14. REWOLUCJA
𖥸
Kiedy się budzę, na zewnątrz zaczyna świtać. Słychać ciche świergotanie ptaków, cykady wygrywają specyficzną melodię, a szum drzew jest dyskretny, niczym słońce powoli wpadające do środka chaty.
Siadam i zsuwam z siebie szorstki koc, czego niemal od razu żałuję. Robi mi się lodowato, więc nakładam go na ramiona, niczym pelerynę. Opieram się o kanapę, na której spałem, po czym ziewam. Znowu śniły mi się koszmary, ale znajduję wyjaśnienie tego w tym, co działo się przez ostatnie kilka dni.
Rany. To wszystko jest jakieś niepojęte.
Ja serio uciekłem od Goldschmidta. On mnie będzie szukał. Oni uznali mnie za... skażonego. Potrząsam głową. O nie, nie. To jest zbyt powalone, by mogło być prawdą.
Jeszcze te koszmary – o moim dziadku i generale, którzy szybowali na ptaszydłach z toną listów, by mnie dorwać. Liczę prędko do sześciu. Jak najszybciej zapomnieć o tych snach, to wytwór mojej spaczonej wyobraźni. Lepiej, żebym tego więcej nie roztrząsał.
Przecieram wciąż zaspane oczy, a następnie zakładam buty. Mocniej opatulam się kocem, gdy przez uchylone okno wpada podmuch wiatru. Robię kilka kroków do przodu. Podłoga skrzypi pod moimi nogami, na co krzywię się. Nie chcę, aby któryś z domowników się obudził, choć śpią na piętrze. Jak najciszej i najszybciej mijam jadalnię. Docierając do drzwi wejściowych, oglądam się za siebie. Nie słychać żadnych odgłosów. Okej. Przekręcam klamkę, po czym wychodzę na zewnątrz. Prawie bezgłośnie zamykam drzwi. Rześkie powietrze dociera do mnie w pełni. Jakie to przyjemne...
Siadam na progu ganka i biorę bardzo głęboki wdech. Czuję się cały obolały, mruganie prawym okiem wywołuje ostry ból, a lewą dłonią nie mogę praktycznie ruszać. Cóż, siedzenie o takiej porze przed chatą pośrodku niczego nie jest jakimś remedium, jednak daje mi poczucie takiej... świeżości. Głowa zdaje się lżejsza, jakby chwilowo śmieci w moim umyśle odpłynęły w siną dal.
Ostatni raz podobne uczucie przeżywałem kilka lat temu, gdy miałem piętnaście lub szesnaście lat. Siedziałem na zboczu górki o czwartej pięćdziesiąt rano i kryłem mojego kuzyna Victora przed jego rodzicami, gdy palił papierosy, bo też był niepełnoletni. Zobaczyłem wtedy podobnie ładny widok i zacząłem mówić o czystości w umyśle człowieka, które może dać natura.
Victor nazwał to „poetyckim pierdoleniem". Szczerze przyznałem mu w tym rację.
Teraz też czuję tę chwilę poetyckiego pierdolenia. Nieistotne, jak byłoby to głupie, bądź naiwne myślenie, urok tego miejsca zaczyna mi się podobać. Niebo nade mną przechodzi przez rozmaite ciepłe barwy: od koloru skórki brzoskwini przez głębokie czerwienie i złotych ścian pałacu.
Pałac...
Robi się mi niedobrze. Gdy odbyłem rozmowę z państwem Van (Van? Vaughan?), szybko na powrót zasnąłem. Przespałem resztę dnia, tylko od czasu do czasu się budziłem. Najdłuższy moment przytomności, bo aż półgodzinny, był, gdy zjadłem ich zupę warzywną. Niech to, nie mogę tego sprawdzić, ale liczę, że nie mam gorączki. Raczej nie. Byle nie. Na szczęście teraz czuję się wypoczęty – najpewniej zasługa tak długiego snu. Od bardzo dawna nie spałem tylu godzin w ciągu jednego dnia.
Rozglądam się dookoła. Chata znajduje się na skraju zarośniętej polany. Nieco dalej zaczyna się opuszczone, zaniedbane pole z wysuszoną słomą, a za nim widać dalszą część lasu iglastego. Wytężam wzrok. Zauważam nawet zarys niskich gór. Są jednak bardzo daleko.
Jakkolwiek się tu znalazłem, mam szczęście. Ta chata będzie piekielnie trudna do znalezienia. Idealne miejsce na kryjówkę.
Zdrową dłonią zrywam wysoką trawę obok. Jest wilgotna od rosy. Usiadłem na kocu, więc aż tak tego nie czuję, choć od ganka również bije chłod. Z pewnością padało, na pomarańczowym niebie widzę ciemne chmury. Przypomina mi to Hathorne. W moim mieście też coś zakłócało urok nieba, tylko że tam sztuczność latarni miejskich.
Choć powinienem zadać sobie pytanie: czy w Hathorne miałem czas na siedzenie i gapienie się bez celu w górę?
Nie miałem – znajduję odpowiedź. Przez noc pracowałem w klubach, w dzień chodziłem na uczelnie, całe popołudnia spałem. Może gdyby moja rodzinna sytuacja malowała się inaczej, nic, co przeżyłem przez cztery lata, nie miałoby miejsca? Moja rutyna od czterech lat wyglądałaby zdrowiej? Nie tęskniłbym za tym, czego już nie ma.
Tęsknię za domem. Mimo tego, co się stało. To zachowanie godne wiernego psa, ale gdyby ojciec, matka albo ktoś z rodziny zadzwoniłby do mnie z prośbą o powrót, rzuciłbym wszystko, co robiłbym w tamtym momencie. W tej chwili, w tej przeklętej Gehennie, straciłem taką możliwość. W dodatku ten niestabilny czas, który nie idzie mi na rękę...
Dwanaście tutejszych lat jako ekwiwalent czterdziestu dziewięciu w Hathorne. Na jasną dżumę, strasznie dużo. Gdyby założyć, iż czas między Freyią a Gehenną nadal tak prędko płynie, to zostałem wywalony ze studiów, na moje miejsce pracy znaleziono kogoś lepszego, mój brat i Lora się martwią, gdyż od długiego czasu nie odbieram wiadomości. Cztery lata. Cztery lata wyrzeczeń! I wszystko na marne! Trzeba wrócić – uspokoić ich, że żyję i nic mi... nie jest.
Dotykam okolice rany przy oku, ale szybko odsuwam palce z sykiem. Wiem, co by na to pomogło: leki przeciwbólowe. Oddałbym duszę za jedną tabletkę i lepsze samopoczucie. To jeden problem. Drugim jest fakt, że z pewnością na twarzy zostanie brzydka blizna. Jakoś trzeba będzie to wytłumaczyć w domu – zaraz po mojej masakrycznie długiej abstynencji.
Co niby wyznać policji? Jak się wytłumaczyć? Przecież nie powiem, że byłem w magicznym, innym świecie. Sam bym nie uwierzył. Zniknięcie na, w najgorszym wypadku, kilka lat to jedno, ale będą chcieli poznać całą historyjkę z blizną. A wyjaśnić, że mogłem zostać dojechany przez bachora...
Oczywiście te problemy będą istnieć, o ile tylko przeżyję tę gehennę.
– Nie śpisz, pokrako?
Do moich uszu dociera głos Luki. Odwracam się w stronę drzwi wejściowych, ale te są zamknięte. Za to od lasu rozlega się gwizd. Spoglądam w tamtym kierunku. Luca jest ubrany w codzienny strój: pogniecioną koszulę, sztywne spodnie i długi płaszcz. Zmierza w moją stronę przez wysoką, mokrą trawę. Dociera na ganek i opiera się luzacko o drewnianą barierkę. Podobnie jak poprzedniego dnia ma grube rękawice na dłoniach.
W czasie moich rozmyślań niebo się rozjaśniło. Pomarańczowa łuna ustąpiła fioletowi i błękitu, dzięki czemu widać twarz Luki. Wybijają się na niej zmarszczki, niebieskie oczy wyrażają mniejszą ponurość niż wczoraj. Nie zaciska ust, jedną dłonią pociera krótką, nierówną brodę w zamyśleniu. Nie wydaje się zły za to moje wyjście, za co mu w duszy dziękuję.
– Tak wyszło, już się obudziłem. Pan też wcześnie na nogach...
Luca zerka za siebie i chowa dłonie do kieszeni płaszcza.
– Chodziłem za śladami. Znalazłem wóz i zniszczyłem go. Lepiej, żeby ci pałacowi nic nie znaleźli.
W jego głosie słychać lekki wyrzut. Na pewno musiał się naszukać.
– Przepraszam pana.
– Aha. Nic nie szkodzi.
Na dobrą minutę zapada cisza, podczas której oglądamy wschód słońca.
Myślę o liście. Ten facet pasowałby do dziadka... znaczy do tego, że mógł go znać osobiście, biorąc pod uwagę te różnice w czasie. Ale przecież L. Vaughan jest skażony! Fakt faktem, iż nie wiem specjalnie wiele o tym miejscu, ale jeśli nawet ja nie widzę korelacji między generałem a skażonym, to coś jest na rzeczy.
I żeby to była jedyny problem...
Jak w ogóle Luca zareaguje? Co mam mu powiedzieć? „Cześć, mam list od mojego dziadka, Wilhelma Strindberga, pewnie kojarzysz"? Jakbym miał dwanaście lat, to jeszcze by przeszło. Sęk w tym, że mam o dekadę więcej.
Chociaż... No dobra, przekonuję siebie. Może tak to rozegram.
– Ładne miejsce – zaczynam najbardziej niewinnie jak można. Luca nie odpowiada, więc przechodzę do kolejnego punktu wyimaginowanej listy. – Od zawsze pan tu mieszka?
– Nie. – Sucha odpowiedź tak jak użyty ton.
Nie kontynuuje. Trudny gość.
– Czyli od niedawna?
– A co to, przesłuchanie? – rzuca z prychnięciem.
– Co? Nie, w żadnym razie! Tylko jestem trochę ciekaw. Jak pan nie chce, nie musi pan odpowiadać.
Luca wzrusza ramionami.
– Dowolnie mi – pomrukuje, a potem dodaje już głośniej: – Ni to długo, ni mało... Osiemnaście lat w sumie.
– To... Całkiem sporo.
– Czy ja wiem? Mogło być dłużej, ale... zdarzyła się przerwa. – Wzdycha.
O, i proszę. Całkiem sporo powiedział.
– Przerwa... Znaczy pan podróżował? Nie przez... światy, to znaczy, tylko tak ogólnie – dodaję naprędce. Luca kręci głową. – Rozumiem. Widzi pan, myślałem, że obaj jesteśmy podróżnikami po świecie. Raz tu, raz zupełnie gdzie indziej, by wrócić do rodzinnego domu – sapię i rzucam urwaną trawę przed siebie.
Luca nawet lekko się uśmiecha.
– Nie, nie w tym rzecz... – Widać, że się waha, ale znów wzrusza ramionami. – Przesiedziałem sześć lat w więzieniu. Aresztowali mnie jako osiemnastolatka.
Chyba nie sądził, że będę zaskoczony i nie jestem – a przynajmniej nie z powodu skażenia, a zupełnie innego. Luca jest skażonym, a takich ludzi, zgodnie z ideologią generała, się wyłapuje i... zabija. Na własne oczy widziałem dokumenty młodych osób, które umarły. A tu proszę! Luca stoi koło mnie, żywy.
– Wypuścili pana? – pytam, choć doskonale wiem, że odpowiedź będzie przecząca.
– Jeszcze czego.
Czas to wszystko przeanalizować.
Wilhelm uciekł z tego miejsca w wieku dwudziestu czterech lat. Od tego czasu minęło dwanaście lat. Ale odejmując od dwudziestu czterech jeszcze sześć, wychodzi osiemnaście, czyli wiek Luki, kiedy został aresztowany. Z tej racji, jeśli Luca Vaughan był rówieśnikiem Wilhelma, to w tym momencie ma lat...
– Kurczę... To musiało być trudne. Ile pan ma lat? Trzydzieści?
Trzydzieści...
– Już mi tak nie dogadzaj, szczylu. – Śmieje się cicho, z lekko kwaśną miną. – Aż trzydzieści sześć.
Bingo. To zbyt duży zbieg okoliczności. Byli rówieśnikami, a zagadka „wypuszczenia" go z więzienia też staje się wytłumaczalna. Według słów Penelopy, przed dwunastoma laty była jakaś rewolucja (o której generał nie chciał mówić) i właśnie dlatego Wilhelmowi udało się zwiać z Gehenny, a Luce wyrwać się zza krat.
– Jak tak teraz myślę... To przez tę... Rewolucję pan zwiał z więzienia?
– Mój błąd, że zacząłem temat. – Kręci głową. Puszcza barierkę, a następnie wchodzi po schodach. – Naprawdę chcesz wiedzieć?
– Zaciekawił mnie pan. Taka ucieczka musiała być spektakularna.
Wchodzę tym na bardzo grząski teren. Zupełnie nic nie wiem o tym miejscu, więzieniach i skażonych. Na szczęście Luca nie wydaje się nic podejrzewać.
– Czy ja wiem? Nic w tamtej chwili nie miało zamiaru mnie zabić. Jedynie...
– Tak?
– To gdyby nie tamta sytuacja, siedziałbym tam nadal. Albo nie, bo bym zginął. Kto wie. Po kilku latach większość więźniów umiera.
Było ich więcej.
Goldschmidt mnie okłamał. Nie wszyscy skażeni umierali na Badaniach.
Luca siada na odrapanym stopniu. Przeciera ciemne włosy i ziewa z niewyspania. Wzdycham po cichu.
– Przykro mi, proszę pana. Nie sądzę, by każdy skażony był zły. Te całe Badania...
– Czasem lepiej dla Cahlam jest przymknąć skażonego z nieznaną mocą, niż pozostawić go na wolności.
– Bardziej mam na myśli to, że nie wydaje się pan człowiekiem, który biegałby ze swoim skażeniem po mieście, aby mordować.
– Nie podlizuj się, znasz mnie jeden dzień.
Ale wiem o tobie trochę dłużej, przechodzi mi przez głowę.
To byłby dobry moment. Teraz albo nigdy. Wyciągam z kieszeni spodni pognieciony list.
– To racja. Nie znam pana, ale państwo mi pomogli. Może nawet uratowaliście mi życie. Dziękuję za wszystko – mówię, ważąc każde słowo. – Ale... Jest jedna sprawa. Męczy mnie, od kiedy powiedzieliście mi swoje nazwisko. Czy... pan mieszkał w tej chacie jeszcze z kimś?
Luca w jednej chwili cały się spina. Postanawiam szybko mówić dalej, zanim przerwie lub źle zrozumie:
– Chodzi mi o to, że... jeśli pan ma córkę, musiał pewnie pan żyć z kimś innym. Na przykład z jej... mamą. Albo jeszcze kimś innym...
Wstaję ze schodów i odkładam koc na barierkę. Luca też podnosi się z miną wyrażającą mocne zdezorientowanie.
– Lou nie jest moją biologiczną córką. Do czego ty...
– Bo... dostałem list. – Przełykam ślinę. – Przeznaczony do pana L. Vaughana od kogoś, kto go znał przed laty i z kim od bardzo długiego czasu nie utrzymywał kontaktów. Z pewnych powodów śmiem zakładać, że z nim mieszkał... – Luca łapie się za poręcz. W jego oczach dostrzegam strach. Ja muszę mieć rację! – Pana inicjały się zgadzają, nazwisko w wymowie też, czyli to pana miał on na myśli. On, to znaczy... Wilhelm Strindberg, pański przyjaciel!
Luca robi się blady, jakby ujrzał upiora. Może nie jest to dalekie od prawdy – Luca Vaughan właśnie zrozumiał, że został dopadnięty przez własną przeszłość.
– Skąd o tym wiesz?! – W lot ściąga rękawicę. Pospiesznie wycofuję się pod ścianę chaty. – Jesteś szpiegiem apaszy? Ecorchego?! Czego ode mnie chcecie?!
– Nie jestem żadnym szpiegiem, proszę pana! – Wbijam się w okno i podnoszę ręce do góry. W chwili olśnienia wystawiam list od Wilhelma w jego stronę. – Jestem wyłącznie doręczycielem! Miałem przekazać list! Jest do pana!
– Zamorduję cię, jeśli tylko...
– Wilhelm jest moim dziadkiem, dobra?! – krzyczę najgłośniej, jak mogę, licząc, że to coś da.
I daje. Luca otwiera usta w konsternacji, marszcząc czoło. Patrzy na mnie jak na wariata.
– O... On napisał list do pana, kazał mi go dostarczyć, a nie szpiegować! Proszę, wszystko jest napisane w środku – dodaję nerwowo.
Luca milczy przez dłuższy moment.
– Jak to dziadkiem? – naciska na ostatnie słowo ze zdumieniem, niegłośno.
– To... – waham się. Ja mam to wiedzieć? – Dość skomplikowane. Ale nie mam żadnych złych intencji, proszę pana. Przyrzekam. Z miesiąc się zastanawiałem, jak dać list i komu... Do wczoraj nie miałem pojęcia, że chodziło o pana!
Z każdym słowem wprawiam Lucę w coraz większe osłupienie. Nawet na sekundę nie spuszcza ze mnie wzroku, biorąc do ręki z założoną rękawicą list. Odsuwam się od niego o jeszcze o krok.
Vaughan spogląda na kopertę i rozrywa ją zębami. Tę chowa pod pachę, a cienką, białą kartkę ze środka czyta. Przez parę sekund się na nią gapi, po czym z wymamrotanym przekleństwem zgniata. Łączy kopertę z kartką i klaszcze, dotykając tym nagą dłonią papieru. Nawet nie mija sekunda, jak po wszystkim pozostają szare prochy, rozsypane po ganku.
A więc to było na tyle po mojej jedynej pamiątce z domu.
Gdybym nie miał tego idiotycznego listu przy sobie... Nawet nie chcę myśleć, co wtedy by było.
– Ten szmaciarz żyje – bardziej stwierdza, niż pyta.
Przytakuję, na co Vaughan bardzo głęboko wzdycha. Zakłada z powrotem rękawicę i robi kilka kroków po ganku ze zdenerwowaniem. Nagle znów klnie, tym razem głośno, po czym kopie w barierkę. Delikatne drewno trzaska i spada na trawę. Chowam ręce za plecami. Luca niewątpliwie ma lub miał do mojego dziadka żale. Cały drży z wściekłości.
Słowa Wilhelma o „przyjacielu" były zdecydowanie na wyrost.
– Myślałem, że zdechł! Tylko na taki los zasłużył – cedzi. Bierze głęboki wdech i opiera się o resztę stojącej barierki. – Gdzie się zaszył? W jakim świecie?
– W Avaler Swallow... To jest we Freyii. Jak wy to nazywacie. – Ostatnie zdanie bardziej przypomina mruknięcie.
– Czyli nigdzie się nie ruszył! – Śmieje się gorzko. – Jak na niego przystało!
– Mówił mi, że się przyjaźni... liście... – Luca posyła mi mordercze spojrzenie. – Jednak mógł się mylić.
– My? Przyjaźń?! – wykrzykuje. Kręci głową i chowa ręce do kieszeni płaszcza. – Przestań. Od dwunastu lat nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Nie po tym, co mi i tym wszystkim ludziom zrobił! – Znów kopie w barierkę, ale znacznie słabiej. – Pieprzony... Moment. Powiedziałeś, że jesteś wnukiem tego skurwysyna...
– Niestety.
– Musiało minąć u was wiele lat.
– Prawie pięćdziesiąt. Przepraszam. Wiele dałbym, żeby było inaczej.
– To nie ty powinieneś przepraszać. Ja chrzanię... – Pociąga nosem. – Jeśli jesteś jego... Jeśli jesteś z Freyii, jakim cudem się tu dostałeś?
Najgorszy moment wściekłości chyba minął. Wzdycham, po czym opowiadam mu pokrótce sytuację: że Wilhelm dał mi list z nawigacją do pewnego specyficznego miejsca z Przejściem, że przez ostatnie trzy tygodnie żyłem u generała Goldschmidta. Opisuję Luce, na jego prośbę, co stało się w Hathorne, na ulicy króla Malcolma. Kiedy docieram do końca i jak znalazłem się w jego chacie, Luca podnosi wysoko ciemne brwi.
– Zatem Wil cię wykorzystał. Jak wszystkich.
Dziwnie jest to słyszeć – i to z ust obcego człowieka... Który znał mojego dziadka. Podczas gdy każdy w mojej rodzinie bał się wypowiedzieć to zakazane imię, Luca po prostu stwierdził to z oczywistością. Nie ukrywa, że Wilhelm istnieje. Choć, sądząc po jego wybuchu złości, Wilhelm i jemu coś zrobił te dwanaście lat temu. Cokolwiek to było, pozostawiło ból do dzisiaj. A wcześniej musieli być sobie bliscy... Wilhelm serio miał kogoś takiego, nie licząc nas. Nie utrzymywał kontaktów z innymi ludźmi. Nie gadał z sąsiadami, nie chciał nawiązywać przyjaźni. Jakikolwiek jest teraz, ja znam go jako zamkniętego w swoim świecie człowieka. Ani razu nie zdradził się z tym, że był ktoś, kogo lubił... że o kimś „pamięta", mimo „utraty pamięci". Przez tyle walonych lat. I co? Akurat tą osobą musiał być skażony z taką brutalną mocą? Jakim walonym cudem, skoro był generałem?
– Na pewno nazywasz się Ewers? A nie Strindberg? – Luca mija mnie z grobową miną i otwiera drzwi. Nie ma sensu odpowiadać, obaj doskonale wiemy. – No tak. Też bym się nie przyznawał.
Wchodzi do środka z głośnym trzaśnięciem drzwiami.
Zsuwam się po ścianie i siadam na ziemi. Patrzę się tępo w las. Rany. Nie przeczuwałem, że skończy się aż tak źle.
Okej, ludzie w Cahlam nie są pozytywnie nastawieni do mojego dziadka. Pierwszy przykład widziałem po generale – zachowywał się, jakby temat Wilhelma wywoływał jakąś alergię. Lecz L. Vaughan? Jego „przyjaciel"? Na wiadomość, że mój dziadek żyje, zareagował taką złością. Wilhelm musiał mu coś zrobić.
Dwanaście lat temu. Wspomnienie o rewolucji. Ucieczka Wilhelma z Gehenny.
Trzy nieprzyjemnie łączące się sprawy. Jak przechodziłem do Gehenny, nawet nie spodziewałem się, że to wszystko będzie choćby w ułamku tak nienormalne. Ha! Miesiąc temu nie przyszłoby mi na myśl, iż historia dziadka obejmuje inne światy, generałów, przyjaciela i rewolucję; ani tego, że znajdę się w tym miejscu, nie wiedząc co teraz mnie czeka. Pewnie, wczoraj myślałem o ucieczce do innych rewirów, ale co to da? Że od tej pory będę musiał ukrywać się do końca życia? Czy dam radę tak żyć? Czy chcę? I... czy w ogóle mogę wybrzydzać?
Pocieram ramiona. Robi mi się zimno, więc łapię za koc, leżący na ziemi. Okrywam się nim. Nie chcę wracać od razu do środka. Luca pewnie wolałby mnie nie widzieć.
Ale co Wilhelm zrobił jemu? Tę bliznę na oku? Może dowiedziałbym się więcej o ich nieprawdopodobnej przyjaźni, jakbym zapytał Lou? Kogokolwiek, kto mógłby powiedzieć mi prawdę. Bez unikania tematu.
Chyba że Luca, najwyraźniej najlepiej znający dziadka, będzie w humorze powiedzieć kilka słów więcej.
❀ ❀ ❀
Niebo jest już prawie w całości niebieskie, kiedy drzwi wejściowe się otwierają i w progu staje Lou. Ubrana jest w tę samą fiołkową sukienkę co wczoraj, ale dzisiaj założyła na to szary sweter. Jej jasnoblond włosy są wilgotne, pewnie przed chwilą się umyła.
Informuje mnie, że przygotowują śniadanie.
– Przyjdzie pan? – dopytuje.
Kiwam głową.
– Pewnie. – Ruszam tyłek z ziemi i włażę za nią do środka. Koc rzucam zwinięty na kanapę.
Stół w jadalni nakryli białym, haftowanym obrusem. W kuchni Luca wyciera ścierką talerze. Nie widzę jego twarzy, nie mam pojęcia, czy nadal jest zły za wcześniejszą rozmowę. Oby nie.
Lou skocznie podbiega do szafki i wyciąga z niej bochenek chleba oraz nóż. To ostatnie wyciąga w moją stronę.
– Niech pan pokroi, ja zajmę się herbatą! – krzyczy do mnie.
Podchodzę niepewnie, chcąc nie chcąc, koło Luki. Nie mam odwagi spojrzeć mu w oczy. Na szczęście on nic do mnie nie mówi. W milczeniu kroję pieczywo, starając się, by nie używać obolałej dłoni. Przez to wychodzą grube, nieregularne pajdy. Jak tylko kończę, zbieram kromki i przechodzę do jadalni.
Lou przynosi kubki i bierze ode mnie chleb. Wszystko układa, a potem z kieszeni swetra wyciąga sztućce, które rzuca na stół.
– Mam nadzieję, że lubi pan herbatę.
– Ja? Zależy jaką – odpowiadam ze wzruszeniem ramion. Pomagam Lou uporządkować wszystko, aby zmieściło się jedzenie. Przesuwam ciężki, zabytkowy czajnik z zimną wodą na skraj stołu. – Kwaśna, owocowa... byle nie biała.
– O! Mamy miętową. Może być?
– Nie pomyliłaś mięty z grzybem na suficie? – wtrąca mrukliwie Luca. Przychodzi z talerzami. Spostrzegam, że o ile dwa są w nienajgorszym stanie, tyle z trzeciego została złamana połówka.
Lou teatralnie przewraca szarymi oczami.
– Sam siedziałeś w ogródku i ją zrywałeś. Niech pan nie słucha Luki. To te jego poczucie humoru. Moglibyśmy pić miętę codziennie do końca roku. A, właśnie. Luca, mógłbyś, proszę, podgrzać wodę?
– Czy ja ci wyglądam na zapalniczkę?
– Wyglądasz na bardzo użyteczną zapalniczkę. – Lou podaje Vaughanowi czajnik.
Luca siada przy stole i mruży oczy.
– Kiedyś zniszczymy ten czajnik – mamrocze.
Zdejmuje rękawicę. Przez głowę przechodzi mi myśl, że zniszczy sprzęt tak szybko jak list, ale wyłącznie przez ćwierć sekundy smaga palcami przy dnie. Z powrotem zakłada rękawicę i stawia czajnik na drewnianej desce. Pochylam się, aby zajrzeć do środka. Woda wrze.
Lou wrzuca wysuszone listki mięty i łyżką miesza napar.
– Widzisz? Teraz będziemy mieć wyjątkową herbatkę.
Luca prycha, a ja z Lou siadamy przy stole. Gospodarz bierze ułamany talerz. Stawia go przed sobą i patrzy, jak Lou nalewa nam po kubku herbaty.
– To życzę smacznego – podsumowuje Lou, a następnie bierze na swój talerz chleb oraz pokrojony pomidor.
Podnoszę gorący kubek i przybliżam go do ust. Dmucham, zanim upijam mały łyk. Herbata jest nieznośnie gorzka, lecz ma to pewny klimat. Owszem, wolę rozbudzać się kawą, jednak lepsza gorzka herbata u Vaughanów niż kawa w towarzystwie Goldschmidta – nie po tym, co się stało. Mimo że od generała dostałbym „wszystko", nie uzyskałbym tego, czego naprawdę potrzebuję – powrotu do mojego domu.
Kiedy Lou i Luca pogrążają się w rozmowie, dyskretnie oglądam ich dom. Jest zupełnym przeciwieństwem pałacu. Na ścianach widać zadrapania, a na suficie ślady czarnych smug. Ciemna i skrzypiąca podłoga wygląda, jakby była przypalona. Meble są stare, zużyte, każdy różni się kolorem oraz stylem. Biorąc pod uwagę, że Luca jako skażony musi się kryć, to wszystko specjalnie mnie nie zaskakuje. Przecież jeśli skażonych się wybija, wsadza do więzienia... Samo to, że ta dwójka ma odwagę, by wyjść poza swój dom, jest czymś, co mógłbym podziwiać.
Może wychodzą nawet poza las? Jeśli tak, to jak naprawdę wygląda wyłapywanie skażonych?
– Pracujecie? – kieruję pytanie głównie do Lou. Cóż, jeżeli tylko nie jest skażona. Dziewczyna kręci głową, a Luca przełyka z niesmakiem napar.
– Nie pozwoliłbym Lou w obecnych czasach pracować – odpowiada z wyrzutem. – Żeby wykorzystywali ją z powodu wieku.
– Nie miałem nic złego na myśli.
– Luca, nie denerwuj się. Mam już piętnaście lat. Nie jestem dzieckiem – burczy Lou, owijając kosmyk włosów na palcach. – Za dwa lata będę pełnoletnia – dodaje z dumą w głosie.
– Dawno temu i nieprawda. To pełnoletniość, by mogli cię wziąć do wojska, nie dla legalnego pracowania. – Luca przewraca oczami. – I możesz tak mówić tylko dlatego, bo w czasie... Rewolucji, obniżyli wiek poboru. Ja, jak byłem w twoim wieku, nie zostałbym przyjęty nawet na zbiór owoców. – Nagle robi minę, jakby sobie coś ważnego uświadomił. – Co jasne nie mówię o mnie... Jak miałem szesnaście lat, słyszałem o przypadkach, jak znęcano się nad młodymi z powodu wieku.
– A to nie tak, że całą młodość siedziałeś w domu? – zauważa Lou, dłubiąc pomidora nożem. – Skąd możesz o tym wiedzieć?
– Pozostawię to bez odpowiedzi. – Przegryzając chleb, Luca zerka na mnie trochę złowrogo, trochę z irytacją. – A ty, młody, jak na powiązanego z tym szmaciarzem zadajesz idiotyczne pytania.
– Przepraszam. W porządku?
– Z kim powiązanego? – podchwytuje Lou.
Ja i Vaughan od razu na siebie spoglądamy. Jego mina wyraża wszystko: wie, że za dużo chlapnął.
– Takim tam. Nieważne – mamrocze.
– Luca. Z kim powiązanego?
Ten markotnieje.
– Ze Strindbergiem – odpowiada po dłuższej chwili.
Lou szeroko otwiera oczy w szoku.
– O... Och. Oooch.
– Jestem... jego wnukiem – dodaję, żeby nie doszło do nieporozumień.
– Pan... Luca... Wy sobie żartujecie? Jak?! Czy pan...
– To nie żart. – Luca wzdycha, po czym macha ręką. – On żyje we Freyii. Nigdzie się nie ruszył. Więc Lou... Poznaj jego wnuka, Sójkę oraz skażonego w jednym. Na świętego Grigga, to brzmi beznadziejnie.
– Nie jestem nim – mówię i dopijam herbatę. – Nie mam nic wspólnego z moim dziadkiem. I nie chcę mieć.
Nie licząc genów. Szczegół.
– Ale jakim cudem dziadkiem?! To w ogóle możliwe?
– Proszę mi wierzyć. Dla nas wszystkich byłoby lepiej, gdyby nie było – wyznaję. Nie wiem, na ile Luca pozwoli mi mówić i ile chce, żeby jego córka wiedziała. Jak na razie nie przerywa. – We Freyii minęło pół wieku, kiedy... tu tylko dwanaście lat. Wtedy ostatni raz postawił nogę w Gehennie... Naprawdę, nie jestem taki jak on, przyrzekam. My nawet nie widzieliśmy się przez całe dziesięć lat, dopiero miesiąc temu to się zmieniło. Wtedy dał mi ten list – kieruję ostatnie zdanie do Vaughana.
– Jeszcze dał ci jakiś list?! – Lou aż wstaje.
– Dał mu list z adresem, który prowadził do Przejścia. Dobrze pamiętam? – Potakuję, a Luca uśmiecha się kwaśno. – Z moim nazwiskiem, ale to przy okazji.
– Więc... wciąż mu na tobie zależy, Luca.
– Błagam, nie mów tego na głos. Na tę myśl robi mi się niedobrze – jęczy. – Nie, nie po tym co zrobił. Nie chcę mieć z nim nic do czynienia.
Zawsze ta sama nienawiść. „Coś ukradł" – powiedział generał. Wilhelm zrobił coś, przez co jego przyjaciel go nie cierpi. I to zbiega się z rewolucją.
– Moglibyście mi to wyjaśnić? – pytam. Nie jestem pewny, co mam powiedzieć, i liczę, że odpowiednie słowa same się pojawią. Vaughanowie spoglądają na mnie. Biorę głębszy wdech. – Mój dziadek nigdy nie opowiadał o swojej przeszłości. Tak naprawdę moja wiedza o nim bazuje jedynie na okresie, gdy go znałem, ale teraz wiem, że nic o nim nie było prawdą. Generał Goldschmidt... też był oszczędny w słowach. Kiedy tylko wspomniałem o moim dziadku, wybuchł wściekłością.
– Nie jestem zaskoczony – komentuje Luca.
– O tym mówię! – Wzdycham. – To miejsce, ten dziwny świat! Ani słowa o tym wszystkim przez tyle lat! Miesiąc temu nawet nie wiedziałem, że istnieje coś takiego jak Gehenna czy Freyia, a co dopiero, że W... dziadek miał przyjaciela.
– Dobra forma. Miał – zgadza się Luca. Lou go ucisza.
– Od trzech tygodni żyję w Gehennie. I każdy temat związany z nim jest uciszany, traktowany jako tabu. Okej, chyba łączy się to z jakąś rewolucją sprzed dwunastu lat, prawda? O co w tym chodziło? Miał jakiś wkład? Jaki? Co zrobił, że go tak nienawidzicie? Już musiałem wydusić z kogoś, że był generałem! Nie wiem nic o nim, tylko to. – Nieco umniejszam swoją wiedzę, lecz nie bez powodu.
Luca milczy, gapiąc się w talerz bez wyrazu. W końcu, jakby umęczony tą ciszą, bierze czajnik i dolewa sobie herbaty. Przez dobre sześć sekund słychać głośny chlupot wrzątku.
– Nie sikaj herbatą – gani go Lou. – Na świętego, Luca... Nasz gość musi wiedzieć, zasługuje, jest z jego rodziny. Myślę, że ty będziesz najlepszą osobą, która by to wytłumaczyła...
– Nie – odburkuje Luca ze złością.
– Pan go znał – mówię. Lou potakuje. – Nawet jeśli to było dawno temu, to wciąż pan zna go lepiej od kogokolwiek innego.
Nie mam dowodu, że moje domysły są prawdą, aczkolwiek jego reakcja upewnia mnie, iż tak jest. Policzki Luki stają się czerwone, mężczyzna zaciska palce na kubku i odwraca wzrok w stronę drzwi wyjściowych.
– Wolałbym o nim zapomnieć. Wszystko zniszczył.
Lou wygładza fałdy na spódnicy i bierze puste naczynia. Do ust wkłada o wiele za duży kawałek chleba, przez co wystaje jej z ust.
– To ja pozmywam, wy się dogadajcie – ogłasza niewyraźnie. Idzie do kuchni, pozostawia nas sam na sam.
Biorę głębszy wdech, ponownie.
– Przepraszam raz jeszcze. Zdaję sobie sprawę, że proszę o wiele. Chciałem sam zrozumieć, o co chodzi. Szukałem informacji o moim dziadku, lecz bez skutku. O rewolucji dowiedziałem się również niedawno. Że była dwanaście lat temu, ale czemu się rozpętała...
– Przeze mnie.
Urywam. Co on...?
– Słucham?
– Ta rewolucja. Rozpętała się z mojej winy. – Głos Luca robi się przygaszony. Bierze łyżeczkę i miesza herbatę. – Psiakrew... To beznadziejna, długa historia. Ale zależy ci, co?
– Jeżeli pan nie chce...
– Po prostu stwierdzam, że to długa historia. I stara. – Nie wyjmując łyżeczki, wypija duży łyk naparu. – Więc... Cóż. Od początku.
Po tych słowach wiem, że to, co usłyszę, zmieni wiele.
– Chociaż trudno mi stwierdzić, kiedy tak naprawdę on był. Szkopuł naszej, jak to nazwałeś, „przyjaźni" jest taki, że go nie pamiętam. Ale to nieistotne, jak na razie i na tę opowieść. Ta ważna część zaczyna się od tego, jak mieliśmy z Wilhelmem po osiemnaście lat. Wpadliśmy na Badaniach. Jako Sójka nie wiesz, jak wyglądają, co?
– Tak... Średnio.
– Trwają jeden dzień. Zbiera się pielęgniarzy, strażników. Zazwyczaj ludzie stoją w kolejkach i każdego, kogo wyłapią, bada się na skażenie, bycie generałem czy Ecorchym. Nie ma szans, że uciekniesz... O ile nie masz pewnej zagwarantowanej pomocy, lecz to odradzam. W każdym razie. Kiedy już wiedziałem, że nie damy rady zwiać, zdecydowałem, że przynajmniej spróbuję uratować Wilhelma od losu zostania generałem.
– Jak?
– Moim skażeniem. – Przez jego twarz przemyka smutny uśmiech. – Miałem zamiar wywołać małe zamieszanie, aby Wilhelm miał okazję uciec. Teraz wiem, że to był błąd.
– A Wilhelm i tak nie zdołał uciec – dopowiadam. Przecież został generałem.
Luca potwierdza.
– Skażenie rośnie wraz z wiekiem. Kto wie, może miałbym szansę ze strażnikami teraz, ale osiemnaście lat temu? W życiu. Moją karą za to jest ta blizna. – Wskazuje palcem na oko. – Ale nie straciłem życia. Kto wie czemu. Możliwe, że Wilhelm zwrócił na siebie uwagę, już chwilę po moim zamieszaniu odkryto w nim krew generałów. Mogli również uznać, że likwidowanie mnie jest nieopłacalne. Zresztą, kogo by to obchodziło.
– Mnie, Luca – odzywa się Lou z kuchni.
– Myślę logiką strażników, Lou. Podejrzewam, że nie byłem wart zabijania. Wracając... Sprawa Badań jest najrzadziej wspominaną częścią, raczej nikt o niej nie pamięta, ale to właśnie tego dnia lawina ruszyła.
– Z tego, co pan mówił, pana przenieśli do więzienia na sześć lat. A Wilhelm został generałem?
– I tak, i nie. Nikt nie wpuściłby chorego na głowę dzieciaka na pozycję generała. Nie mam pojęcia, jak sprawa wyglądała w pałacu, gdzie go wywieźli, lecz od plotkujących strażników podsłuchałem, że tworzył przeraźliwy raban. Był nawet zdolny zaatakować innych generałów, jak tylko podeszli zbyt blisko.
– Cholera... – wyrywa mi się.
Wyobrazić sobie dziadka jako młodszego ode mnie to pierwsze dziwactwo. Drugie, wyobrazić sobie taką scenę. Wzdrygam się na tę myśl.
– Według plotek przez pierwsze dni był jak zdziczałe zwierzę. Później pogrywał z generałami. – Luca opiera ręce o stół i odrobinę się pochyla. Mówi głębszym głosem. – Jednak się uspokoił. Z miesiąca na miesiąc stawał się coraz bardziej przyszłym generałem, porzucał postać psychicznego dzieciaka z wyrzutami do całego świata.
– Coś się stało? – pytam. – Przez bieg czasu? Jakieś wydarzenie? Wiem! Spotkaliście się?
– Nic z tych rzeczy, a szczególnie nie ostatnie. – W jego głosie pojawia się rozbawienie, lecz bardzo szybko znika. – On nadal był psychicznym dzieciakiem, tylko uświadomił sobie, że udawanie wybaczenia przyspieszy osiągnięcie celu.
– To znaczy?
– Sześć lat po naszym złapaniu zmarł pewny generał. Wziąwszy pod uwagę „przemianę" Wilhelma oraz dobrze zdane testy, wybrano go na nowego władcę, w nadziei, że będzie kimś wielkim. W tym się nie mylili. Tego samego dnia... Wielu, och wielu ludzi umarło – kończy cicho.
– Wziął udział w rewolucji?
– On ją rozpoczął. – Zaciska zęby. – Nie wiem nic na pewno, nie do mnie z tym. Ja wtedy wciąż tkwiłem w więzieniu. Doktor wie więcej. Podobno Wilhelm wygłosił coś na placu, aczkolwiek nikt nie wie co. Prawdopodobnie wszyscy tam obecni zginęli. Po zakończeniu wojny przesłuchano pozostałych przy życiu zbrodniarzy. Okazało się, że przez lata Wilhelm nawiązywał współpracę ze skażonymi, apaszami... Wszystkimi niemoralnymi ludźmi, jakich mógł spotkać. Głównie przekupił. W dzień mianowania, wpuścił wszystkich do rewiru i pozwolił na splądrowanie wszystkiego.
Kiedy Luca chciał mnie całkiem prawdopodobnie zamordować za „szpiegostwo", nie miałem szans, by się obronić. Zmienił nastawienie z powodu listu i jak zrozumiał, czyim jestem wnukiem. Chcę wierzyć, że skażeni nie są źli, mam przykład w postaci Luki. Nie wydaje mi się kimś zepsutym. Ale fakt, gdyby do tłumu wpuścić dwudziestu ludzi o jego mocy, którzy chcą tylko kogoś zamordować i zranić...
– On wam urządził masakrę... – szepczę, zaciskając dłonie w pięści.
To jest mój dziadek? To jest osoba, która żyje jak gdyby nigdy nic w Avaler Swallow? Ktoś, kto nie odpowie nigdy za to, co zrobił?
– Mordowali każdego, kogo napotkali. Nie potrzebowali prywatnych pobudek... Wymordować każdego, kto stał na ich drodze – to był ich cel. Sprawa się pogorszyła, jak wyszło na jaw, że Wilhelm przekupił nie tylko uliczne szumowiny, ale i część wojska. Jak mógł kogoś zwerbować, robił to bez patrzenia na konsekwencje. Szybko ucierpiał na tym cały kraj. W samej Reverze mało co nie zostało zniszczone. – Wyraźnie czuje się źle, jak to mówi. – Pałac tego Goldschmidta, nazywany wówczas Forsytią, się nie ostał nawet w kawałeczku. Na własne oczy patrzyłem, jak się palił. Atlanthea, stolica, stała się płaskim terenem, może z dwoma domami. Może. Do teraz nie wyszła z tego. Albo Sallow, inne miasto na północy, odczuwa wysoki wskaźnik tej całej przestępczości czy jak na to mówią. W niektórych miastach nie było budynku, który by nawet stał. Albo człowieka, co by przeżył. Z ponad dwudziestu generałów przeżyło ledwo... sześciu.
– To jest... Brak mi słów. To nie tylko okropne, ale i... – Kręcę głową. Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Wszyscy ludzie w Cahlam musieli tyle przeżyć, a to jest... za wiele, aby to opisać. Nawet Hathorne, moje miasto, nie doświadczyło choćby w połowie tego – a tu mowa o całym państwie. – A pan? I Lou?
– To ta najgorsza część. Jak powiedziałem... Ta rewolucja wydarzyła się przeze mnie. Wilhelm zaczął ją wyłącznie po to, by uwolnić mnie z więzienia. – W tych słowach słyszę szczery żal i smutek. – Dowiedział się, gdzie znajdowało się więzienie. I... I podczas tej rewolucji przyszedł po mnie. Ogromnie się cieszył, że mnie ma, jakby to, co działo się poza więzieniem, było bez znaczenia. Nie napotkał żadnych trudności, po tym czasie nikt nie miał głowy, by przejmować się chronieniem tajnego, zapomnianego oddziału. Jednak... Człowiek, który mnie uwolnił, nie był moim Wilhelmem, a ten, który został przez niego uwolniony, nie był już starym mną. Chciał, żebyśmy wspólnie uciekli do Freyii, utrzymywał, że tylko tam jest dla nas bezpiecznie. Wiedział, gdzie znajduje się Przejście, ale... końcowo przeszedł sam. Beze mnie, ponieważ go oszukałem.
Oszukać dziadka? To nowość.
– Jakim cudem? To w ogóle możliwe?
Luca odwraca wzrok w stronę córki. Pod zarostem nieznacznie podnoszą mu się kąciki ust.
– Niedaleko Przejścia zauważyłem, że pod gruzami leży dziewczynka. Wtedy postanowiłem, że wolę wybrać ją zamiast Wilhelma.
Nagle w kuchni coś trzaska. Lou szybko przychodzi do nas ze smutnym wyrazem twarzy.
– Luca... Chyba zbiłam nam kolejny talerz. – Pokazuje dwie złamane połówki.
– Odłóż je gdzieś. Właśnie. Pójdziesz jutro z... Jak ci było? – Zerka na mnie. Otwieram usta, aby przypomnieć moje imię, ale Luca ciągnie dalej: – Z nim do von Wellinga.
– Von Welling? – To nazwisko brzmi trochę znajomo.
– Doktor von Welling – wyjaśnia Lou i wbija wzrok w podłogę. – Mieszka blisko. Osiem... Dziesięć kilometrów stąd.
– Pomoże opatrzyć rany. Dzisiaj już nie ma co. Jeśli był na przyjęciu, mógł jeszcze nie wrócić. – Luca wstaje od stołu. Poprawia wymiętą koszulę i rusza przez pokój. – Wychodzę. Sprawdzę, czy nikt nie kręci się po okolicy.
– Nie byłeś rano?
– Byłem. Chcę tylko się upewnić, czy nikt na pewno się nie błąka.
Z wieszaka koło drzwi sięga po ciemny płaszcz.
I wyszedł. Z mojej winy.
Wbijam się w krzesło.
Rozpętać wojnę dla skażonego w więzieniu...
Wilhelm nigdy by nawet ułamka z tego nie zrobił dla nas, własnej rodziny.
Taka przyjaźń... Taka tragedia...
Lou siada na miejscu jej ojca.
– Niech pan nie myśli źle o Luce – prosi. – Rozumiem, że przez jego skażenie i dawną znajomość z pańskim dziadkiem może mieć pan złe zdanie, jednakże Luca zrobił wiele dobrych rzeczy. On nigdy tego nie chciał, żeby ktoś dla niego zrobił coś tak strasznego... – Bezgłośnie zaczyna płakać.
– Wcale tak nie myślę, Lou – uspokajam ją. – Tutaj winę ponosi tylko mój dziadek.
Zawsze ponosił. Nieważne w jakim świecie, to zawsze jest jego przeklęta wina.
Teraz Wilhelm nie jest tylko złym członkiem rodziny, co raz posunął się w furii o krok za daleko.
To morderca – i to najgorszy, jakiego ten świat nosił.
✿ ✿ ✿
B. Ewers, Wiersz o skażonym i Człowieku (wersja 36 – rok 1415)
skażony z Człowiekiem pracowali wspólnie
Zatrzymując dochód na podział, nie ogólnie
Człowiek pluł na każdego konsumenta
skażony sprawiedliwie obsługiwał klienta
Spotkali się w nocy, by obliczyć zyski
skażony za pasem odłożył zarobione świstki
człowiek zazdrosny brakiem własnej pomyślności
Okradł Skażonego i go spalił do kości
(dopisek: Wystarczający powód, by zakazać poezji Ewersa? F.G.)
𖥸
Witam was wszystkich! Jak tam Nowy Rok? Mam nadzieję, że dobrze i rozdział odsłonił kolejne fragmenty życia Wilhelma - i nie tylko jego, bo także Luki...
A na koniec, jako mały dodatek, to mały komiks na pożegnanie ;)
Do zobaczenia!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro