10. EDREDON
𖥸
– Proszę mi wybaczyć, ale nie widzieli państwo generała Goldschmidta? – pytam kolejną grupę gości, ale i tym razem uzyskuję przeczącą odpowiedź. Coraz bardziej mnie to niepokoi.
Zaciskam palce na pustym kieliszku po winie. Kuszące byłoby wyrzucenie go, bo sam smród alkoholu mnie obrzydza, ale to jedyny dowód, że ktoś próbował mnie tym zabić. Po kwiatku może już nie być śladu.
Co chwilę oglądam się za siebie. Czuję, jakbym w każdym momencie mógł zostać zasztyletowany.
Przesadzasz, nikt ci nic nie zrobi – wypominam sobie w myślach, aczkolwiek strach cały czas mi towarzyszy.
A co jeśli to nie tylko o mnie chodziło?
Na wszelki wypadek uprzedzam część gości, żeby nie pili nic z powodu zepsutego wina, ale widzę, że lata im to koło ucha.
Pozostaje jeszcze pytanie, gdzie się skitrał generał. Nie mogę go nigdzie znaleźć, a przeszukałem już parter i pierwsze piętro. Ogromnie liczę, że nie miał tego nieszczęścia co ja do picia i aktualnie nie umiera pod płotem. Liczę do sześciu. Uspokój się i bądź dobrej myśli, Ethan. Generał gdzieś musi być, przecież nie wyparował. Zapytanie jego bliskich również opada, bo oczywiście ani po pani Goldschmidt, ani po Amelii nie ma śladu, a Silone ładnie spełnia swoją obietnicę, by się nie wtrącać. Świetnie, że akurat teraz.
W bardziej opustoszałych pomieszczeniach wołam Silone'a. Cisza. No to było na tyle z jego pilnowania. Krzyczę raz jeszcze, ale wychodzę na debila wrzeszczącego na ścianę.
Muszę przyznać – znalazł sobie sprytną wymówkę, żeby obijać się przez resztę nocy.
Z braku pomysłów wracam do sali bankietowej. Atmosfera się zmieniła. Muzyka przycichła, na środku pojawiły się stoły z przekąskami, a goście więcej przeżuwają, niż gadają. Idę w tamtą stronę, licząc na lepszy widok. I faktycznie – z tej perspektywy widzę każdy kąt sali, w tym dotychczas niewidoczną antresolę po boku. Oho!
Schody prowadzące na górę antresoli są schowane w ciemnym, nieoświetlonym rogu. Nie jestem pewny, czy to nie w pewnym sensie znak „Nie zbliżaj się", aczkolwiek desperacja wygrywa. Włażę po wąskich schodach na półpiętro. Stoją tu trzy doniczki z kwiatami i pięć drzwi. Każde otwieram. Dwoje pierwszych prowadzi do składzików, ale za trzecimi wyczuwam zapach dymu papierosowego. Ostatecznie to śmiechy i rozmowy przekonują mnie, by wejść.
Pomieszczenie jest w kształcie prostokąta i bardzo ciemne. Światło dają tylko małe świeczki w czerwonych kloszach, co nadaje pokojowi tego koloru. Na podłodze leżą miękkie dywany, a na ścianach wiszą długie zasłony.
Brak tu strażników, co daje mi powody wierzyć, że to prywatna przestrzeń dla nielicznych.
Kilku mężczyzn gra w bilard, inni palą i rozmawiają przyciszonymi głosami. Wtem słyszę głos Goldschmidta. Wypuszczam powietrze z ulgą, ale zaczynam kaszleć przez dym.
Po dłuższej chwili wypatrywania zauważam generała. Siedzi tyłem do mnie w fotelu o wysokim oparciu. Podchodzę bliżej. Rozpiął u góry koszulę, a elegancki, złoty płaszcz powiesił na krześle. Jedną nogę ma założoną na drugą, wyraźnie jest rozluźniony i w dobrym humorze. Rozmawia z jakimiś ludźmi, siedzącymi naprzeciwko.
O dziwo, tu też nie ma Silone'a. Może poszedł zobaczyć się z Brigitte? Teraz nie musi wypełniać żadnych obowiązków (prócz „czuwania" nade mną), więc mieliby czas dla siebie.
– Generale? – pytam cicho. – Nie chciałbym przeszkadzać, ale jest pilna sprawa – dodaję i rozpinam górny guzik koszuli. Jak tu gorąco...
Goldschmidt odwraca się w moją stronę z zaskoczeniem. Jego orzechowe oczy lśnią.
– Ethan? Co ty tu robisz?
– Jest sprawa... – zaczynam, lecz wtedy przerywa mi znaczące kaszlnięcie.
Odwracam wzrok w stronę odgłosu. Z drugiej strony stolika siedzi rozmówczyni generała, chociaż słowo „siedzi" jest niedopowiedzeniem. Kobieta, na oko trzydziestoletnia, półleży, opierając rękę o bok rzeźbionej, szkarłatnej sofy. Tą pozą przypomina jakąś starożytną boginię.
– Frederic, znowu popełniasz błąd komunikacyjny. Najpierw się ludzi przedstawia – mówi melodyjnym, rozbawionym głosem.
Bal skupił niepowtarzalnych ludzi, ale ta kobieta wyróżnia się na swój sposób. Jej cera, dzięki białemu pudrowi, wygląda jak porcelana. Twarz ma owalną, otoczoną długimi, falowanymi, burgundowymi włosami. W makijażu dominują ciemne odcienie, a szczególnie czerń, którą ograniczali inni goście. Perły na szyi i w uszach błyszczą w słabym świetle lamp.
Jej suknia przywodzi na myśl syrenę, mocno opina ciało. Połączono ją z gorsetem o pudrowym kolorze bez rękawów. Zauważam liczne małe perełki, takie same jak w naszyjniku i kolczykach. Pomimo tego, że w moim mieście ten strój byłby wieczorowy i pokazowy, w porównaniu do tutejszych obszernych sukien z halkami i turniurą jest dosyć minimalistyczna.
Kobieta podwija rękawiczki sięgające powyżej łokcia. W ten sposób odsłania małe kokardki na brzegach. Zdaję sobie sprawę, że wśród tych wszystkich ornamentów na sukniach nie widziałem dotychczas żadnych kokardek lub muszek na przyjęciu.
– Miło mi, że się gapisz, ale na przyszłość rób to dyskretniej – oznajmia i popija wodę ze szklanki.
Od razu odwracam wzrok w bok. Wtedy widzę, że za kobietą stoi jeszcze jedna osoba.
Mężczyzna o rudych lokach, opalonej skórze i w okularach nachyla się nad kobietą i szepcze coś do niej. Zabandażowany, z pewnością niedawno złamany nos mu drga. Kobieta uśmiecha się na jego słowa i robi krótki ruch ręką. Facet ucieka przez drzwi wejściowe. Orientuję się, że ten gość przypominał gazeciarza z tutejszego miasta.
Generał wypuszcza dym z ust. Stuka palcami w oparcie fotela.
– Ethanie, poznaj Penelopę Veesas – przedstawia poirytowanym głosem Goldschmidt. Kobieta kłania się szarmancko. – Moją kuzynkę. Penelopo, poznaj Ethana Ewersa, mojego podopiecznego i Sójkę.
– No proszę, czyli to jest ta twoja kolejna zabawka? – Słucham? – Niezły, szkoda tylko, że wygląda na tak młodego. I pachniesz Freyią – zwraca się do mnie.
Nie wiem, jak na to zareagować, dlatego milczę.
– Ponieważ jest z Freyii, Penelopo – mówi Goldschmidt, na co ta cmoka i przewraca oczami.
– Tak? Nie spodziewałam się twojego braku łapania ironii. – Siada prosto. – Na świętych, wciąż dziwię się, że się tym zajmujesz, Frederic. Osobiście nie wytrzymałabym tygodnia, słuchając tych życiorysów – przyznaje i znów upija łyk wody. Nagle zaczyna kaszleć i chwyta się za gardło.
– Wszystko w porządku?! – Generał podnosi się z krzesła, ale kobieta każe mu usiąść.
– Od początku tygodnia choruję na grypę – chrypie i odkaszluje. – Nie martw się, troskliwy trepie. Przeżyłam niemało, choroba mnie nie zabije.
– Gdyby nie to, że młodszy von Welling ma ponoć poważny problem z jednym pacjentem i mimo zaproszenia nie mógł przyjechać, posłałbym po niego – odpowiada generał i kieruje wzrok na mnie. – Co się stało, Ethanie? Chyba nie chodzi ponownie o Lilianę... prawda?
– Ha! To „ponownie" brzmi ciekawie – mruczy znad szklanki kuzynka generała.
Postanawiam powiedzieć od razu, nim znowu nie pozwolą mi dojść do słowa.
– To... bardzo ważna sprawa, generale.
Nie jestem przekonany, czy chcę mówić w obecności Penelopy Veesas. Ta jednak macha dłonią.
– Mów, chłopcze. Ja z Frederikiem posiadamy jeden umysł. Zapewne nie wiesz, ale kiedyś... – Ignoruje znaczące chrząknięcie Goldschmidta, wręcz zaczyna mówić głośniej: – ...nie przerywaj mi, mieliśmy pewny, wspólny epizod...
– Penelopo, błagam cię...
– ...epizod, gdy zajmowaliśmy się freyiańską czarną magią! – Chyba moja mina wiele mówi, bo ciągnie z szerszym uśmiechem. – Wiara w magiczne moce kryształów, w mojej piwnicy mieliśmy szklaną kulę, karty tarota, szalenie drogie swoją drogą, w bibliotece księgi o symbolice kamieni, kryształów, soli... Frederic chyba nadal je posiada... Wróżyliśmy z fusów kawy i herbaty, a największą atrakcją była tablica do wywoływania demonicznych bytów! – Wylicza na palcach. Wyraz twarzy zażenowanego generała tylko poszerza jej uśmiech, nawet ja lekko unoszę kącik ust. – Och, i jeszcze nasze stare, kochane zodiaki. Kochałeś je, Frederic! Nawet nie zaprzeczaj, baranie.
Goldschmidt chowa twarz w dłoniach. Penelopa puszcza do mnie oko i łączy ręce, zadowolona z tego, jak zaczerwienił się generał.
– Podsumowując, mój drogi, Frederic i ja od czasów naszych wspólnych rytuałów jesteśmy całością, złączeni na zawsze tarotem ezoterycznym. Sprowadza się to do jednego, prostego wniosku: mów o swoich problemach naszej dwójce bez stresu. Możesz mi nawet do ucha. Prześlę mu tę wiadomość telepatycznie.
– Tak, dziękuję ci za szybkie wyjaśnienie, najdroższa panno – cedzi generał.
– Zasadniczo Nikola jest moim towarzyszem. – Upija kolejny łyk wody. – Teraz mi przypomniałeś o tylu zabawach... O, pamiętasz, jak po jednej sesji baliśmy się much przez tydzień?
– A może pozwoliłabyś mówić Ethanowi?
– Ach, faktycznie. – Przez moment na jej twarzy dostrzegam zawód. – Mów. Ale nie myśl, że nie wrócimy do tego tematu.
Nabieram głębszy wdech i streszczam sytuację z zatrutym alkoholem. Goldschmidt i Penelopa patrzą na siebie z jednoznacznym wyrazem twarzy. Wszelkie rozbawienie znika.
– Bez dwóch zdań to jeden z nich. Robota skażonego, ale zwykły skażony by się nie odważył – wnioskuje pewnym głosem Penelopa.
Już czuję dreszcze na rękach.
– Czyli na balu jest skażony?
– Niewykluczone. – Zakłada bordowy lok za ucho. – Lecz właśnie, zwykły skażony nie zrobiłby tego. Ale oni... nawet nie muszą tu być. Mają różne sposoby na wejście do każdego miejsca i jeszcze szybsze wyjście. A pałac nie jest specjalnie trudnym celem przy tej liczbie osób.
– Nie mylisz się. – Generał zapina wszystkie guziki koszuli i narzuca płaszcz na ramiona. Wstaje z fotela i patrzy na mnie ze słabym uśmiechem. – Dziękuję ci, Ethanie, że mi o tym powiedziałeś. Pójdę to sprawdzić osobiście. Poinformuję odpowiednich ludzi. Zostań tu z Penelopą. Powinienem wrócić w ciągu godziny. – Podchodzi do kuzynki i całuje ją w policzek, a potem przytula. – Dbajcie o siebie.
Mówiąc to, zakłada cylinder na siwiejące ciemnoblond włosy. Po jego wyjściu Penelopa jęczy cicho i kręci głową.
– Czy mam...
– Usiądź, jeśli możesz – rzuca. Siadam niepewnie na ciepłym fotelu generała. Penelopa nagle przygasa. – Nie lubię, gdy Frederic tyle pali – wyznaje. – Niby ma tylko pięćdziesiąt osiem lat i silny organizm, sporo przeszedł w przeszłości, ale palenie mu szkodzi. Jeszcze to, że każdy może mu coś dosypać do fajki... czy tam cygara. W dodatku to śmierdzi.
Wskazuje na pozostawioną w pośpiechu fajkę na popielniczce, która wciąż dogasa.
– Czy generałowi coś będzie? – dopytuję. Jej słowa trochę mnie przerażają.
– Jeśli ktoś go nie ukatrupi przez fajki, powinno być dobrze. Ale, szczerze, i tak się martwię. Podczas rewolucji naprawdę mocno oberwał w płuca – wspomina i znów pije trochę wody.
Rewolucji? O tym jeszcze nie słyszałem, co wzmacnia moje zainteresowanie. Ciekawe, czy Goldschmidt specjalnie o niej nie wspominał.
– Rewolucji? Jakiej?
– No, ta sprzed dwunastu lat... Chwila. Nie mówił ci o niej? – Kręcę głową. Penelopa wznosi zirytowana oczy.. – Cały on. O czym w ogóle rozmawiacie?
– Cóż... O wszystkim? Od początku? O geografii, światach...
– Czyli o wszystkim, byle nie o najważniejszym. – Pochylając się, zmniejsza między nami dystans. Wbija we mnie szare oczy. – Musisz wybaczyć. Powiedziałabym ci więcej o rewolucji, ale skoro on tego nie zrobił, to mi nie wolno. Dopytaj o nią, jeśli niczego nie pamiętasz. Nie wiem, czemu Frederic milczy na ten temat, ale to ważne wydarzenie, ważniejsze od nauki charakterystyki rewirów. Ale zrobisz, jak zechcesz. – Odsuwa się. – Przyrzekłam sobie już dawno, że nie będę wtrącać się do jego metod nauczania i tak dalej. Ale... powiedz mi, chłopcze, jak jest we Freyii? Wciąż wywołuje się duchy za pomocą gorczycy w noc upiorów? Ile lat tam żyłeś?
– Nie wiem, czy mogę.
– Przestań. Rozumiesz, kiedy Frederic podróżował między światami, jak jeszcze to było legalne, słyszałam o niesamowitych rzeczach, które... och, dobrze, tobie się śniły, ale rozumiesz, o co mi chodzi.
– No... musi pani wiedzieć...
– Po prostu Penelopa.
– ...musisz wiedzieć, że w moim... starym świecie – wymawiam gorzko te słowa – żyłem dobrze. Kiedy się tu dostałem, byłem przekonany, że mnie porwano. Teraz chyba to już po części zaakceptowałem, ale nadal tęsknię za bliskimi. A co do upiorów... to myślę, że od stu lat niewielu nadal wierzy w nie. – Nie podoba mi się takie spowiadanie nieznanej osobie. Mam wrażenie, że i tak mówię za dużo.
Penelopa wzrusza ramionami. Dla niej jestem tylko kolejną Sójką generała.
– Ach, czyli nic nowego. A Frederic tak się nad tobą rozczulał, jaki to nie jesteś wyjątkowy. A tu zwykły jak ja chłopak, który, daj mi zgadnąć, uciekł i wrócił dzień później. Coś czuję, że odkrywanie, dlaczego tak się tobą interesuje, będzie moim nowym ulubionym zajęciem. Zaraz po wyleczeniu się z grypy i przeklętej migreny.
Wstydliwie przyznaję, że z tą ucieczką to się nie myli. Ale jeśli jej średni czas to rzeczywiście jeden dzień, to wielki wstyd.
– Nie sądzę, żeby generał tak się mną interesował – zaprzeczam. – Raczej normalnie rozmawia.
– A Liliana jest wzburzona bardziej niż zazwyczaj bez powodu – prycha. – Uwierz mi, znam Frederica od lat. On nie rozmawia tyle z Sójkami i nie pozwala im wchodzić do palarni bez zaproszenia. Wszystkie Sójki i podróżnicy odkrywają tajemnice sami, nie mają osobistego strażnika. A ty? Nie dość, że traktuje cię jak uprzywilejowanego synalka, to jeszcze daje ci odpowiedzi na tacy.
Wbijam się w fotel. Czuję się... jakoś niekomfortowo.
– To nie do końca prawda – staram się bronić, jakbym to ja zawinił. – Są sprawy, do których musiałem sam się dokopać, bez jego specjalnej pomocy.
– Myślisz, że nie wiem o tej sytuacji z dokumentami z Badań? Chłopcze, nie zdajesz sobie sprawy, że to są tajne dokumenty, a nie książeczka do czytania. – Nim udaje mi się na to zareagować, Penelopa łapie się za głowę. – Nienawidzę dymu papierosowego... Wrócę za parę minut. – Wstaje chwiejnie i, kołysząc się, wychodzi z pokoju. Zostaję sam.
Penelopa nie chciała za dużo wyjawiać, ale i tak – co do jasnej choroby?
Rewolucja... Dwanaście lat temu. Wtedy dziadek uciekł z tego świata. Biorąc pod uwagę nienawiść generała wobec niego, Wilhelm mógł mieć w niej jakieś wpływy. Ale co się stało? Nie przypominam sobie niczego na ten temat – prócz tego, że Wilhelm coś ukradł.
Może właśnie to łączy się ze sobą.
Jeżeli Wilhelm przez jakiś związek z rewolucją został tematem tabu, to sprawa jest o wiele poważniejsza, niż mogłem kiedykolwiek w swym życiu przypuszczać.
List zaczyna mi ciążyć w kieszeni spodni. Wyciągam go i przesuwam palcem po brzegu koperty. Kusi otworzenie jej, by choćby przez moment spojrzeć na treść korespondencji. Podważam lekko warstwę kleju...
Waham się. Przykładam list do najbliższej żarówki. Patrzę, jak intensywna złota poświata oblewa moje rękawiczki.
Nie.
Nie ma sensu otwierać.
Chowam list do kieszeni i głęboko wzdycham.
Po kilku minutach podnoszę się z fotela. Penelopy jak nie było, tak nie ma. Nie podoba mi się to. Nawet jeśli poszła do toalety, to nie powinno jej to aż tyle zająć. Mówiła, że zaraz wróci.
Wychodzę pospiesznie. Pusto. Patrzę na zegar na ścianie po prawej. Wybija północ.
Nie widzę charakterystycznego koloru włosów Penelopy wśród gości w sali, więc postanawiam wyjść do ogrodu. Uderza we mnie chłód, choć mam na sobie letni płaszcz. Pocierając ramiona, rozglądam się. Nie zauważam ani Penelopy, ani generała.
Czas jeszcze raz pomyśleć – gdybym był generałem z jakimś problemem na głowie, gdzie bym polazł?
No tak. Pewnie, że do gabinetu.
Wracam do środka innym wejściem, kierowany złym przeczuciem. A co jeśli Penelopa też się struła? Niech by to, niby wiedziała o truciźnie, jednak ewidentnie źle się czuła. Piła wodę co chwilę, a z tego, co wiem, to skutki zatrucia.
Docieram do gabinetu generała, gdy nagle czuję, jak ktoś dotyka moje ramię. Odskakuję, ledwo hamując się przed krzykiem. Odwracam gwałtownie głowę, by zobaczyć Silone'a w mundurze. Na twarzy ma delikatny uśmiech.
Super. A przyjść wcześniej to nie łaska?
– Gdzie byłeś? Szukałem cię. – Pocieram dotknięte przez niego ramię. Zaskoczył mnie tym, że był zdolny w ten sposób tak mnie przestraszyć – w ogóle dotknąć. Dotychczas tego unikał.
Za Silone'em pojawia się kilkunastu innych strażników.
– Silone?
Dwóch z nich nagle bierze mnie za ręce i zaczynają dokądś prowadzić. Od razu chcę się im wyrwać, ale dostaję kopnięcie w łydkę.
– Ej! – Co tu się odwala? Co on do jasnej... – Silone?! Co się dzieje?!
Nie dostaję odpowiedzi, a strażnicy mocniej zaciskają palce na moich rękach. Robi mi się niedobrze... Nie wytrzymam!
Szarpię się.
– Puszczać, już! – krzyczę. Nie rozumiem, o co chodzi. Błagam Silone'a wzrokiem, lecz ten udaje, że mnie nie widzi i gdzieś prowadzi grupę strażników. – Silone!
Obraz przed oczami się rozmazuje. Myślę o tym, byle nie zemdleć, byle nie stracić przytomności. Siwowłosy strażnik wyprzedza mnie, by otworzyć drzwi na końcu jakiegoś korytarza, nie wiem jakiego. Nie mogę się skupić, gdzie jestem – na pewno pierwszy raz widzę tę część pałacu. Drzwi są niewidoczne, zamalowane...
Depczę strażnikowi stopę, ale ten nie reaguje. Ciągną mnie coraz szybciej. Poddaję się. Mdłości wygrywają.
Silone szarpie moją głowę w dół, aż jęczę z bólu. Przytrzymując mnie brutalnie, idzie do przodu przez drzwi. Jak przez mgłę zauważam schody w dół.
Co Silone robi, co ja zrobiłem?
Chcę spaść kilka stopni w dół, więc specjalnie potykam się na schodach, ale na darmo.
– Nawet nie próbuj. – Słyszę szept, ale nie jestem pewny, czy to Silone czy ktoś inny.
Wchodzę na stały grunt. Silone puszcza moją głowę. Posyłam najbardziej wściekłe spojrzenie, na jakie mogę się zdobyć.
Dochodzimy do większych drzwi, wysokich gdzieś na trzy metry, w kształcie łuku. Ktoś po drugiej stronie je otwiera. Schodzimy po ostatnich okrągłych metalowych stopniach, na sam dół.
Wtedy mnie puszczają – a właściwie to rzucają na beton.
Wstrząsają mną dreszcze. Chwytam się za skażone ich dotykiem ramiona.
Składownik. Od podłogi do sufitu stoją szafeczki podpisane literami alfabetu, komody są pootwierane, a na samym środku stoi duży, okrągły stół. To, skąd prowadzą metalowe schody, jest balkonikiem.
Za stołem stoi nie kto inny, jak żona generała Goldschmidta w długiej, czarnej sukni do ziemi.
Czyli to ona jest odpowiedzialna za tę przeklętą szopkę?
– Co to za chory żart? – zaczynam wściekły, nim się odzywa. – Kiedy generał się o tym dowie, będzie na panią zły, wie pani?
Podnosi brew z wypisaną ignorancją na twarzy. Aha, czyli to tak się bawimy? Jeszcze lepiej!
– Nie dowie się – odpowiada ze spokojem. – Obecnie i tak jest zajęty szukaniem domniemanego, zatrutego wina.
Jak ona śmiała! Więc to ona chciała mnie otruć! W pałacu!
– To szaleństwo! Czego pani ode mnie chce? Pani będzie mieć na sumieniu ludzi!
– Nikogo nie będę miała. Tylko twoje wino miało przynieść nieprzyjemne skutki po zażyciu, ale one i tak by cię nie zabiły. Skoro jednak ten plan nie podziałał, musiałam wziąć cię do siebie osobiście.
Kłamie. Z pewnością.
– Widziałem, co alkohol zrobił z rośliną!
– Ludzie to nie rośliny. – Co za dedukcja! – Nie zamierzam się nad tym rozwodzić. Mam ważniejsze sprawy, a ty mi zawadzasz. Zapytam o pewną rzecz. Jeśli odpowiesz szczerze, nie będę zmuszona wymierzać karę.
Wieki temu babcia kazała mi być kulturalną osobą, ale myślę, że w tej sytuacji bardziej odpowiedni byłby jakikolwiek brak taktu w stylu Wilhelma.
Wszystko zaczyna składać się w jedną całość. Liliana Goldschmidt gdzieś wywabiła generała, by jej nie przeszkadzał, i wzięła mnie do siebie siłą. Po co? Któż to wie!
Zwracam się ku Silone'owi. Stoi oparty o ścianę z założonymi rękoma, obserwując mnie i panią Goldschmidt.
– Zdradzasz generała? – pytam go, podnosząc się z ziemi. – Niedawno miałeś jeszcze wąty, że go okłamałeś o pierdołę, a teraz?
Silone chce się odezwać, lecz Goldschmidtowa go ubiega.
– Strażnicy wiedzą, że generał postępuje źle.
Silone wzrusza ramionami. Czyli to temu człowiekowi generał ufał, tak? Jeżeli w moim domu działy się chore rzeczy, to w pałacu przyjmują one rozmiar epidemii.
– Nie wiem i mam totalnie gdzieś, o co pani chodzi, ale nie obchodzą mnie pani problemy. Lepiej, żeby pani puściła mnie wolno, zanim dojdzie do czegoś nieprzyjemnego. – Jak to, że generał będzie wściekły, ale nie dodaję tego z oczywistych względów.
Czuję się bezbronny. Nie wiem, czego spodziewać się po tej kobiecie. Może mi zrobić dosłownie wszystko w tej chorej piwnicy!
Liliana Goldschmidt się uśmiecha – po raz pierwszy od kiedy ją znam. Jednak to jest nieprzyjemny, jadowity uśmiech satysfakcji.
– Czyżbyś się przyznał?
Zamurowuje mnie.
– Co?
– Pani, może to pomyłka? – zaczyna nieznany strażnik, ale Goldschmidtowa podnosi rękę, uciszając go.
– Nie ma mowy o pomyłce.
– Ale o co chodzi? – Popełniłem jakieś przestępstwo? Chodzi o Amelię?
Jeśli o to ostatnie, załamię się z powodu absurdu.
– Jest pan skażony – oświadcza kobieta.
Przez moment czuję, że mój mózg nie działa.
– Chyba źle usłyszałem.
– Panie Ewers, jest pan aresztowany pod zarzutem bycia skażonym – dodaje poważnym tonem.
Nie chciałem – ale mimowolnie wybucham śmiechem. Nie wierzę w to, co usłyszałem. Przecież nie jestem skażony! Serio chcą mnie bezpodstawnie o to oskarżyć? Mają jakieś dowody?
Jednak nikt wokół mnie nie podziela wesołości z tej głupoty.
– Farmazony. Nie mam skażonej krwi, jestem zdrowy!
– Nie byłabym tego taka pewna.
Robi ruch ręką i dwóch strażników znów mnie chwyta. Jeden z nich podciąga rękaw mojego surduta, by wbić w rękę igłę.
Tego to już za wiele!
Nie kontroluję swojego ciała. Gdy tylko czuję ukłucie spowodowane wbiciem igły w żyłę, z krzykiem szarpię ręką w tył. Strażnik wyciąga igłę, raniąc mi przedramię. Krople krwi padają za niego. Robi kilka kroków do tyłu, łapiąc się za twarz. Inny go przytrzymuje, a kiedy ten pierwszy odrywa dłoń, zamiast kilku małych, nieistotnych kropli ja, strażnicy i Liliana Goldschmidt widzimy, jak w zabrudzonych miejscach tworzą się głębokie, bordowe rany, jakby wyżerające skórę.
To niemożliwe.
Nie... To nie mogło się wydarzyć.
Dębieję i po chwili okazuje się, że nie tylko ja. Strażnicy się odsuwają, pani Goldschmidt staje się bielsza od ducha. Tylko Silone nagle lekko się uśmiecha. Od razu ukrywa to dłonią, ale niewątpliwie na jego twarzy pojawiło się zainteresowanie.
W jednym momencie ból za nadgarstkiem staje się coraz bardziej dokuczliwy, zraniony przez moją krew mężczyzna zaczyna łkać.
Zrywam się z miejsca, wyrywając drugie ramię z chwytu strażnika. Popycham go w bok i w kilku susach przeskakuję schodkami na górę.
Goldschmidtowa musi zdawać sobie sprawę, co się wydarzyło, bo słyszę jej donośne polecenie, by mnie złapano.
Wypadam z pomieszczenia, zamykając drzwi. Nie mam przy sobie klucza, belki, czegokolwiek by ich powstrzymać – ani czasu na wymyślanie! Biegnę schodami do góry, potykając się w ciemności.
Walić zadyszkę, walić ból w sercu i ręce! Muszę się pospieszyć! Cokolwiek ta krew miała znaczyć, zajmę się tym później!
Brak kondycji szybko mnie dopada, ale myślę o tym, że zdołałem uciec stąd raz i iść przez całą noc. Teraz też muszę – szczególnie, że ktoś chce mnie realnie skrzywdzić.
Dyszę jak dzikie zwierzę, kiedy wdrapuję się po ostatnich schodach. W dole słyszę tupanie. Pcham drzwi, aż w końcu się otwierają, a ja upadam. Nogi drżą, kiedy podnoszę się i zatrzaskuję drzwi.
Po kilku krokach znowu upadam na kolana. Nie mogę się ruszyć. No błagam, nie teraz! W Avaler Swallow, gdy odwiedziłem dziadka, straciłem kontrolę nad ruchami, ale teraz nie mogę marnować czasu!
Wdech. I wydech. Licz do sześciu. Raz. Dwa. Trzy... Adrenalino, daj mi do jasnej, więcej siły. Krok do przodu. Okej, kolejny...
Tupanie jest coraz bliżej, a ja znajduję się w najgorszym możliwym miejscu. Kolejny krok do przodu. I kolejny!
– Świetnie, Strindberg – mówię sobie – ale dyszeć i rzygać będziesz później.
Chwytam się lodowatej ściany i z tym wsparciem przeciągam się do przodu. Nie jestem bachorem, który nie potrafi łazić. No. Dalej.
Chowam się w pierwszym korytarzu. Słyszę, jak drzwi od piwnicy z hukiem uderzają o ścianę. Wsuwam się do pokoju obok, zamykając drzwi najciszej, jak mogę.
Ponownie upadam na podłogę, wyłożoną jasnoniebieskim dywanem. Chwytam za serce jedną dłonią, drugą zatykam usta, by jak najciszej oddychać.
Uspokój się pierdoło, uspokój!
Muszę się schować, a później uciec z tego pałacu. To jedyne rozwiązanie. Nie ma co czekać na Goldschmidta, zanim on ruszy tyłek i się znajdzie. Przez ten czas oni mnie zabiją.
Odsuwam dłoń z serca i patrzę na ranę. Ja chrzanię. Po nadgarstku i pośrodku dłoni spływa normalna, czerwona krew. Mimo to zrobiła coś strażnikowi.
I najgorsze jest to, że wiem doskonale co – sam generał Goldschmidt mówił, że krew skażonych dotkliwie rani przy styczności z nią. Ale to niemożliwe w moim przypadku! Silone'owi nic nie było, nikomu! To pomyłka, błąd. Moja krew się zmieniła? I czemu teraz? I czy to nie niszczy zasad tego debilnego świata? Gdyby generał o tym...
Wiedział?
Waham się. Nie mogę czekać i powiedzieć o tym Goldschmidtowi. On przecież nienawidzi skażonych... Czy mi uwierzy? Ja nie miałem zrobionych Badań, jak mam mu wyjaśnić to, co zaszło? Że nagle jestem... taki? To się kupy nie trzyma!
Choć nie pochodzę stąd, wiem doskonale, co ludzie generała robą skażonym. A jeśli on osobiście mnie nie zamorduje, to Amelia, Liliana Goldschmidt, strażnicy, inni ludzie tutaj...
Gdy zostanie odkryte moje „skażenie", nie będę bezpieczny. A jestem przekonany, że Liliana Goldschmidt prędzej czy później ogłosi ten fakt wszystkim i nawet pod „ochroną" generała przytrafi mi się... jakiś wypadek.
Muszę uciec. Bezpowrotnie i nigdy nie wracać do pałacu. Nawet jeśli ta krew wróci do normy, mogą uznać mnie za oszusta.
Dam radę. Tu nie chodzi o mój dom, kraj – tylko o moje życie.
Oddech powoli wraca do normalności. Ciało mniej drży, a serce bije nieco wolniej.
Poradzę sobie.
Muszę.
Wiem więcej o Cahlam niż pierwszego września. Muszę tylko się stąd wydostać i to szybko, nim strażnicy Liliany Goldschmidt przeszukają i ten pokój.
Zdeterminowany wstaję. Jeszcze raz liczę do sześciu, a następnie przykładam ucho do drzwi. Odgłosy są jakby w oddali. Mógłbym poczekać, aż nie będą w ogóle słyszalne, ale lepiej nie przesadzić. Chwytam za klamkę i powoli przekręcam. Wpierw wyglądam przez szczelinę. Pusto. Wychodzę na palcach, ostrożnie, jak najciszej, nie zamykając drzwi. Wskakuję na dywan pośrodku, by iść po nim, a nie po skrzypiącej podłodze.
Jak na złość nie ma tutaj okien. Szlag! Które to piętro?
Spieszę się, ale słyszę, jak tupanie staje się głośniejsze. Przyspieszam. Okien wciąż brak. Nie mogli lepiej wybudować tego pałacu? Pokoje, pokoje...
Zatrzymuję się. Czyżby mi mignęło...
– Tam jest!
Odwracam głowę. Widzę szare mundury ludzi, biegnących w moją stronę. Wpadam od razu do środka pokoju z zawieszoną tabliczką „sypialnia Amelii Goldschmidt".
Sypialnia Amelii jest przestronna, w kształcie kwadratu. Obok zauważam otwarte pomieszczenie, chyba bawialnia i garderoba w jednym. W samym pokoju natomiast znajduje się niewiele rzeczy: łóżko z cytrynowym baldachimem, wielki na połowę ściany portret z namalowanymi ręcznie pszczołami i kwiatami, otwarta szafa i toaletka. Okno? Jest, ale na suficie.
Chwytam lekkie, brązowe krzesło i wsuwam pod klamkę. Nie mija sekunda, nim strażnicy zaczynają dobijać się do środka. Dokonanie tego nie zajmie im długo, a ja nie mam wyjścia. Schowanie się też odpada, strażnicy już postarają się dokładnie to miejsce przeszukać. Wpadłem w pułapkę.
Ze zdenerwowania chodzę w kółko po puszystym, żółtym dywanie.
– Dasz radę, myśl! – szepczę do siebie.
Opieram ręce na toaletce. Patrzę w lustro. Ujawnia przerażonego do kości człowieka z rozedrganymi nerwami, o potarganych włosach i w pogniecionym surducie.
– Myśl, Ethan! Gdybyś był Wilhelmem, co byś zrobił?
Ta logika jest ironiczna, ale on jako jedyny żył w tym miejscu. I jedyna odpowiedź na to pytanie brzmi: spuścił manto.
Ktoś zza drzwi podniesionym głosem mówi, by przynieść siekierę. Rozglądam się dalej po pokoju. Łóżko, toaletka, fotele, zasłony, szafa, portret. Łóżko, toaletka, fotele, zasłony, szafa, portret. Portret...
Co zrobiłaby na moim miejscu Amelia w jej własnym pokoju?
Biegnę do obrazu i z całej siły przesuwam go w bok.
Nieoczywista oczywistość, ale niech by to piorun strzelił, dziura rzeczywiście jest. Amelia przemieszcza się między korytarzami, zaczynając od własnego pokoju. Spryciara – muszę jej podziękować.
Wchodzę do przejścia. Pył z gruzu sypie się na głowę, opanowuje mnie mrok. Nasłuchuję przez krótką chwilę, aż ruszam naprzód.
Jest nie tylko wąsko, ale i duszno. Moje oczy po minucie przyzwyczajają się do ciemności. Krok za krokiem się przemieszczam, wciągając przy węższych miejscach brzuch. To mi daje jakąś nadzieję. Skoro ja mam trudność z przedostaniem się, to ludzie pani Goldschmidt tym bardziej nie dadzą sobie rady.
W miarę posuwania się do przodu coraz częściej schylam głowę przed rurami, pajęczynami i innymi niespodziankami, których nie mam ochoty dotykać. Dwa razy skręcam, przy podłodze pojawiają się małe dziurki, wpuszczające światło (oraz tlen) z zewnątrz.
Przechodzę bezpiecznie nad wystającym prętem... jednak zahaczam o niego płaszcz. Zanim udaje mi się go uratować, rozlega się dźwięk podarcia.
Jak na zawołanie, po lewej słyszę stukot obcasów i strzały. Broń. Mają pistolety. Przystaję w bezruchu. To raczej niemożliwe, aby mnie...
Huk.
– To skażony!
Zamykam oczy, ale... to tyle. Był wystrzał, jednak nie w moim kierunku. Nie odczuwam bólu, nie robi się jaśniej, jakby przestrzelili ścianę. To nie we mnie celowali.
Ale skoro tak, to...
Sprężam tempo poruszania się. Jeżeli w pałacu znajduje się prawdziwy skażony, powinienem ewakuować się czym prędzej.
W końcu znajduję większe wgłębienie. Zdejmuję jedną rękawiczkę i dotykam go. Wyczuwam drewno. Czyżby obraz? Zakładam rękawiczkę z powrotem, po czym napieram na niego. Dociera do mnie mały strumień światła. Chcę wyjść, ale czekam pół minuty.
Dobrze robię. Kilku ludzi, znając życie strażnicy, przebiega. Na szczęście nie zauważają mnie, są skupieni na innym skażonym. Dopiero gdy ponownie zapada cisza, wyłażę. Patrzę za siebie – obraz ponurego Johannesa de Moraesa właśnie uratował mi tyłek i chwała mu za to.
Wylądowałem w galerii. Pokój, w którym urzędowałem, jest tuż tuż. Biegnę w jego kierunku. Wreszcie wpadam do niego. Jest pusty. Robię podobną barykadę co w pokoju Amelii i wychodzę na balkon. Znowu ta walona wysokość...
Ruchy, nie ma co się ociągać – decyduję. Zanim szykuję sobie linę, by spuścić się do ogrodów, lecę do biurka i zabieram wszystkie papiery, przez które ktokolwiek mógłby mnie połączyć z dziadkiem lub zdradzały moją wiedzę o tym miejscu. Liliana Goldschmidt i Silone mogliby tu zajrzeć.
Następnie łapię za koce i wiążę z nich bardzo szybko węzeł.
Odkrywam coś dziwnego.
Koców jest definitywnie mniej.
Już za pierwszy razem mi i Silone'owi (jak mogłem mu ufać?) nie starczyło na sznur do ziemi, a teraz jest jeszcze krótszy. No nic – biegnę na balkon i mocuję go. Ciągnę. Będzie dobrze, choć ledwo starczy do pierwszego piętra.
Czuję, że znienawidzę balkonowe ucieczki.
Zjeżdżam w dół, a gdy docieram do końca liny, bujam się, by wskoczyć na szeroki balkon. Upadam na stojąco. Biegnę do środka i skręcam w boczny korytarz, w zasadzie jedyny tutaj. Na końcu znajdują się drzwi, które otwieram. Wtedy wpadam na kogoś.
A raczej na dwójkę ludzi. Człowiek z miedzianymi lokami, przypominający gazeciarza i Penelopa Veesas odskakują od siebie, pogrążeni wcześniej w pocałunku. Makijaż kobiety się rozmazał. Sama Penelopa otwiera szeroko oczy w przerażeniu. Wygląda źle. Suknię ma podartą, przez usta biegnie szrama, a na policzku widać krwawą smugę. Teraz zauważam, że jest mojego wzrostu.
– Pani... Penelopa... – zaczynam i podskakuję w miejscu, kiedy rozlega się strzelanina.
Penelopa patrzy na moją rękę i wypycha mnie za drzwi, prowadzące gdzieś w dół, zamykając siebie z gazeciarzem.
– Ratuj się i nigdy nie wracaj! – Słyszę jej krzyk i szczęk kluczy.
To trwa jakieś trzy sekundy. Nie wiem, co to miało znaczyć, ale najwyraźniej jej też coś chcieli zrobić.
Chciałbym jej pomóc, ale zamknęła mnie– a dostępna droga jest tylko jedna.
Zdejmuję frak. Zbiegam po schodach, przyduszając nadgarstek okryciem. Rana zaczyna piec, ale jest niewidoczna. Im bliżej w dół, tym robi się chłodniej.
Za drzwiami wyjściowymi trwa środek balu. Przyjęcie się rozkręca. Jest więcej gości, a zamiast jednej grupy muzyków stoją cztery orkiestry, które grają tę samą muzykę w tym samym czasie. Daje to niesamowity efekt, warty wysłuchania. Goście tańczą i śpiewają, jak kolorowe kukiełki, nieświadome wydarzeń w pałacu.
Podoba mi się, jak tu głośno i tłoczno. Nie będą zwracać uwagi na moją osobę.
Brama jest otwarta. Nikt nie powinien mnie zaczepiać. Liczyło się wejście, nie wyjście. Wielu przybyszów pozostawiło pojazdy, jakimi przyjechali.
Mógłbym wziąć jakiś.
Nie byłoby to moralne. Ani dobre.
W dodatku nie mam prawa jazdy na samochody z moich czasów, co dopiero na te. A jeśli...
Zatrzymuję się na moment, żeby odetchnąć. Mam jeszcze jeden pomysł z udziałem osoby trzeciej. Wyjechałbym szybko, ale to byłoby nieuczciwe i złe. Chociaż gdybym chciał być sprawiedliwy dla sumienia, siedziałbym u matki Amelii i bym się tłumaczył, a nie uciekał.
Szybkim, ale spokojnym krokiem idę przez tłum. Bez przyciągania uwagi.
Jestem blisko wyjścia, kiedy znikąd przede mną wyskakuje Amelia. Cofam się o krok. Niech by coś to wzięło, akurat teraz?!
– Masz pogniecioną koszulę – mówi prosto z mostu. – I w kurzu. A twoje włosy! Czyżbyś odkrył moje korytarze?
Przetrzepuję niezranioną dłonią głowę. Pod palcami czuję twarde skrawki tynku.
– Tak wyszło. Przepraszam, Amelia, ale dość się spieszę... – Staram się ją wyminąć, ale przesuwa się w bok, nie chcąc dać mi przejść. Gdyby było tego mało, arogancko rozwija suknię.
– Dlaczego? Chcę się zabawić – oświadcza, podnosząc podbródek. – To moje przyjęcie i będziesz robić na nim, co chcę. Masz pozwolenie. Mama się gorzej poczuła, więc nie patrzy. – Posyła niewinny, podekscytowany uśmieszek.
Ja tak dobrze się nie bawię. Ponadto czuję złość. Czyli to taką wymówkę Goldschmidtowa wymyśliła.
– Nie mogę – odpowiadam szybko.
– Możesz. Czekałam, aż wrócisz i będziemy mogli potańczyć. O, właśnie, za godzinę przyjdzie fotograf! Będą fotografować moje przyjęcie i mnie... Pomyślałam, że przyjemnie by było, gdybyśmy mieli choć jedno wspólne zdjęcie. Zdecydowanie wolę mieć je z tobą niż ze starymi ludźmi, których nawet nie lubię.
Wytrzymuję jej monolog, przywdziewając sztuczny uśmiech.
– To dobry pomysł, ale muszę cię naprawdę przeprosić. Spieszę się, nie mogę tak stać.
Znowu chcę ją wyminąć, lecz staje centralnie przede mną. Podchodzi bardzo blisko i nim udaje mi się zaprotestować, wyciąga pojedynczego irysa z bukietu, a następnie wsadza mi go we włosy.
Dolores zamordowałaby mnie za to.
– Amelia...
– Obiecałeś.
– Amelia, ja muszę do kibla – wypalam.
Mruga dwa razy.
– Toalety są w przeciwną stronę, kłamco.
– Ja... Och, Amelia. – Wzdycham. Dziewczyna czeka cierpliwie na lepsze wytłumaczenie. Jasna dżuma by wzięła tę rodzinę. – Później ci wszystko wytłumaczę, ale musisz mnie na razie zostawić.
Chwytam jej ramiona i odwracam tak, że jestem tyłem do bramy. Amelia jęczy ze zdenerwowaniem.
– Boisz się o mamę, jasne! Ale nie musisz, ona nas nie znajdzie! Czuje się źle, jest u siebie! Nie ma jak dowiedzieć się, że ze mną rozmawiałeś! – To śmieszne, że jeszcze na początku tego wieczoru to było moje największe zmartwienie. – Potańczymy chwilę, zrobimy wspólne zdjęcie, które ukryję w moim pokoju. Nie byłeś w nim, a możesz mi wierzyć, sporo można tam schować. Silone już dał mi list, ale jak jesteśmy bezpieczni...
Odsuwam się od Amelii.
– To nie ma związku z twoją matką. To znaczy ma, ale nie w tym sensie. Muszę iść, natychmiast, bezzwłocznie, okej? Chciałbym zostać tu z tobą, pogadać, posiedziałbym z kolejną godzinę, ale teraz nie mam czasu do stracenia. – Robię kolejnych kilka kroków w stronę bramy.
– Ja też i dlatego cię nie rozumiem! I gdzie idziesz? Mój ojciec nie pozwolił, byś uciekał z... Ethanie Ewersie, zatrzymaj się! – Chwyta mnie za feralną rękę, dokładnie w miejscu, gdzie zostałem zraniony.
To było na tyle niespodziewane, że jęczę z bólu, przyciskając dłoń do piersi. Amelia odskakuje w zaskoczeniu.
– Proszę cię, zostaw mnie – szepczę, ale nie jestem przekonany, czy słyszy to przez hałas dookoła.
Rozglądam się na boki. Kilkoro gości już patrzy z zainteresowaniem w naszą stronę. Niedobrze, nie chcę ich uwagi.
Amelia patrzy jak zahipnotyzowana na moją rękę. Dociskam mocniej płaszcz.
– Co ci się stało? – pyta, ale w praktyce to nie pytanie, a rozkaz, bym odpowiedział.
– Nic takiego.
– Coś ci jest.
– Nie!
– Musimy to opatrzyć, jeśli to...
– Nie, nie musimy – ucinam. – To stara rana. Nie lubię, gdy ktoś ją ogląda.
Burczy pod nosem, zła.
– Dlaczego błotniak udaje samicę?
Zamieram, patrząc na nią. O co jej do jasnej...
Wtedy nagle zrywa mi płaszcz z ramienia. Jej wzrok ląduje na plamie krwi.
– Jesteś ranny! – Od razu sięga po okrycie, by dotknąć czerwonych śladów.
Jej twarz rozdziera ból, puszcza płaszcz. Nim podnosi alarm, zakrywam jej usta zdrową dłonią i ciągnę do większego cienia.
– Cicho! – szepczę jej do ucha, świadomy, jak to musi źle wyglądać.
Amelia szarpie się. Kiedy na moją rękawiczkę spadają łzy, czuję wyrzuty sumienia przez to, co robię.
Powoli, krok za krokiem, cofamy się do otwartej bramy. Mój płaszcz leży porzucony na ziemi. Nikt nas nie widzi, jeszcze.
– Zachowuj się normalnie – dodaję. Amelia kiwa głową. Cholera... Cholera! – Amelio, ja...
Chcę ją przeprosić. Chcę ją puścić. Nie skrzywdzę jej.
Nagle muzyka cichnie, podobnie jak rozmowy. Zapada totalna cisza. Podążam oczami za wzrokiem gości. Wszyscy wgapiają się w balkonik na trzecim piętrze.
Stoi tam pani Goldschmidt. Jasne, taka to jest „chora".
– Szanowni zebrani! – zaczyna głośno i wyraźnie, żeby każdy ją usłyszał. – Wśród nas pojawiła się osoba o skażonej krwi, chcąca nas skrzywdzić! Zabiła... Zabił już czterech strażników i stąd moja prośba: znajdźcie go! Powtarzam! Skażony jest wśród nas! Znajdźcie go i niech nikt więcej tej nocy nie zginie!
Rozpętuje się poruszenie. Goście patrzą podejrzliwie na siebie.
Cofam się o kolejne dwa kroki.
Mówiła o mnie. Albo o tym innym skażonym. Ale czemu w takim razie powiedziała „skażony", a nie „skażeni"?
I tak czy siak jestem oficjalnie na tym dworze martwy, skoro chciała wkopać mnie w zabójstwo.
To, jak bardzo Amelia chce się wyrwać, zauważam o chwilę za późno. Nadeptuje obcasem na środek mojego buta. Puszczam ją z sykiem. Dziewczyna upada na ziemię, a z jej ust wydobywa się krótki szloch. Wystarcza, by Goldschmidtowa zwróciła uwagę w moją stronę. Pokazuje na mnie palcem, krzycząc:
– To on!
Przedzieram się przez bramę. Ludzie na parkingu są zszokowani, co daje mi sekundę przewagi. Wskakuję do najbliższego wozu z woźnicą. Chwytam go za kark i pociągam jego głowę w moją stronę, by pokazać ranę. Woźnica musiał przespać przemowę Liliany Goldschmidt, bo patrzy nierozumiejącym wzrokiem.
Przeraża mnie, że to dzieciak, ale z drugiej to dla mojej sytuacji lepiej.
– Masz dwie sekundy, by się stąd wynieść lub...! – Nie wiem, jak dokończyć zdanie, lecz nie muszę. Młody woźnica rusza, jak najszybciej może, wyjeżdżając z posesji generała Goldschmidta.
Oglądam się do tyłu. Zanim pierwsze osoby, goście czy strażnicy wyjeżdżają za nami, jesteśmy już dobre czterysta metrów dalej. Staję na przednim siedzeniu, żeby mieć lepszy widok na tył i by młody chłopak nie czuł braku niebezpieczeństwa.
– Jeżeli przez twoją opieszałość nas dorwą, to przed śmiercią z ich rąk zobaczysz, do czego są zdolni skażeni. – Staram się, żeby mieć pewny głos, by go wystraszyć, choć czuję się paskudnie.
Woźnica mruczy ciche „mhm!", po czym się przygarbia, z cichym szlochem.
– Nie próbuj niczego niż tego, co ci rozkażę – dodaję.
Chłopiec może mieć z szesnaście lat. Jest mi go naprawdę szkoda. Stworzyłem mu same problemy. Na razie żyję dzięki iluzji, że jestem niebezpiecznym skażonym.
Ale jeśli woźnica zrozumie, że nie mam mocy i to, co stało się z moją krwią, to pomyłka, ta iluzja zniknie.
Wóz, którym jadę, jest mały i przypomina bajkową karetę. Ciągną go konie, czego nie spodziewałem się w tym świecie, ale raczej nie mam prawa, by narzekać. Na razie jedziemy w miarę prędko, zwierzęta dają z siebie wszystko. Jednak ile minie, zanim się zmęczą? Jeszcze ten chłopak. Gdy tylko zgubi ludzi za nami, trzeba będzie go wywalić.
– Jedź prosto, tędy. – Wskazuję przed siebie. Kostka brukowa ciągnie się przez szmat drogi. W pewnej chwili prowadzi do miasta, ale mnie chodzi o zakręt do ciemnego lasu. Zgaszam lampę przy woźnicy, ukrywając nas w mroku nocy.
Za sobą widzę zarys pałacu, z tej strony mam też widok na ten rozległy las. Tam na sto procent ich zgubię.
Tego, czego Goldschmidt nie przewidział, to to, że wykułem mapę lasu. Jedna puszcza zaczyna się tutaj i prowadzi aż do innych rewirów na północ, przez kolejne trzy w większym bądź mniejszym stopniu. W głowie zaczynam tworzyć plan.
Pojazdy za nami nie odpuszczają. Nieźle walczą, ale plusem tych czasów jest to, że nic tu nie pędzi dwieście na godzinę.
– Czyim jesteś woźnicą, młody? – pytam chłopaka.
Nie słyszę odpowiedzi za pierwszym razem i każę mu powtórzyć.
– Państwa Artman – piszczy.
– Kto to?
– Przyjaciele strażnika generała...
Macham ręką na resztę odpowiedzi. Czyli nie jest związany bezpośrednio z Goldschmidtami.
Opieram się o pojazd, trzymając się mocno barierki na dachu. Oddech jest spokojniejszy, adrenalina spada. Zaczynam odczuwać zmęczenie, wiele bym dał za chwilę snu. Mógłbym wejść do środka powodu i zasnąć na kanapie, ale wówczas ten chłopak jak nic się zbuntuje. Wyląduję w rękach pani Goldschmidt.
Mija trochę czasu od wyruszenia w drogę, wreszcie wjeżdżamy w knieję. Pościg się zmniejszył – jak widziałem kilkanaście powozów, tak teraz kilka. Pewnie zrezygnowały te, które są napędzane przez konie, żeby ich właściciele mogli wrócić do domu. Te na silnik wytrzymają więcej.
Kucam przy chłopaku. Przed tym, jak zaczynamy wytracać prędkość, uwalniam jedno zwierzę. Koń ucieka, zaczyna nami szarpać, chłopak pojękuje. Przewracam oczami. Nic mu przecież nie będzie.
– Pojedziesz prosto przez las, jak dotychczas – cedzę. – Gdy droga się skończy, zaczniesz po kolei odpinać konie. Nie wszystkie od razu, jeden po drugim. Przynajmniej trzysta metrów różnicy, nie mniej. Na końcu zostawisz jednego i tylko jednego. Jak droga stanie się nieprzejezdna, zeskoczysz i uciekniesz do mamusi. Jeden błąd, a skończysz bardzo żałośnie. Powiedz, że zrozumiałeś.
– Ro...rozumiem – łka. Jego nogi drżą. – Ale... ale co z ostatnim?
– To, co powiedziałem. Zostawiasz i się nim nie interesujesz.
O nic więcej nie pyta. Z westchnieniem podnoszę się, patrząc na otoczenie. Po długim czasie wjeżdżamy w wąską, zieloną ścieżkę. Chłopak odpina gniadego wierzchowca, który wydaje się najbardziej zmęczony. Biedaczek. Przebiera kopytami, zanim nie znika na wieki wśród drzew.
Czekam cierpliwie, aż odepnie trzeciego konia, ale tak się nie dzieje. Mija minuta, dwie, kolejne, droga staje się niebezpieczna. Zaczynam się niepokoić. Na co on czeka?
Siadam przy woźnicy i własnoręcznie odpinam konia. Niespodziewanie chłopak skręca gwałtownie w bok. Mało brakuje, żebym został zdekapitowany przez gałąź. Podnoszę głos na nastolatka, żeby wysiadał, ale niczym sparaliżowany siedzi w miejscu. Jak na złość, zaciska palce na lejcach.
– Zabijesz się! Zeskakuj i to już!
Chłopak zerka na mnie w przerażeniu i z kieszeni płaszcza wyciąga nóż, który musiał ukrywać przez całą drogę. Jednym pociągnięciem zatrzymuje wóz i zrzuca mnie z niego.
Uderzam plecami w ziemię, szczęśliwie nie w kamienie. Prędko się podnoszę, a chłopak rusza na mnie z ostrzem. Uchylam się, a ten z desperacją znowu próbuje mnie dźgnąć. Odskakuję, ale niefortunnie – w niezauważone wgłębienie w ściółce. Zsuwam się tyłem po nim. Chłopak zbliża się. Pomimo młodego wieku chwyta mnie mocno za kołnierz. Staram się jakoś obronić, lecz bezskutecznie.
– Nie! – krzyczę, a woźnica głęboko zanurza ostrze w moim prawym policzku, ciągnąc do góry. Kulę się z bólu, przekonany, że zaraz nastąpi koniec.
Krew zalewa moją twarz. Chłopak jednak mnie nie dobija. Staram się podnieść, gdy ten odchodzi, jak gdyby nigdy nic.
Używam całej swojej siły i ruszam na niego chwiejnym krokiem, ale wtedy odwraca się i wbija mi nóż w nadgarstek.
Natychmiast ogarnia mnie słabość. Padam na bok, niezdolny nawet do wyrwania noża, tkwiącego w miejscu, gdzie znajduje się żyła. Przed oczami pojawiają się mroczki.
– Nie chcę cię zabić, żałosny pomiocie – odzywa się ostro chłopak. Słyszę to jakby w oddali, w głowie mam zbyt głośny szum. – Nie zabiłeś mnie, to niech ci będzie, nie sczeźniesz tak prędko. Ale jeśli jakoś przeżyjesz, to wiedz, że dopilnuję, by to cięcie było oznaczeniem, kogo ludzie powinni zabić. – Spluwa na mnie, znikając.
Zdaję sobie sprawę, że prowadzi konia i chyba odjeżdża.
Wdech. Wydech.
Nie mam siły się podnieść, ale nie mogę tak leżeć... muszę się ogarnąć.
Jednak jedyne, co mogę, to unieść rękę na wysokość twarzy.
Wtedy wszystko znika.
✿ ✿ ✿
K. von Welling, Podstawy dla doktorów
Akapit 317, Opatrunki
[...] Nie należy zakładać opatrunków na nieoczyszczoną, głęboko zranioną część ciała. Może to doprowadzić do infekcji, a nawet zakażenia, martwicy i w najgorszym wypadku do sepsy i zgonu.
W 16.. panowały wierzenia, w których picie nieoczyszczonej krwi chorego przez osoby trzecie prowadziło do zmiany krwi w skażoną i przyjęcia mocy, pozwalających uzyskać nieśmiertelność, przy jednoczesnym gniciu ciała – dlatego dawni medycy zaczęli szukać sposobów, aby doprowadzić do nieśmiertelnej duszy oraz ciała. Podania z tamtego okresu mówią, że ten efekt można było uzyskać, zmieszawszy zakażoną krew chorego [...].
(dopisek: każdy wie, a przynajmniej my, że jest inny sposób. R.D)
(dopisek: co to za kocopoły? E.H.)
𖥸
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro