. – Wykonuje ruch, jakby go zemdliło, dlatego dla bezpieczeństwa odsuwam się na pół metra. Luca mija mnie w przygarbionym chodzie i ciężko siada na moje miejsce. Ja sam wskakuję na tył.

Jedziemy dalej w ciszy. Zamykam oczy. Chce mi się spać, chociaż serce mam rozkołatane i nie mogę wyciszyć myśli o potrzebnych lekach. Chciałbym odpocząć. Niestety podskórna świadomość o będących gdzieś tam strażnikach, hałasy silnika, podskoki skutecznie uniemożliwiają przyśnięcie. Trochę jakbym był w Hathorne. Tak samo czułem się, gdy jechałem tramwajem na poranne zajęcia, wycieńczony po pracy do białego świtu, i udawałem sen, by odrobinę odpocząć.

Nie mam pojęcia, ile mija czasu, pewnie sporo. Nie otwieram oczu, więc Luca i Lou pewnie sądzą, że śpię. Zaczynają rozmawiać przyciszonymi głosami.

– Lepiej, żebyśmy pojechali okrężną drogą, jeśli nie masz nic przeciwko, Luca. Przez Estern.

– Wystarczy ci paliwa?

– Skąd mam wiedzieć? Ja nawet nie wiem, gdzie się je nalewa. – Lou śmieje się nerwowo.

– Lou...

– Tak, Luca?

Domyślam, że szykuje się poważniejsza rozmowa. Mocniej zamykam oczy.

– Lou, wiesz dobrze, że nie jestem twoim biologicznym rodzicem – zaczyna Vaughan dość niezręcznym tonem. – Dlatego, mimo że żyjesz ze mną pod jednym dachem od lat, nie chciałem, żebym to ja był tym od pouczania.

– Tak, Luca, od tego jest wujek doktor.

– Och, nie o to mi chodzi. Zwyczajnie... Na świętego, tak nie można robić. – Luca nie należy do szczególnie łagodnych osób, jednakże teraz trzeba było być głuchym, aby nie słyszeć u niego ostrożności. – Nie mówię tylko o tym, że świadomie ukradłaś nie swoją własność. Zrobiłaś wielką głupotę tym ruszaniem po mnie.

– Nie mogłam cię zostawić.

– Rozumiem, ale... nie zabrali mnie bez powodu. A ty masz już piętnaście lat, nie jesteś małym dzieckiem. Niszczenie sobie przyszłości przez łamanie prawa jest niemądre i okropne. Wil... zrobił dokładnie to samo. I widzisz, jak to się skończyło. Nie chcę, żebyś z mojej winy stała się taka jak on.

Następuje dłuższa cisza.

– Czy ty mnie właśnie porównałeś do Przeklętego Generała?

– Na Grigga, nie! Nie jesteś nim, źle powiedziałem, przyznaję. Miałem na myśli, że łamiesz reguły. Nie ma ratowania mnie. W takich sytuacjach masz iść do doktora. Zasługujesz na to.

– Jak powiedziałeś, panie Luco, nie jesteś moim biologicznym ojcem i nie chcesz mnie pouczać – denerwuje się Lou.

Otwieram oczy. Oboje spoglądają na siebie naburmuszeni, lecz chwilę później Luca macha ręką, a potem zaczyna wpatrywać się z urażeniem w okno.

– Chyba mam problem.

Udaję, że właśnie się obudziłem. Lou lekko się uśmiecha, jakby jej rozmowa z Lucą się nie wydarzyła. Po tym robi coś, czego się nie spodziewam – zatrzymuje pojazd.

– Coś się stało? – pytam. Lou kiwa głową.

– Uświadomiłam sobie, że to coś... – Stuka w oznaczenie koło kierownicy.

– Wskaźnik poziomu paliwa – podpowiadam.

– Właśnie, to ta rzecz chyba jest na wyczerpaniu, a my nie jesteśmy nawet w połowie drogi do Estern, które jest za jakieś... daleko.

– Żartujecie? – Vaughan głęboko wzdycha.

– Cóż, nie w tej sprawie.

– Jak daleko zajedziemy? – dopytuję. W moim świecie dalibyśmy do maksymalnie pięćdziesięciu kilometrów. Nie jest to tak mało, lecz kto wie, jak sytuacja wygląda tutaj.

– Tak jakby... Pojawiło się to dłuższy czas temu. Chyba Perełka może paść w każdej chwili.

– O! Kocham wyzwania – ogłasza Luca. – Ale nie ma mowy, żebyśmy bawili się w innym mieście, dzieciaki. Ruszaj jak najkrótszą drogą – mruczy do Lou.

– No jasne. Przez drzewa?

– Pozwalam po jagódkach.

– Bardzo śmieszne. Nie, ja muszę objechać ten las, ale nie mam pojęcia, czy damy radę. Powrót do Revery... Za duże ryzyko, nie wspominając już o tym, że raczej nie dojedziemy na ostatkach po inną Perełkę.

– Tak czy inaczej czeka nas marsz. Jakoś poradzimy sobie. – Luca dotyka rany na ręce z sykiem. – Po prostu jedź przez ten las. Tak będzie najszybciej, a im dłużej czekamy na cud, tym bardziej te łapsko boli. A uwaga, od początku boli, jakby sam święty je skaził.

– A gdyby ci pomogli w Estern? Ethan postara się o jakieś opatrunki i leki, ja wezmę inną Perełkę, pojedziemy do doktora...

Chcę przystać na ten pomysł, lecz Luca kręci głową.

– Zabraniam. Nie będziecie więcej... Ja pieprzę. – Rozszerza oczy w przestrachu.

– Luca... – zaczynam. Wówczas słyszę krótkie, acz wiele wyjaśniające pukanie w okno od strony Lou.

O nie, nie w tym momencie, myślę. Lou przełyka głośno ślinę i uchyla okno.

– Tak? Ooch... Witam...

Strażnik w ciemnoszarym mundurze opiera rękę o okno i zagląda do środka. W drugiej dłoni trzyma notes. Uśmiecha się miło i pozdrawia nas ruchem głowy.

– Witam – odpowiada. Skupia wzrok na mnie. Z braku lepszego pomysłu odmachuję mu i opadam głębiej na siedzenie. Szlag.

Lou śmieje się niepewnie.

– Z gazowni to pan nie jest? – Siada tak, by zasłonić mnie i Lucę. Oczywiście bezskutecznie.

Strażnik kręci z niedowierzaniem głową, nadal z uśmiechem na ustach.

– Dostałem zgłoszenie, iż pojazd o rejestracji... – wychyla się do przodu, by przeczytać głośno rejestrację Perełki, po czym wraca do okna – ...został skradziony, a życzliwy człowiek spostrzegł, jak pewny kierowca przekracza dozwoloną prędkość przynajmniej trzykrotnie właśnie tym pojazdem. Nie spodziewałem się jednak, że za kierownicą ujrzę dziecko z rannym skażonym, który wyrwał się z aresztu i... zbiegiem, którego szuka generał.

Strażnik skupia wzrok w szczególności na mnie. Chciałbym zniknąć, ale zdobywam się wyłącznie na wzruszenie ramion, jakby to nie było nic takiego i co trzecia osoba mogłaby pochwalić się taką kartoteką, co ja.

– My tak tylko przejezdnie – rzuca Lou, postukując palcami w kierownicę. Sam dźwięk tego przyprawia mnie o ból głowy.

Strażnik macha ręką.

– Wysiadać. Wszyscy. W tej chwili... – Cokolwiek mówi dalej, już tego nie słyszymy, ponieważ Lou odjeżdża z głośnym piskiem, nie czekając ani sekundy dłużej.

Luca uderza głową o oparcie z jękiem.

– Lou!

– Wybacz, tak wyszło!

Lou skręca ostro, rzucając mną i Lucą na prawo. Mężczyzna odruchowo łapie za ramę, ale i tak uderza twarzą o szybę. Szkło odpada, przez co w samochodzie robi się chłodno.

– Pozabijasz nas, Lou! – krzyczę, ale szybko zmieniam zdanie.

Nie ona to zrobi, a strażnicy.

Nagle powietrze przeszywa kula, zaledwie centymetry od mojej szyi. Schylam się. Naprawdę chcą nas zamordować?! Tylko tego brakowało!

– Nie bawią się w straszenie... – sapie Luca.

– Ale żeby zabić?!

– Strzelają w nas, dlatego mam solidne wrażenie, że tak!

– Robię wszystko, co w mojej mocy! – Lou zmienia trasę przez pole. – Ethan!

– Co?!

– Patrz, czy są blisko! Muszę wiedzieć, kiedy przyspieszyć!

– Um, cały czas?!

– Tyle paliwa to nie mamy!

Nie podoba mi się to, ale zdaję sobie sprawę, że Lou i tak wykonuje z nas najtrudniejszą robotę. Podciągam się do góry.

– Są blisko! – raportuję. – Jadą za nami, kilku strażników!

Odwracam głowę w kierunku Lou i akurat w tym momencie rozlega się huk. Mam wrażenie, jakby moje ciało zaczynało... drętwieć. Zsuwam się na siedzenie i ciężką ręką dotykam barku. Jest wilgotny, a gdy spoglądam na dłoń, odkrywam na niej coś czerwonego.

Nie czuję bólu. Bardziej... Jest mi wszystko jedno. Chcę tylko spać.

Zamykam oczy, tracąc kontakt ze światem.

❀ ❀ ❀

– Trafili go! – Luca zrywa się z miejsca.

Zaciska dłonie na oparciu fotelu. Nieprzytomny wnuk Wilhelma na tylnym siedzeniu drętwieje coraz bardziej, w ciągu kilku sekund jego twarz robi się trupioblada. Nie mija dużo czasu, aż opada bezwładnie na siedzenie, mdlejąc. Luca rzuca pod nosem nerwowe, więzienne przekleństwo.

Czy te naboje są aż tak mocne? Z czego je zrobiono, że tak prędko położyły Strindberga?! Jeżeli to były te, których się obawiał, to Ethan nie miał szybko się wybudzić. Kiedy Luca jeszcze przebywał w więzieniu po raz pierwszy, wynaleziono specjalne kule, które miały za zadanie uciszać więźniów. Co oczywiste, „uciszanie" nie oznaczało tylko utraty przytomności, bo też inne, długofalowe, bardzo nieprzyjemne skutki. Jeśli Strindberg dostał właśnie tymi, mieli gorszą sytuację, niż sądził.

– Szybciej, ptaszyno!

– Nie mam jak! Jeśli przyspieszę, paliwo się nam skończy przy wjeździe do lasu!

– A ten biedak się wykończy! Rób, co mówię!

Lou z jękiem wjeżdża do lasu z pełną prędkością, na jaką stać Perełkę. Gałęzie uderzają o okna, oboje podskakują na siedzeniach, przez co Luca czuje przypływ mdłości.

Za stary jestem już na te zabawy! myśli gorzko, widząc, jak Lou nawet nie krzywi się na wybojach.

Zdaje sobie jednak sprawę, pod jak ogromną presją znajduje się Lou, by uratować ich trójkę. Spotkanie strażnika popsuło wszystko. Muszą oddalić się na jak największy dystans, ale przez to jadą z prędkością, która może ich zabić. Droga i brak doświadczenia sprawiają, że Lou nie panuje w pełni nad kierownicą. Jasne, trochę rozumiała działanie automobilu, ale nie na takie przygody!

Prawie wpada w drzewo i gdyby nie to, że Luca w ostatniej chwili podrywa się i szarpie za kierownicę, zgniotłoby ich jak serpentynę.

– Dziękuję! – mówi, gdy Luca puszcza kierownicę. Najpewniej chciałaby, by się położył i odpoczął, ale ten wciąż siedzi na siedzeniu tak, by w każdej chwili przejąć kontrolę.

Z czoła Luki spływają krople potu, ma czerwone policzki i nie wygląda na kogoś w pełni sił. Cały drży, ale wciąż pomaga Lou manewrować. Jego dłonie są bardzo blisko jej dłoni. Rękawica niemal ją dotyka, co wywołuje... dziwną ekscytację i jednocześnie strach. Żadne nie pamięta, by Luca kiedykolwiek aż tak skrócił dystans między nimi.

– Naprawdę dziękuję... – dodaje.

– Skup się na drodze – chrypie Luca na pozór chłodno, lecz widzi, że Lou wyczuwa coś więcej. Luca odkaszla. – Gdybyśmy jechali prosto, dotrzemy do domu von Wellinga?

– Tak, ale to nie jest tak, że musielibyśmy jeszcze skręcić w prawo? – pyta z lekkim zdziwieniem. Kojarzy tę część puszczy, ale to, że Luca się jej radzi, może wydawać się nietypowe. Zdaniem Lou to on lepiej zna las. – Chyba musimy przejechać kilka dobrych kilometrów...

– Dobrze. – Luca odsuwa się od niej. Lou przez nagły chłód na rękach się wzdryga. – Dotrzyj do niego za wszelką cenę, on wam pomoże.

Za nimi rozlega się kolejny strzał. Lou gwałtownie skręca w głęboki las. Wbrew zaleceniom ojca trochę zwalnia. Jedzie już na samych oparach paliwa.

– To już niedaleko!

– Święci. Jestem z ciebie dumny, Lou – mówi szczęśliwym głosem Luca.

To zdanie sprawia, że jej serce na moment się zatrzymuje. Patrzy na niego szybko. Luca uśmiechał się szeroko i... och, święty, czy to właśnie on wypowiedział te słowa?

Odwzajemnia uśmiech. Czuje radość i przypływ dziecięcej miłości wobec mężczyzny. On ją pochwalił! Był z niej dumny!

Lou nie może się doczekać, aż dotrą do domu von Wellinga. Chce, żeby tam za dzisiejszą akcję choć raz ją objął. Pragnie przytulić się do jego ramienia, słuchać głosu i tego, jak powtarza, jak jest z niej zadowolony i że nie chce, by kiedykolwiek go opuściła, by poszukać prawdziwej rodziny. Chce z nim zostać i poczuć od niego ojcowski dotyk... przynajmniej raz w życiu.

Nagle kula przeszywa przednią szybę, co tworzy dziesiątki pajęczyn. Nie spodziewając się tego, Lou traci kontrolę nad pojazdem. Nie widzi nic i z krzykiem obraca Perełkę o sto osiemdziesiąt stopni. W ciągu sekundy uderza w drzewo.

Przez ciało Luki przechodzi mocny ból. Niechcący pociąga za klamkę i wypada z samochodu na twardą ziemię. Przejeżdża bokiem dwa metry po zielonej jak żaba trawie, zostawiając za sobą ścieżkę popiołu.

Łapie się za pulsującą głowę. Ma zawroty, od których chce mu się wymiotować, oraz słyszy głuche uderzenia w środku czaszki. Jednak zdobywa się tylko na głośne jęknięcie.

W nozdrzach zalęga się dym, Luca się dusi. Ironicznie myśli sobie, że te katusze są niczym powtórzeniem z tamtego strasznego okresu sprzed dwunastu lat.

Słyszy, jak Lou krzyczy jego imię. To otrzeźwia Lucę. Zgarnia grudki ziemi, gdy próbuje się podnieść. Cały świat wokół lawiruje, barwne plamy przed oczami się mieszają. Jego umysł, choć wciąż nie do końca jasny, dochodzi do siebie, ale ciało, to przeklęte ciało, go blokuje. Wie doskonale, co musi zrobić: wstać i pomóc tej dwójce dzieciaków – bo i Lou, i chłopak od Wilhelma go potrzebowali.

Ale nieważne, co czuł do Wilhelma i jak bardzo było mu żal tego chłopaka, to Lou była na pierwszym miejscu. Najpierw musi się upewnić, czy wszystko z nią jest dobrze. Najbardziej liczyła się Lou, dla której wywróciłby cały świat, dla której zniszczyłby wszystkie jaszczurki.

Ona ma tylko piętnaście lat. Choć Luca widział w życiu tylko dwóch piętnastolatków, nie licząc siebie, wiedział, że ktoś w takim wieku nie powinien przeżywać czegoś takiego.

Podnosi się na kolana i przyciska sprawną rękę do głowy. Czy popełnił błąd? Czy błędem było pozostawienie Lou przy sobie? Powinien oddać ją w ręce strażników, nieistotne czy sam ponownie trafiłby do więzienia. Lou musiała mieć jakąkolwiek rodzinę, która teraz była przekonana, że dziewczynka nie żyje. A on ją zabrał, spowodował tyle nieszczęść... Gdyby Lou po rewolucji wróciła do bliskich, on nie musiałby się martwić, czy jest zepsutym człowiekiem, bo zabrał jej prawdziwą rodzinę.

Patrzy wokół siebie. Lou leży niedaleko. Gdy wzrok mu się wyostrza, widzi, że żyje i głęboko oddycha. Czuje błogą ulgę. Nagle znów kaszle – a na rękawicy pojawiają się krople krwi.

Kulejącym krokiem idzie prędko do Lou. Przypomina mu się, gdy ją zabrał. Wspomnienia są czyste, zupełnie jakby to wydarzyło się dziś rano. Jego mała ptaszyna leżała pod gruzami, nie miałaby szans wydostać się stamtąd o własnych siłach. Straciłaby życie jako trzyletnia, niewinna istotka, kolejna z milionów ofiar rewolucji. Ale on ją zauważył i gdy Wilhelm przechodził przez Przejście, Luca puścił go, odrzucił, wepchnął w miejsce, z którego nie było powrotu.

Wiedział, że właśnie ta decyzja zdrady Wilhelma uratowała Lou życie. Po tym zaniósł ją do domu von Wellingów, gdzie została ocalona. Wtedy, mimo okropnego stanu, dał radę. Teraz jednak bał się, czy dotrze do doktora z dwójką osób.

Lou na szczęście oddycha. Żyje i prócz zadrapań jest dobrze. Luca cieszy się... tylko na tym mu zależy.

Modli się do świętych. Byleby ona była silna, nawet jeśli on czuje się coraz słabiej.

Dlaczego pozwalam, żeby cierpiała? To pytanie powtarza w głowie co rok.

Pierwsze miesiące po odnalezieniu leczyła rany. To zrozumiałe, przecież musiała wyzdrowieć i potrzebowała spokoju, a Revera była w ruinie i nieludzkie byłoby puszczenie jej w świat. Nie usprawiedliwia to jednak, że w ciągu kolejnych lat miał zakichany obowiązek ją oddać, von Welling znalazłby jej rodzinę. Sam doktor irytował się, że Luca nie potrafił podjąć jasnej decyzji.

Teraz, gdy widzi, do czego doprowadził, każda drobna rana na twarzy jego córki boli go bardziej niż cokolwiek, co czuł przez własne obrażenia. Lata temu von Welling uświadomił Lucę, że ten nie mógł niczego nauczyć Lou, a życie u doktora, który miał własne problemy i życie, odpadało.

Przez Lucę Lou nie miała normalnego dzieciństwa, na jakie zasługiwała. Ograbił ją niczym jakiś potwór. Doprowadził do tego, że Lou cierpiała.

Luca wyciera krew z ust i z największą delikatnością, na jaką go stać, podnosi głowę Lou z ziemi.

– Lou... – Głos ma osłabiony i drżący. – Wstawaj, mała. Nie możesz tu być.

Ta chlipie.

– No, dalej. – Wymusza łagodny uśmiech, by zachęcić ją do podniesienia się. – Zaraz doktor cię opatrzy i będzie po wszystkim. To trudne, wiem, ale tylko odrobina wysiłku i będzie dobrze.

Ma wrażenie, jakby gadał niczym sam Gabriel von Welling. Czuje przejmujący żal, że tego człowieka już nie żyje.

Strużka łez płynie po policzku Lou. Wyciąga głowę w stronę Luki. W pierwszej chwili mężczyzna nie zdaje sobie sprawy z jej planu, dosłownie w ostatniej sekundzie się uchyla.

– Nie dotykaj mnie! – podnosi głos ostrzegawczo.

Pierwszą zasadą, jaką na niej wymusił, było to, żeby nigdy się do niego nie zbliżała.

„Nie dotykaj mnie". Przestrzegał tej zasady wraz z Wilhelmem, a Lou nie jest wyjątkiem.

– Jestem poważny. Nie dotykaj mnie. Chodź, musimy poradzić sobie ze Strindbergiem – szepcze.

– Mhm... – jęczy Lou, ale ma problem, by się podnieść.

To szalenie niepokoi Lucę, choć rozumie, że Lou nie jest silna jak on. Chciałby dać jej chwilę, ale słyszy krzyk strażników w oddali. Złapali ich trop! Luca zdaje sobie sprawę, że jeśli Lou zaraz się nie podniesie, będą mieli przekichane.

– Hej. Nie kłamałem, gdy mówiłem, że dobrze się spisałaś – mówi cicho.

Bladą twarz Lou przyozdabia niepewny, bolesny uśmiech.

Dalej, Lou, wstawaj – myśli.

Krew zbiera się w okolicach talii Lou. Luca podnosi dziewczynkę, by ją zetrzeć, jakby należała do niego, ale na próżno.

Niedaleko nich rozległ się strzał. Luca przenosi się tak, by osłaniać Lou przed jakimikolwiek pociskami.

– Musicie uciekać... – szepcze Lou. Z jej ust spływa struga krwi.

Oddech Luki staje się chrapliwy. Przesuwa palcem po wargach dziewczynki, rozmazując czerwień.

– Nie, nie, nie! My musimy. Wspólnie. Lou, jesteś taka dzielna.

Spogląda przerażony na rozbity samochód. Tył uchował się w połowie – po stronie, gdzie nikt nie siedział, utworzyło się wgięcie, które zabiłoby hipotetycznego pasażera. Święty, był dumny ze swojej dziewczynki, która w ostatniej chwili wymanewrowała tak, że nikogo nie zabiła. Jednak auto stało się bezużyteczne. Muszą dotrzeć do doktora pieszo.

Lou próbuje ściągnąć jego rękawicę. Luca ostro wyszarpuje się, ale dziewczyna mocno chwyta go za dłoń. Krwi jest coraz więcej, coraz bardziej brudzi strój i ciało.

– Luca... to chyba koniec. – Patrzy mu prosto w oczy wzrokiem osoby dorosłej, nie dziecka.

– Wy...Wypiorę to, dobrze? Chwila i będzie po krzyku, ptaszyno. – Jego głos drży, jakby znów miał szesnaście lat.

Kolejny wystrzał sprawia, że zaciska mocno zęby.

Lou dotyka ramion Luki. To go paraliżuje. Nie czuł dotyku już od tak wielu lat.

– Obejmiesz?

– Nie umiem, Lou.

Jak Lou mogła go dotykać bez strachu, podczas gdy on bał się źle odetchnąć w jej obecności?

– Dziękuję... że byłeś... – Luca czuje łzy w oczach. Jego mała perełka jest cała w czerwieni. – Ja...

– Już cichutko, Lou... – Nie umie skończyć zdania. Milknie, poświęca się myślom tylko o niej.

– Nie mówiłam ci, Luca, ale... Kocham cię. Jesteś moim prawdziwym ojcem.

Jak mogła, jak mogła tak mówić? Za co ma go kochać?

Nie zdąża jej o to zapytać. Lou wsuwa swoją małą dłoń w rękawiczkę Luca i ją zsuwa. Nie udaje jej się zacisnąć ręki między palce ojca – w tej samej chwili znika, nawet nie sekunda sprawia, że krew znika wraz z jasnym pyłem.

Luca pojedynczo drga w odruchu płaczu.

To samo uczucie, gdy zabrakło Gabriela... ale teraz jest o wiele bardziej rozpaczliwe i nieskończenie razy gorsze.

– Lou... – szepcze ze ściśniętym gardłem. Patrzy na swoje dłonie, które dziewczyna ledwie kilkanaście sekund temu trzymała.

Dziewczynka, która przed momentem żyła.

Krzyczy rozpaczliwie i zanosi się płaczem. Łzy spływają mu po szyi.

Głosy strażników są jakby w oddali. Luca nawet nie reaguje, gdy biorą go pod ramiona i wynoszą gdzieś, najpewniej do auta, a następnie z powrotem do więzienia.

Gorąco napływa do niego, z każdą chwilą jest mu coraz cieplej. Nagle coś w nim pęka – niespodziewanie, bez jasnego ostrzeżenia. Znowu pada na ziemię. Strażnicy znikają w mniej niż ćwierć sekundy.

Ziemia jest brązowa, wyschnięta i martwa, obsypana prochami. Długo nic na niej nie wyrośnie. Wokół skażonego tworzy się rozległy krąg martwego lasu. Zmieniające na jesień kolor drzewa znikają. Zostają tylko czarne jak żuki konary, ale i te po chwili zaczynają się kruszyć.

❀ ❀ ❀

Doktor odkłada wypalone cygaro na popielniczkę i przewraca stronę książki, leżącej na kolanach. Wypalona przed chwilą tabaka oraz powolna, jednostajna muzyka ze starego, brązowego radia sprawia, że chce mu się spać. Czuje się przednio, a wszelkie dręczące go bóle znikają.

Jest mu dobrze i trwałoby to dłużej, ale ktoś nagle zaczyna dobijać się do drzwi.

Początkowo to ignoruje. Nie przyjmuje pacjentów w dni wolne, a dzisiaj był taki dzień. W dodatku i tak odchodzi od praktyki leczenia na zapleczu swego domu. Po to przeniósł rodzinną przychodnię do Estern, czyli najbliższego miasta za lasem. Nie ma obowiązku reagować.

A przynajmniej tak sądzi, dopóki nie zaczyna sobie uświadamiać, że ów uporczywy stukot jest strasznie nietypowy i niepokojący.

Podnosi się z fotela, odkładając co cienką książeczkę o granatowej okładce na stolik obok. Jest perfekcjonistą, więc robi to ostrożnie, by strony się nie pogięły. I tak pozycja ma już swoje lata i to widać w postaci przetartego brzegu i plam po płynie do dezynfekcji. Nawet mimo fascynującej treści nie dostałby za nią złamanego grosza.

Przechodzi przez przedsionek, poprawiając wysoki kołnierz seledynowego golfa na opalonej szyi. Zawsze to robił przed wyjściem. Na wszelki wypadek.

Otwiera drzwi na pełną szerokość. W ostatniej chwili uchyla głowę, zanim uderza w nią niemałego rozmiaru kamień. Doktor opiera się o ścianę, a kamień ląduje w korytarzu, sunąc daleko przez biały parkiet.

– To nie jest zabawne, zasrane szczyle! – krzyczy donośnie, żeby atakujący dobrze go usłyszeli. – Wymieniałem te przeklęte drzwi w zeszłym tygodniu! Jeśli chcecie się bić, to zachowajcie honor i się pokażcie!

Gdy doktor uznaje, że minęło wystarczająco dużo czasu, wychyla z ostrożnością głowę. Na progu widzi małą kupkę kamyków z jego ogródka, ale żadnej osoby. Czyżby te dzieciaki się przestraszyły?

Już ma zamiar wrócić do środka, gdy zza drzew wychodzi zgarbiona postać, ciągnąca coś długiego po ziemi. Doktor wychodzi na ganek i poprawia okrągłe okulary, jakby to mogło poprawić jego wzrok. Spostrzega, że tym nieruchomym przedmiotem jest ludzkie ciało. Natychmiast rusza biegiem, kiedy rozpoznaje jednego z nich.

Nie wahając się ani chwili, po dobiegnięciu odbiera splamionego krwią nieprzytomnego człowieka. Zakłada go na ramiona, garbiąc się od dodatkowego ciężaru. Rzuca wściekłe spojrzenie Luce Vaughanowi, który odsuwa się i zaczyna dreptać za nim nierównym krokiem.

– Co ty tu na świętych robisz, Vaughan?! – wydziera się, nie przejmując się hałasem. Nie ma powodu – nie licząc jednej rodziny z irytującymi dzieciakami, co żyje kilometr stąd, żadna żywa dusza by go nie usłyszała, nawet jakby zaczął budować tory kolejowe. – Matka mogła tu być i nie wyjeżdżać! Może wrócić choćby za godzinę! Co sobie myślałeś?!

Zauważa, że Luca Vaughan kuleje na jedną nogę i wydaje się jakby oderwany myślami. Doktor bierze głęboki wdech, uświadamiając sobie, że złość nic mu nie da. Co się stało, to się nie odstanie. Poprawia nieprzytomnego na ramieniu.

Dla zasady jednak fuczy na Vaughana, docierając na zaplecze swojego domu.

– Przyciśnij tę rękę! – gani ostro, gdy widzi, jak krew Vaughana kapie na wysokie źdźbła trawy i ją wyżera, co pozostawia suchą, martwą ziemię. To bardzo zły znak i dwudziestoczteroletni doktor nie ma co do tego wątpliwości.

Luca milczy. Doktor spodziewa się, że usłyszy zaraz coś w rodzaju „Gdyby tylko krwawienie ode mnie zależało", wypowiedziane sarkastycznym tonem. Wzdycha. Zaczyna się martwić o Lucę, zwłaszcza że przyniósł jakąś osobę, będąc samemu poturbowanym. Do głowy doktora przychodzi wyłącznie jedno wyjaśnienie, które ani trochę mu się nie podoba.

Wyciąga klucze z kieszeni spodni i otwiera drzwi do niewielkiego gabinetu. Nie było go tu od bardzo długiego czasu. Kiedy zapala żółte światło, to mruga złowróżbnie. Układa nieprzytomnego chłopaka na kozetce pośrodku gabinetu. Przygląda mu się – i przełyka gulę w gardle. Niech to.

Odwraca się do Vaughana. Ten stoi w progu, mocno ściskając przedramię.

– Wchodź – zachęca, podsuwając bliżej drzwi krzesło na kółkach bez oparcia.

– Nie powinienem.

Doktor prycha, przewracając oczami.

– Jasne. A za pół godziny znajdę cię wykrwawionego przed progiem. – Z wieszaka ściąga biały kitel lekarski, w którym trzyma potrzebne sprzęty. Zakłada go na siebie.

Skażony się waha, więc doktor kręci głową ze zniecierpliwieniem.

– Mówię poważnie, Vaughan. Doskonale wiesz, że nie wymagam od ciebie pieniędzy.

To przekonuje Lucę, który siada na krześle. Doktor podchodzi do blatu i przebiera w sprzętach. Maseczkę na razie zakłada na jedno ucho, przygotowuje alkohol, bandaże i szmatki.

– Tego twojego przyjaciela smagła jakaś kula – bardziej stwierdza, niż pyta.

Luca kiwa głową. Doktor zaczyna szukać pęsety.

– Nie zagnieździła się chyba w ciele, ale... mogła to być ta nowa. Ta, z którą... co robili w pierdlu – odzywa się ponuro po raz pierwszy Vaughan.

Doktor zastyga na moment, ale szybko wraca do szukania pęsety. To brzmiało tragicznie. Nie zna obecnej sytuacji rządowej, ale już dawno Luca mu powiedział, że gdy był w więzieniu, naukowcy wykorzystywali krew skażonych do produkowania lepszej broni. Kule skażonych w najgorszym wypadku mogły spowodować dożywotnie ułomności czy utratę zmysłów. Jeśli ten młody został nią postrzelony, doktorowi pozostało się obawiać, co z nim będzie.

– Nie wiem, czy chcę wiedzieć, w co się wpakowałeś – mówi, po czym rzuca Vaughanowi alkohol i gazę, aby zajął się sobą. On i tak nie dałby się dotknąć, a doktor nie próbuje się kłócić. Skażona krew to jedno, ale leczenie kogoś o tak fatalnym skażeniu – to jeszcze gorsze. – Albo nie, jednak mów.

Siada na bliźniaczym krzesełku przy kozetce. Zakłada na nos maseczkę i rękawiczki. Zastanawia się, co wpierw zrobić z chłopakiem. Nawilża gazę wodą i zmywa krew z ciała. Z kieszeni wyjmuje strzykawkę i, nie przejmując się kolejnością istotnych czynności, wbija w ramię chłopaka. Lepiej nie ryzykować z krwią.

– Ethan lepiej ci powie – wyjaśnia Luca z sykiem, przemywając własne rany.

– Mhm. Ale wiesz, łatwiej będzie mu pomóc, jak sam mi o tym powiesz, a nie każesz czekać, aż się obudzi lub się domyślę.

Zdaje się, że Luca pociąga nosem.

– Dorwali mnie.

– Znów wychodziłeś?

– Nie. Z domu.

Doktor podnosi brwi. Znalezienie Luki w jego domu jest niemożliwe. Sam bardzo rzadko tam się zapuszcza, świadomy, że trasa nie należy do łatwych. Większość ludzi zrezygnowałaby w połowie szukania. Jeżeli złapali Vaughana na tym odludziu, strażnicy musieli być zdesperowani.

– Czy... czy on przeżyje? – Luca ma roztrzęsiony głos.

– Rany, Vaughan! Jeszcze nawet nie wiem, co mu jest! A kiedy pomagam, zawsze zakładam, że mój pacjent będzie żyć – odpiera i kończy oczyszczać rany. Chłopak jest upaprany od ziemi, niewątpliwie wskutek ciągnięcia przez dłuższy kawałek drogi. Ma trochę za złe Luce, że tak transportował nieprzytomnego. Mógł mu coś zrobić.

Dotyka rany na policzku ciemnowłosego chłopaka. Ten drga, nadal nieprzytomny. Doktor zauważa, że rana jest paskudnie pozszywana, wręcz odrzucająca. I do tego zafajdana. Nie mógł jej tak zostawić. Czy w ogóle oczyszczono ją czystą wodą? To samo tyczy się głębszego cięcia na nadgarstku. Wygląda na powstałe może kilka dni temu. Zastanawia się, czy przypadkiem Luca jej nie zszywał.

Zerka na Lucę. Ten bez pytania bierze nożyczki i ucina z płaszcza dłuższy pasek. Przykłada do rany, zawiązuje i dopiero na to naciąga bandaż. No tak, przypomina sobie doktor. Bandaż na skórze Luki by się spalił. Jego ubrania miały tę właściwość, że wytrzymywały wysokie temperatury.

– Przeciwbólowe masz w tej szafce – wspomina, pokazując ręką na szafkę przy suficie.

Szuka na ciele chłopaka rany postrzałowej, ale jedyne, co do tego pasuje, to głębsza rana na ramieniu. To chyba o tym mówił Luca. Świeżych blizn, które w tej chwili by go interesowały, nie ma. Dokładnie zajmuje się raną, aż chłopak jęczy, nadal się nie wybudzając.

Po tym sprawdza jego Badania. Nie wychodzi na to, żeby był skażony. Marszczy brwi. Po kolejnym porównaniu orientuje się, że... nie ma normalnej, jak on, krwi. Zaciska dłonie i upewnia się przy próbkach generałów i Ecorchych. Wychodzi to ostatnie.

– Ecorchy – mówi cicho do siebie. Bierze głęboki wdech i niepewnie wraca do pomagania nieprzytomnemu.

– Nie zastanawia cię, skąd mam kogoś z krwią Ecorchego? – pyta Luca głosem, jakby doskonale się tego spodziewał.

– Zastanawia – odpiera doktor. Na koniec nakłada maść na mniejsze rany chłopaka i bandażuje go, świadom, że nic już więcej nie zrobi.

– Ale nie pytasz, von Welling.

– Och, Vaughan, jeśli chcesz mi powiedzieć, jak ukradłeś przyszłego władcę Cahlam, po prostu powiedz. I tak bym o to zapytał wcześniej lub później.

– Właśnie o to chodzi, że nie jest Ecorchym.

Doktor von Welling podnosi wysoko brwi, porządkując bałagan w gabinecie.

– Nie?

– To zmiennokrwisty. Na własne oczy widziałem, jak raz był skażony, a później Ecorchym, jak widzisz. Wcześniej twierdził, że był „normalny". – Robi cudzysłów w powietrzu, kręcąc głową, jakby to wyrażenie go trochę uraziło. Doktor nasuwa okulary głębiej na nos. – Weź to pod uwagę, jeżeli będziesz mu robił tlans... tranz... dostarczać krew.

– Zmiennokrwisty? – powtarza von Welling w zamyśleniu. – Nie słyszałem, żeby jakiś pojawił się w Cahlam od czasów Czarnej Insurekcji.

– Opowie ci więcej. Spodoba ci się jego historia.

– Jeżeli jest faktycznie zmiennokrwisty... – zaczyna. – Vaughan, jakim cudem go znalazłeś? Przecież to niemożliwe, żeby ktoś taki znikąd pojawił się w Reverze!

Za wszelką cenę nie mógł dać umrzeć chłopakowi. Chciał powiedzieć, że ten fakt mógł wiele zmienić w Cahlam, jednak hamuje się z tym przy Luce.

– Freyia.

– Jest z Freyii? – Luca potwierdza. – Nie wierzę. Przejścia z Freyii wygasły lata temu.

– Jak widać, to nie jest prawda. Możesz mi wierzyć na słowo, pochodzi stamtąd.

– Wiesz o tym... ponieważ? Mógł kłamać.

Luca wstaje z krzesła i pociąga rękaw płaszcza w dół, by zakryć bandaż. Przeciera oczy i patrzy współczująco na chłopaka. Doktorowi przechodzi przez myśl, że gdyby nie znał prawdy o Vaughanie, w życiu nie domyśliłby się, iż ten jest skażony.

– Zna Wilhelma – odpowiada stanowczo Luca.

Na samo to imię doktora przeszywają dreszcze.

– To...

– Dał mi list od tego... nawet nie chce mi się wymyślać określeń na niego. Sam go wypytaj, von Welling. Powie ci, kim teraz jest Wilhelm. Na pewno będziesz się świetnie bawić.

Von Welling wkłada ręce do kieszeni. Na pewno postara się dowiedzieć prawdy.

Truchło Przeklętego Generała spalono dwanaście lat temu, ale oni wiedzą, że to nie mógł być on, bo prawdziwy generał Strindberg przeszedł do Freyii. Mieli jednak cień nadziei, że ten już umarł, biorąc pod uwagę coraz większą różnicę mijania czasu między Freyią a Gehenną. Już po dziesięciu latach od zakończenia Rewolucji mógł minąć we Freyii cały wiek. Nie ma przecież Sójek, co by temu zaprzeczyły – liczba podróżników się zmniejsza, większość nawet nie słyszała o generale Strindbergu. Przejścia w Gehennie też nagle zniknęły, jakby bez konkretnej przyczyny.

Głębokie westchnienie wydobywa się z gardła doktora. Jak niemal każdy w Cahlam pała nienawiścią do generała Strindberga. Decyduje, że wyciągnie prawdę z nieprzytomnego szatyna, gdy tylko się ocknie.

– O wiele cię proszę, ale czy mógłbym ci go powierzyć? – pyta Luca niepewnie.

– O ile nie zmieni mu się krew na skażoną, nie będzie z tym problemu... To tylko żart. Może tu być, ile będzie potrzebować. Tylko boję się o matkę, może wrócić w każdej chwili. Ale postaram się ją jakoś przekonać – dodaje, żeby samemu przytrzymać się tej nadziei. – Ale co z tobą? Skoro znaleźli twój dom...

– Wyjeżdżam. Nie wiem gdzie. Byle daleko. – Luca słabo się uśmiecha, lecz żal w słowach jest wyraźny. – Nie chciałbym, żeby to było nasze ostatnie spotkanie, lecz jeśli nie wrócę, dajmy na to, w ciągu dwóch lat lub nie wyślę listu... To będziesz wiedzieć, co się ze mną stało.

Von Welling spogląda na ukrytą w kącie szafkę. Kluczem otwiera dolną półkę i znajduje brązowy portfel z pieniędzmi na czarną godzinę. Szybko je przelicza, po czym rzuca do rąk Luki.

– Weź. To dla ciebie. Przyda ci się, wystarczy spokojnie na przejazd za Phisary, o ile nie dorwą cię za krew. A nawet jeśli... to możliwe, że ich przekupisz. I nie wahaj się, jak kilka lat temu, poprosić o więcej – wspomina znacząco, z przyzwyczajenia dotykając szyi. Nagle sobie o czymś przypomina. – A Lou? Co z nią? Zabrali ją czy zostanie u mnie?

Luca robi zbolałą minę i zamyka oczy. Siada z powrotem na krześle, jakby bez siły.

Co zaskakuje Volkera, nagle zaczyna płakać, chowając twarz w dłoniach... co oznacza, że spełnił się najgorszy koszmar.

– Nie żyje. Moja Lou nie żyje – szepcze, zduszonym głosem.

Doktor czuje, jak i jemu robi się słabiej.

– Zamordowali ją...? – mamrocze, niedowierzając. Ją? Dziecko?

– Ja.

Von Welling nie ma odwagi spojrzeć na Lucę.

– Naprawdę... mi przykro. – Tylko tyle potrafi z siebie wydusić. Ta wiadomość wciąż do niego nie dociera. Ale Luca nigdy by nie kłamał w takiej sprawie.

Przypomina sobie, że jako dwunastolatek pomagał, jak mógł – nie on sam, rzecz jasna – Lou po rewolucji. Pomimo tak młodego wieku starał się z całych sił, żeby ją uratować. I się udało, choć wypruwał sobie żyły, katował się za to, że nie umiał dużo i nie mógł jej sam uratować.

Lou miała piętnaście lat. Taka mała istota? Doktor czuje znajomy ból w sercu. Śmierć dzieci była jedną z najgorszych. Aż za nadto przypominała mu o...

Wypuszcza powietrze z ust.

– To nie twoja wina. – Próbuje, by jego ton był choć trochę pocieszający. – I ona też na pewno o tym wiedziała.

Luca wzrusza ramionami. Najwyraźniej nie ma ochoty nic więcej o tym mówić. Von Welling nie ma zamiaru go przyciskać. Skażony rusza w kierunku drzwi, ale zatrzymuje się za progiem i odwraca głowę.

– Przed śmiercią powiedziała mi, że... jestem jej ojcem. Tuż przed tym, jak ją zamordowałem. Dlaczego?

Doktor nie ma siły, by spojrzeć na Lucę.

– Myślę, że dobrze wiesz dlaczego, Vaughan – odpowiada jedynie.

Słyszy oddalające się kroki Luki. Gdy zupełnie milkną, podnosi wzrok. W gabinecie został tylko on i nieprzytomny Ethan z innego świata.

Dopiero teraz pozwala, by pojedyncza łza popłynęła po jego policzku – ale po kilku sekundach rozpłakuje się na dobre.

✿ ✿ ✿

Praca dodatkowa z medycyny, V.v.W.

Strona 1, akapit 1

Podobieństwa odwodnienia do le[zamazane]

Cechy wspólne:

– mdłości

– pogorszony nastrój

– wymiotowanie

– bóle głowy

– zmęczenie

– zawroty głowy

(dopisek: Jeżeli chcesz się popisać, zrób to lepiej następnym razem. K.v.W.)

𖥸

Witam z powrotem, miśki 💓

Rozdział długi, dużo się w nim działo, ale jestem pełna nadziei, że się podobał... i do zobaczenia jeszcze w tym miesiącu 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro